Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

Dzień był smętny, mglisty i deszczowy. Opustoszałe ulice, jakby dotknięte zarazą, wpatrzone w beznadziejną nicość wiją się wśród samotnych budynków. Życie z rozkazu samego przeznaczenia skazano na ostracyzm. Za oknem padał deszcz, płynął ulicami, przeciekał przez chmury, przez dachy, podłogi, przez wszystkie zaciśnięte z tęsknoty powieki zniszczonych serc. Dzień był nudny i nieskończony.
A potem zawisła nad miastem noc: była gwiaździsta, niebieska i przypominała kobietę, o której nie mogłem przestać myśleć.
I nastał pierwszy piękny poranek; słońce stanęło za kominem energociepłowni, przypominając rozpaloną do czerwoności twarz z długim, wystającym ponad głowę chujem, z którego wiecznie się dymi. I pomyślałem, że w ten piękny poranek, w jakiejś mrocznej, głębokiej dolinie, musi skonać ostatni cierpiący płatek śniegu. I że wszystko i tak musi spaść do oceanu. Do oceanu przeszłości i tego, co jeszcze nadejdzie. Oceanu, który z miną obojętną nigdy nikomu nie odmawia. I wszystko wita z szeroko otwartymi ramionami niczym wielka kosmiczna cipa; pochłaniaczka jestestwa. Każda przeżyta chwila, zapamiętana myśl, wszelkie istnienie, wszystko ma tu swoje ujście, swój koniec.
A na dnie tego oceanu, wśród wodorostów, czai się wariat, szaleniec bez twarzy o milionach imion i natrętnie podlicza wszystkie grzeszki, wszystkie dobre i złe uczynki; waży, mierzy i szlifuje niby jakiś jubiler, niby jakiś aptekarz.
Leżałem na wyrku i wyobrażałem sobie mapę, na której znajdę jakiś drogowskaz, który zaprowadzi mnie do ciebie. Przypominałem sobie rysy twojej twarzy, kształt i kolor oczu, słodki zapach słów płynących z twoich ust. Prześladował mnie i zabijał grymas warg, kiedy snujesz te swoje kłamliwe opowieści. Odtwarzałem strzępy rozmów, sytuacje, miejsca, w których przystawaliśmy, żeby się pocałować, żeby spojrzeć sobie w oczy. Pod murami zamku krzyżackiego wybuchnęłaś śmiechem. I wszystko się skończyło, umarło następnego dnia.
Teraz czuję jednak twoją obecność, twoją bliskość. Być może jesteś kilka przecznic stąd. Przyciągam cię swoimi myślami.
Kiedy tak leżę, coś we mnie pęka. Muszę stąd wyjść, chwycić za płaszcz, trzasnąć drzwiami i iść, iść gdziekolwiek. Stanąć nad brzegiem rzeki, wystawić twarz na szalony wiatr, wbić wzrok w szaro-burą taflę wody, w której odnajdę pełnię życia. I ogarnąć wzrokiem obrazy odbijające się w wodzie, zobaczyć wszystkie wiry istnienia i wszystko, co jest ponad nią, ponad rzeką, ponad brzegami, ponad konarami drzew, ponad wirującymi w otchłani, zataczającymi kolejny krąg swojego istnienia gołębiami. I zobaczyć wszelką, wszelką dal, głębie, cokolwiek, co przypomni prawdę, jakąkolwiek prawdę.
Więc chwytam ten pieprzony płaszcz i wychodzę z domu. I już jestem na zewnątrz, na ulicy. Jest naprawdę piękny dzień. Wtorek. Kwiecień. Wiosna.
Na dzielnicy domków jednorodzinnych widzę dzieci; idą parami, trzymają się za ręce, śpiewają. Śpiew wypływa z ich płuc i wypełnia wszechświat. W ogrodowych krzatynach harcują wróble. Wiosna. Czuję ja każdym porem ciała. Czuję, że żyję i idę na spotkanie z tą, dla której zdobędę i stracę każdy szczyt. A kiedy idę lekki podmuch wiatru wlecze przed sobą tuman pyłów, sponiewiera własność tej ziemi.
Na wysokości psychiatryka odpalam papierosa. Słońce odbija się w szybach tak intensywnie, że nie widzę niczego prócz światła. Bóg kocha szaleńców. Szaleję z miłości, bez pamięci, bez niczego. W twarzy garbiącego się nad kierownicą rowerzysty widzę twoją twarz. Co za widok, co za widok! Zaciągam się dymem, zaciągam się słońcem, zaciągam się pyłem. Jestem szczęśliwy, szczęśliwy, szczęśliwy!
Na wiadukcie pochylony nad barierką podziwiam nasyp z brunatnych kamieni. Szyny lśnią w słońcu; tory, cała rzeczywistość, załamują się na horyzoncie. Przepaść. Powietrze drga jakby dźwigało na barkach jakiegoś olbrzyma, ciężar życia. Za plecami mam gotyckie wieże, dzwonnice, w których mieszkają jaskółki, czerwone dachy starówki i ciebie; żyjesz tam, wśród stęchłych murów, oddychasz, być może właśnie się czeszesz.
Kiedy tam docieram, na starówkę, jest już południe. Czuję się jak startujący samolot, przed dziobem mam raj i przeczucie, że zaraz cię zobaczę. Odrywam się od ziemi niczym pyłek unoszony podmuchem twoich ruchów. Z wysokości splotu słonecznego podziwiam widoki. Wokół dostatek. Ludzie, koty i psy sprawiają wrażenie jakby niczego im nie brakowało. Słonko beztrosko przygrzewa ich czuprynki. Czy to możliwe, że spotkamy się dzisiaj, zaraz w tej pięknej, opływającej w dostatek krainie, położonej na nizinie środkowoeuropejskiej, gdzie ludzie są dla siebie życzliwi, ich serca wypełnia miłość, współczucie, a czyny są mądre, przemyślane; w żyłach płynie czysta tolerancja. Słyszę kroki mieszkańców tego kraju, tłum wypływa na ulicę, by żyć i cieszyć się życiem. Sprawy nabierają wyższego, słodszego smaku. Wyraźnie widzę rzeczywistość. Jest dobra, pogodna, szczera i spokojna. Płynie zaułkami świata świadoma wszystkiego, nawet śmierci. I każdego dnia dziękuje za dar życia.
Ten, który nam to wszystko zrobił musiał mieć porządny ubaw. A potem odszedł tak, jak odchodzą gatunki, tak jak topnieją lodowce.
Pierwszy pąk bzu wystrzelił właśnie z wiwatem w kosmicznym lesie pełnym gwiazd w powietrzu; kolejny dobry znak. Jeszcze jedno skrzyżowanie, jeszcze jeden tunel...
Na starówce jest kocioł. Jak zwykle o tej porze życie nabiera szalonego tempa, wszyscy gdzieś gonią, wpadają na siebie. Spokój zachowują jedynie żebracy i skrzypek wygrywający swoją melodię pod empikiem; w futerale lśni kilka monet niby wyrzucone na brzeg rybie łuski. Uliczki pochylają się w stronę rzeki. Zapach morza, zapach perfum, zapach pośpiesznie wsuwanego żarcia unoszą się i mieszają ze sobą na Mostowej. Kiedy podchodzę do ratusza, na zegarze dochodzi czternasta. Wchodzę do baru i zamawiam piwo. Nic tu po mnie. Po jakiejś godzinie spływam w stronę bulwaru, zataczam krąg i wracam do domu. Na miejscu wita mnie Michailov. Patrzę na niego spod łba. Jest ożywiony jak noworodek. Szczerzy się bardziej niż zwykle. Powoli wyciąga przed siebie dłoń, w dłoni trzyma liścik.
To od niej – mówi.
Ze szczęścia omal nie rozrywam kartki. Była tu! Nie mogę w to uwierzyć. Odczytuję krótki wiersz, w oczach mam słońce. Serce bije jak pneumatyczny młot. Jest też numer telefonu i prośba: "Zadzwoń koniecznie"
Ilość odsłon: 2400

Komentarze

lipiec 29, 2017 17:21

"o której przestać myśleć nie mogłem" - zwracano juz na to uwagę na pewnym zacnym portalu, ale zapomniałem poprawić.

Pięknie dziękuje za komentarz!

Krzatyny to taki osiedlowy kolokwializm. :)

lipiec 29, 2017 10:36

"o której przestać myśleć nie mogłem" usprawniłabym ten fragment -> o której nie mogłem przestać myśleć :)

krzatyny? czy to jakaś gwara? :)

Ciekawie, płynnie i czyta się przyjemnie :)
Podoba mi się to "Ten(...) A potem odszedł tak, jak odchodzą gatunki, tak jak topnieją lodowce.'' :)