Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

            Otworzyła oczy kilka minut po drugiej w nocy. Jak zawsze. Choćby była śmiertelnie zmęczona czy chora, to regularnia budziła się między drugą a trzecią w nocy. Kiedyś brała proszki. Teraz już nie.

            W końcu – co w tym złego, przecknąć się w nocy na kilka minut? Bo zwykle tyle to trwało. Patrzyła w sufit, zapalała i gasiła nocną lampkę. Po chwili znów spała.

            Kiedyś rozmawiała o tym z matką. Matka powiedziała jej, że jak była niemowlakiem, to w tych godzinach zawsze musiała dostać coś do jedzenia. Nawet, jeśli poprzednie karmienie kończyło się za pięć druga, to najpóźniej pięć minut przed trzecią musiała ponownie possać pierś.

            Tak jej to widać zostało z tamtych, dobrych, niemowlęcych czasów. Tylko mleka już nie piła.

            Oczy nie chciały się jakoś kleić. Wstała z łóżka, schyliła się po kapcie, nasunęła je na stopy. Ubrana w ciepłą, bezkształtną koszulę, podeszła do okna.Delikatnie rozsunęła zasłony.

            Samochód stał na parkingu i nic też nie wskazywało na to, że pozbawiony jest kół czy choćby kołpaków. Ciężka, listopadowa noc, toczyła się wolno do świtu.

            Odwróciła się, rozejrzała wokół siebie. Starannie umeblowane mieszkanie tonęło w ciemności. Zabudowana szafą z lustrami ściana. Półka pełna romansów. Szafka z telefonem. Kanciasta ława.

            „To wszystko takie pudełeczkowe” – pomyślała – „Nawet teraz wiem gdzie znaleźć powieść Briskin, jak ominąć krzesło, gdzie leżą kapcie. O nic się nie potknę. Wszystko wiem.”

            Uśmiechnęła się. Dla większego efektu zamknęła jeszcze oczy i ruszyła przed siebie. Po kilku pewnych krokach, o nic nie zahaczając, z niczym się nie stykając, dotarła do kuchni. Sięgnęła po szklankę i nalała sobie trochę wody mineralnej niegazowanej ze stojącej obok butelki. Podniosła szklankę do ust i dopiero przy trzecim łyku otworzyła oczy. Prawie się roześmiała.

            Wtedy usłyszała śpiew. Zmarszczyła brwi.

            Głos docierał do jej uszu raz silniej, raz słabiej. Nie potrafiła określić, czy to było radio, jakaś płyta, czy też podśpiewywał sobie jakiś człowiek. Dźwięki zdawały się to znajome, to znów nie potrafiła ich kompletnie skojarzyć. Głos zdawał się płynąć gdzieś rurami kanalizacji, z głębi budynku.

            Nagle wszystko ucichło. Tak nagle, że już po kilku sekundach nie była pewna, czy cokolwiek słyszała.

            Wróciła do łóżka. Zasnęła natychmiast.

           

            Rano przypomniała sobie o wszystkim w drzwiach, kiedy już wychodziła z mieszkania, tak zupełnie niespodziewanie. Zastygła z kluczami w zamku, bo w jej uszach zabrzmiało jakieś echo nocnej melodii.

            Aż się wzdrygnęła, kiedy drzwi sąsiedniego mieszkania stanęły otworem. Jarek uśmiechnął się radośnie.

-          Jak się masz sąsiadko!

Odpowiedziała pogodnie.

-          Dobrze, nie narzekam...

Szybko jej przerwał.

-          To niedobrze, że nie narzekasz! Powinnaś powiedzieć, że migrena i zgaga, kredyt niespłacony, samochód w warsztacie, w pracy mobbing i molestowanie...

Podczas tej wyliczanki prostował po kolei palce dłoni.

-          Ale ty, Aniu, zbyt pięknie wyglądasz, żeby narzekać... Przy tobie trzeba się zachwycać, nie narzekać... Czy mogę więc zaprosić się na kolację do ciebie?

Parsknęła śmiechem.

-          A co? Basia wyjechała?

Kiwnął głową.

-          Na tydzień. Zabrała małą ze szkoły i pojechały do rodziców.

-          Ze szkoły? Nie szkoda?

-          Raczej pomoże. Karolina i tak jest do przodu o kilkanaście lekcji!

-          Zdolna dziewczyna.

Razem zaczęli schodzić po schodach. Gdzieś za nimi trzasnęły inne drzwi, zabrzęczały klucze. Przez ściany przebił stłumiony terkot budzika. Zaczynał się dzień

Kiedy wyszli na zewnątrz Anka obejrzała się za siebie i spojrzała na blok.

Szary czteropiętrowiec stał wrośnięty w ziemię od dwudziestu lat. Wymazane węglem jakieś imiona, zatarte już przez pory roku. Kilka ostatnich liter jakiegoś hasła składających się w jakieś „...upa”. Najwięcej było plam. Nieokreślonych w kształcie ani wieku.

Dwa drzewa pod klatką jak strażnicy jesiennych nastrojów. Niski, poszarzały żywopłot otaczający szarobury placyk z resztkami po krzakach róż.

Jarek zatrzymał się.

-          Co się tak zapatrzyłaś?

Zawahała się na moment a on dostrzegł to wahanie.

-          Coś się stało?

Pokręciła głową.

-          Nie... Jarek... Nie słyszałeś w nocy nic niezwykłego?

-          Niezwykłego? Nie. Normalnie. Czarny rycerz wylazł na dach i mruczał to swoje „przebacz mi Brunhildo” a mnich brzęczał w piwnicy kajdanami. Jak zwykle.

Żałowała że mu powiedziała.

-          Nie... Wydawało mi się, że ktoś się kłócił na parkingu. Bałam się o samochód.

-          Ciągle ktoś tam się włóczy... Anka, wiesz co byłoby niezwykłe?

-          Co?

-          Jakbyś słyszała, że stara Zadolna miała orgazm!

Roześmiał się. Z przymusem przyłączyła się do jego śmiechu, ale jakoś blado to wyszło. Kolejny sąsiad pojawił się z ukłonem w drzwiach bloku. Anka spojrzała na zegarek

- O cholera! Cześć! - rzuciła już przez ramię i prawie biegiem ruszyła w stronę samochodu. Jeszcze się spóźni do pracy. A nigdy się nie spóźniała.

 

Dzień minął szybko. Narada u dyrektora, trochę plotek przy automacie z kawą. Na koniec dnia dostała jeszcze plik dokumentów do sprawdzenia. Planowała wcześniej wizytę w galerii handlowej, ale zanim się wygrzebała z papierzysk, zrobiło się już stanowczo za późno.

Mogła już tylko wrócić do domu, na samotny późny obiad z kolacją w parze.

Kiedy kładła się spać, jak zawsze kwadrans przed jedenastą, zastanowiła się chwilę czy nie wziąć proszków nasennych. Jednak nie.

Czytanie książki jej nie szło, tylko patrzyła na strony, od czasu do czasu machinalnie je przewracając. W końcu złapała się na tym, że bez przerwy wraca do jednego zdania: „lekko uderzyła w klawisze fortepianu czując równocześnie obezwładniający zapach jego męskości”.

Zgasiła światło.

Dwadzieścia po drugiej się obudziła. Najpierw chciała po prostu przewrócić się na drugi bok, albo zapalić lampkę i przeczytać co będzie dalej, po tym „zapachu jego męskości”. Zamiast tego wstała. Początkowo niepewna, z każdym jednak krokiem bardziej zdecydowana, przeszła do kuchni.

Przez minutę słyszała tylko lodówkę. Poczuła ulgę. Chciała nawet zanucić jakąś piosenkę, zastanawiała się tylko, jaka będzie odpowiednia.

Na myśl przyszła jej „Karmazynowa noc”. Jednak nie zdążyła nawet otworzyć ust. Śpiewał ktoś inny, i to wcale nie piosenkę Trojanowskiej.

Trudno zresztą powiedzieć, że śpiewał. Bardziej - melodyjnie zawodził. Tęsknie prowadził śpiewny ton.

Tym razem głos był bardziej zdecydowany, głośniejszy. Pojawił się nagle, bez żadnej zapowiedzi. Po prostu – zaczęła go słyszeć. Nie narastał powoli, nie zmieniał swojego natężenia, lecz brzmiał stale na jednym poziomie. Wydawało się jej, że nie była to tylko melodia, że w tym zaśpiewie są jakieś słowa. Ale nie potrafiła ich wyodrębnić.

Przez chwilę kręciła się od ściany do ściany, próbując odszukać miejsce, z którego dobiegał głos. Ale wszędzie słychać go było tak samo.

Nagle, bez jakiegokolwiek uprzedzenia, głos umilkł.

Sama nie wiedziała dlaczego, ale poczuła się rozczarowana. Dopiero potem, kiedy leżała już w pościeli, w jej myślach pojawił się również lęk.

 

Następnego dnia obudziła się późno. Było pięć po siódmej. Wyskoczyła z łóżka i w panice zaczęła jednocześnie robić sobie kawę, makijaż i śniadanie. Nie wyszło to najlepiej. O wpół do ósmej udało się jej jednak wyskoczyć z mieszkania.

Piętro niżej trzasnęły drzwi, zabrzęczały klucze, dobiegł do niej głos prezentera pogody. Zastanowiła się: „to u Sierkowskich czy Broszków?”. Podeszła do poręczy i próbowała spojrzeć z góry na zbiegająca postać. Ale dostrzegła tylko popielaty płaszcz, który szybko przesuwał się po schodach. Mógł należeć do każdego.

Nad jej głową zaskrzypiały drzwi. Nie usłyszała jednak żadnych kroków. Cisza. Tylko ten skrzyp zawiasów. Starając się nie robić żadnego hałasu odsunęła się od poręczy, zbliżyła się do ściany. Krok po kroczku zaczęła przechodzić na wyższe piętro. Skulona, prawie nie oddychała. Kiedy poczuła, że jeszcze dwa kroki i, podnosząc głowę będzie mogła spojrzeć na klatkę wyższego piętra, zatrzymała się.

W końcu dała dwa szybkie kroki i wychylając wysoko głowę obrzuciła spojrzeniem korytarz. Nikogo nie było. Wszystkie drzwi były zamknięte. Wyglądały jak martwe.

Aż podskoczyła, kiedy w cisze bloku wdarła się jazgotliwa muzyka. Pod jej stopami ktoś trzasnął drzwiami. Nie musiała sprawdzać – między poręczami zamigotała zielono-pomarańczowa fryzura młodej Zadolnej.

Anka popatrzyła na zegarek i jęknęła.

Miała dwadzieścia minut, żeby zdążyć.

Udało się w ostatniej chwili. I tak wszyscy na nią patrzyli tak jakby spóźniła się pół dnia.

 

W biurze, podczas przerwy na śniadanie, wzięła kartkę i próbowała zapisać jakich zna sąsiadów oraz gdzie mieszkają. Blok nie był duży, tylko cztery piętra. Na każdym piętrze cztery mieszkania.

Bo przecież to ktoś z bloku musiał śpiewać czy wygrywać te dziwne melodie. Bała się horrorów. Śmiała się z samej siebie, że po obejrzeniu „Dziecka Rosemary”, „Egzorcysty” czy serii „Omen” gdzieś zakorzenił się w niej lęk przed zajściem w ciąże, przed założeniem rodziny w ogóle.

Może nie tyle bała się, że urodzi diabła ale bardziej obawiała się tego, że urodzi małego diabełka, który rozbije jej życie, zmieni zbyt diametralnie, tak, że się w nim w ogóle już nie odnajdzie. Że wszyscy będą nad dzieckiem cmokać, podziwiać, głaskać i będą się dziwić, że ona widzi w nim coś innego, niż samo piękno.

Wróciła do listy mieszkańców, do układania wszystkiego w odpowiednich punktach i podpunktach.

U niej, na trzecim mieszkali Borowscy, Zadolni, ten samotny matematyk Lipiński i ona. Na czwartym mieszkali Zielińscy z trójką dzieci, ale nie wiedziała nawet pod jakim numerem. Reszty nie znała.

Na drugim mieszkał Adrian Smoliński, który kiedyś bardzo, ale to bardzo się jej podobał. Nawet myślała, żeby pożyczyć od niego sól czy płytę, nawiązać jakąś bliższą znajomość. Ale to trwało tylko do momentu, kiedy zobaczyła go kiedyś  w samochodzie przed blokiem, jak całował się z jakimś młodym facetem.

Obok niego mieszkali Krysińscy, którzy mieli zwyczaj urządzania głośnych awantur w niedzielne poranki. By się pogodzić jeździli na zakupy do hipermarketów i widziała często jak wracają wieczorem objuczeni siatkami.

Na pierwszym piętrze mieszkał ten policjant, Ślusarczyk z małą, cichutką żoną. On taki duży, ona taka mała, on taki huczący a ona taka niema.

Z parteru znała tylko emeryta Józefa Bronkowskiego z emerytką żoną Matyldą. A znała go tylko dlatego, że to on miał klucze od suszarni, piwnicy gospodarczej i rozdawał wszystkie kwity ze spółdzielni mieszkaniowej. Matyldę znała, bo kiedy schodziła na dół po nowy czynsz czy rozliczenie wody, zawsze stawała za plecami męża wycierając dłonie w kraciastą ścierkę.

To wszyscy. Oczywiście – resztę znała z widzenia, potrafiła ich jakoś umiejscowić w blokowej strukturze pięter i mieszkań. Ale kim byli, jak się nazywali, byli małżeństwami czy rodzeństwem, bezrobotnymi czy ciężko pracującymi – nie wiedziała.

Do tej pory nie było to jej do niczego potrzebne.

A teraz? Czy było?

Spojrzała na zegarek. Zaraz naczelny dyrektor zacznie jej szukać, potem księgowa. Ale miała jeszcze chwilkę. Sięgnęła po telefon.

 

Jarek odsunął od siebie pusty talerz, z którego zniknęła wołowina w pięciu smakach i sięgnął po stojące w gustownym kufelku zimne piwo.

-          Czy to jest kolacja ze śniadaniem?

Anka pokręciła głową.

-          Kupiłam u Chińczyka na wynos. Czyli ty też będziesz musiał się wynieść.

Westchnął.

-          Ale może chociaż jakieś pieszczoty?

-          Nie ma mowy. Za bardzo lubię Baśkę. A propos – co u niej? Dobrze się bawią?

-          Tak. Małej bardzo Kraków się podoba.

Popatrzyła na niego zaskoczona.

-          Kraków? Powiedziałeś, że pojechali do twoich teściów?

-          Taaaak... Ale zrobiły sobie wypad do Krakowa. Na dwa dni. Wracając do tematu -

to, że lubisz Baśkę, jedyny powód?

-          Najważniejszy. Poza tym jesteś kompletnie nieatrakcyjny.

Wypił duży łyk piwa.

-          Chyba nie aż tak. Skoro tu jestem...

Anka sięgnęła po swoje piwo. Uznała, że tak będzie najbezpieczniej. Zaprosi Jarka i trochę go wypyta, tak pod pozorem lekkiej, kolacyjnej rozmowy. Ale rozmowa zaczęła biec innym torem, niż zaplanowała.

-          Przygarnęłam cię, biedaku, bo skoro własna żona cię opuściła, to nie możesz wciąż żywić się hamburgerami i gadać do szklanki.

-          Faktycznie – wskazał na stół – tutaj jem domowe kluseczki i szklanek brak.

Żachnęła się.

-          Nie o to chodzi!

Rozparł się wygodnie w fotelu.

-          No właśnie. O co. Skoro już ustaliliśmy, że z seksu nici.

Starała się patrzeć mu prosto w oczy.

-          Tak się zastanawiałam.. Znasz wszystkich ludzi w bloku?

-          Nie rozumiem.

-          No wiesz... Noooo... Chodzi mi o to, czy znasz ich... Kim są, co robią, czy... Czy nie mają jakichś tajemnic?

-          Anka... Co ty pleciesz?

Zmieszała się.

-          Nie wiem... Tak plotę...

Jarek roześmiał się.

-          Wyczytałaś coś w tych swoich romansach, czy co? Film jakiś widziałaś? Anka... Z tej samotności to całkiem zdziwaczejesz. Idź się gdzieś rozerwać, spotkaj się z kimś. Nie można tak tylko: praca, dom, dom, praca.

Wstała z fotela nagle podenerwowana.

-          Żyję jak żyję i jest mi z tym dobrze. A tobie nic do tego!

-          Pewnie, że nic, ale...

Zawiesił głos. Zatrzymał jakieś słowa, które cisnęły mu się na usta. Anka sama była zaskoczona, że z takim napięciem na nie czekała. Jarek napił się piwa.

-          Lubię cię... Dziwnie mi, że tak tu sama siedzisz i dumasz, jaki sąsiad kroi swoją żonę żyletką i puszcza ją w nocy przez maszynkę do mięsa. Powinnaś...

Podniosła do gry rękę.

-          Tylko mi nie mów co powinnam. Proszę!

Westchnął. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu Jarek podniósł się z fotela.

-          Pójdę już. Chyba wolisz pogadać sama ze sobą.

Kiwnęła głową. Nie patrzyła za nim jak wychodził.

Przez chwilę siedziała w bezruchu. W końcu podniosła się z miejsca, zaczęła zbierać naczynia ze stołu. Włożyła je do zlewu i już chciała zacząć zmywać, kiedy nagle zmieniła plany.

Przecież i tak się pewnie obudzi w nocy. Wtedy zmyje naczynia. Ciekawe jak w takiej sytuacji zachowa się nocny muzyk. Jak zareaguje, gdy zacznie go zagłuszać wodą i brzękiem talerzy.

Kiedy szła spać uświadomiła sobie, że właśnie przyznała, że melodia istnieje. A może nawet za nią tęskni.

 

Obudziła się pięć po drugiej. Szybko, prawie jak automat, przeszła do kuchni. Zatrzymała się w progu. Było cicho. Odczekała chwilę. Zrobiła krok przez próg, dwa kroki. Pięć.

Melodia znów pojawiła się bez zapowiedzi, bez żadnego wcześniejszego pisku czy jakiegokolwiek dźwięku. Po prostu leciuteńko płynęła przez powietrze. Przez Ankę. Zapomniała, że miała doskonały plan, by tajemnicze dźwięki zagłuszyć myciem naczyń. Poddała się.

Dziś muzyka brzmiała bardziej niecierpliwie, jakby coś przypominała, napominała. Anka stanęła pośrodku kuchni, spojrzała nie widząc, na stertę naczyń w zlewie. Melodia kołysała się w pomieszczeniu. Kołysała nią.

Nagle przypomniała sobie słowa Jarka:

„sąsiad kroi swoją żonę żyletką i puszcza ją w nocy przez maszynkę do mięsa.”

Skąd on to wziął? Skąd taki pomysł? Baśka jest u teściów czy w Krakowie?

Melodia kołysała nią i kołysała. Myślom było coraz ciaśniej od muzyki.

 

Obudziła się pięć po ósmej. Kiedy otworzyła oczy, to od razu wiedziała, że jest późno. Nie musiała patrzeć na zegarek. Zwlokła się z łóżka.

Na dywanie w mniejszych i większych kupkach gromadziły się okruchy, obrus był poplamiony. W kuchni witały ją niezmyte talerze w zlewozmywaku. Bezradnie rozejrzała się wokół siebie.

„Co się, cholera, ze mną dzieje!”

Zadzwonił telefon. Poderwała się z odrętwienia i szybko podniosła słuchawkę.

-          Bałtowska, słucham?

Słuchała szybkich słów po drugiej stronie linii.

-          Nic się nie stało, panie dyrektorze! Drobna awaria kranu.... Mam trochę zalane mieszkanie i...

Przerwała i znów słuchała.

-          Właśnie przyszli fachowcy. Już mogę jechać do pracy... Zaraz będę...

Nie czekając na odpowiedź odłożyła słuchawkę. Za oknem trąbił jakiś samochód. Potem usłyszała jakieś wyzwiska, podniesione głosy.

 

Zdążyła w kwadrans jakoś się zebrać. Miała już wybiec z mieszkania, kiedy usłyszała coś na klatce. Przywarła okiem do wizjera.

Od Lipińskiego wychodziła jakaś dziewczynka. Na oko miała 12 – 13 lat. Z tornistrem na plecach, jakby szła prosto do szkoły. Ale Anka dostrzegła, że była jakaś dziwna. Włosy potargane, jeden but zasznurowany, drugi nie. Krzywo zapięte guziki od kurtki.

Nie oglądając się za siebie dziewczynka szybko zbiegła po schodach. Z mieszkania wysunęła się głowa Lipińskiego. Szybkim spojrzeniem zlustrował korytarz a potem cicho zamknął drzwi.

Anka odczekała chwilę, starając się poukładać w głowie to, co przed chwilą widziała. Jej rozmyślania przerwał jednak dźwięk telefonu, który znów rozległ się w jej mieszkaniu.

Rzuciła wzrokiem na wyświetlacz. Znowu szef. Nie podniosła słuchawki, tylko mocno trzaskając drzwiami wybiegła na klatkę schodową.

 

Spóźnienie źle wpłynęło na jej dzień pracy. Dyrektor od początku miał pretensje, nie mogła zdążyć z przygotowywaniem dokumentacji, z kosztorysami. Czuła się niepewnie, jakby była pierwszy raz w biurze, jak nieopierzony nowicjusz a nie solidny, doświadczony pracownik, który od lat robił swoje i to robił to bardzo dobrze.

W pewnym momencie, gdzieś koło czternastej, siadła z dokumentami do nowej umowy w swoim gabinecie. Zaczęła przeglądać dane kontrahenta i zupełnie niespodziewanie przypomniał się jej Lipiński.

Na pewno był kawalerem. Kiedyś z nim często rozmawiała. Nie pamiętała, żeby wspominał o jakiejś rodzinie. Rodzice zginęli na wojnie, był jedynakiem. Jacyś kuzyni znaleźli ziemię obiecaną w Ameryce. Ta dziewczynka, dziewczynka, która mogłaby być jego wnuczką, nie mogła być żadną rodziną. To kim?

Lipiński uczył kiedyś matematyki, teraz już był na emeryturze. Pisał jakieś artykuły, układał krzyżówki. Może dziewczynka była u niego na korepetycjach? Może tak dorabiał do emerytury?

Ale korepetycje o tak wczesnej porze? Nieład i niepokój dziewczynki...

Teraz była pewna, że widzi wyraźnie jej oczy wypełnione przerażeniem.

Może Lipiński... Nie dokończyła formułować myśli.

-          „Lipiński zboczony pedofil.” Co to jest, do cholery?!!!

Głos dyrektora finansowego zabrzmiał za jej plecami tak głośno i niespodziewanie, że aż wypuściła z dłoni długopis. Jego ręka znalazła się nagle nad jej ramieniem a palec wskazał to właśnie zdanie napisane obok danych o produkcji eksportowej dostarczonych w dokumentacji klienta. Drukowanymi, wielkimi literami zapisała LIPIŃSKI ZBOCZONY PEDOFIL.

-          Pani Bałtowska, czy to są wnioski wynikające z analizy dokumentacji czy też to jakieś poronione płody pani wyobraźni?

-          Jaa... Nie wiem...

-          Ja wiem. I podzielę się tą wiedzą z dyrektorem naczelnym. Ale teraz proszę mi podać kalkulacje dla Aristonu?

-          Proszę?

-          Wczoraj prosiłem, żeby zrobiła pani kalkulacje dla Aristonu. Pilnie na dziś. Zrobiła je pani?

Annie zrobiło się nagle słabo.

-          Nic... Nic pan nie mówił...

Finansowy zacisnął zęby.

-          Do kurwy nędzy! Co się z panią dzieje!?

Nie odpowiedziała. Na jej biurku zaczął dzwonić telefon, ale zupełnie go nie słyszała. Podobnie jak wyzwisk dyrektora, który w końcu wściekle trzasnął drzwiami i wyszedł. Została sama. W ciszy.

 

Przed blokiem stanęła późno, tuż przed dwudziestą. Było ciemno, drobny deszczyk potęgował wrażenie mroku.

W pracy jakoś udało się jej skupić i zdążyła przygotować materiały dla Aristonu. Przetrwała dywanik u szefa, poklepywania współpracowników i pełne udawanego współczucia słowa otuchy.

Pewnie już robili zakłady, kto ją zastąpi. Miała to gdzieś.

Obrzuciła spojrzeniem ściany budynku. Większość okien było już rozświetlonych, gdzieniegdzie przesuwały się cienie.

Odszukała ciemne kwadraciki wyznaczające jej miejsce w tych szeregach i kolumnach szyb, potem przesunęła wzrok. W gabinecie Jarka paliło się światło. Pewnie coś robił przy komputerze. Wydawało się jej, że dostrzegła jego nieruchomy cień w głębi, na ścianie pokoju. Potem, na moment, zamigotał jeszcze jeden. Wbiła się spojrzeniem między okienne framugi. Ale ten drugi już się nie pojawił.

Pod wpływem impulsu sięgnęła po telefon. Szybko znalazła numer Baśki, nacisnęła klawisz. Po chwili odpowiedzią był przeciągły, przerywany sygnał wywoływania. W końcu zamiast głosu Baśki usłyszała: „Połączyłeś się z pocztą głosową numeru...”. Rozłączyła się. Spojrzała znów na blok. Baśka nie odbierała telefonu, pewnie spała, spacerowała, albo... Albo robiła coś innego.

Na najwyższym piętrze, w rogu, okna były ciemne. Latarnie słabo rzucały światło w tamto miejsce. Jednak w pewnym momencie wydało się jej, że dostrzega tam jakieś światełko. Błysnęło na moment i zgasło. Jak zapałka.

Szybko weszła do bloku.

 

Próbowała pozmywać naczynia, ale ledwie puściła wodę już ją zakręciła. Nie mogła się skupić. Włączyła i wyłączyła telewizor. Zamiast twarzy aktorów widziała Lipińskiego z dziewczynką albo Jarka z Baśką. Śmiali się do niej i machali rękami.

Wystawiła deskę do prasowania, wyciągnęła pogniecione bluzki, spodnie, jakieś koszule. Skąd się tyle tego bierze? No skąd? Poszła do szafki po żelazko. Coś błysnęło na podłodze, pochyliła się, ale nic nie mogła zauważyć, znaleźć. Jakaś moneta? Okruch szkła?

Wystawiła żelazko na deskę, długi sznur plątał się jej pod nogami. Wcale nie chciało się jej prasować. Przymknęła oczy.

Znów widziała błysk zapałki w nocnym mroku, na najwyższym piętrze bloku. Kiedy otworzyła oczy coś znów błysnęło na dywanie. I znów nic nie znalazła, choć szukała na klęczkach.

Przez chwilę pokręciła się po pokoju. Sięgnęła po książkę, ale nawet na nią nie zerknęła. Spojrzała na zegarek. Pięć po dziesiątej.

Jeszcze cztery godziny.

Wtedy znów usłyszy ten głos.

Poderwała się z fotela. Cicho wymknęła się na klatkę schodową.

Nie zapalając światła, na palcach, przytulona do ściany, przeszła na górne piętro. Wstrzymując oddech podeszła do drzwi, które prowadziły do mieszkania w rogu. Tego, w którego oknie widziała ten błysk. Przytknęła ucho do chłodnej powierzchni.

Na początku nic nie słyszała. Dopiero po chwili dotarł do niej cichutki szum. Szybko wypowiadane słowa. Modlitwa może. Bełkotanie.

Błysnęło światło.

-          Co pani tu robi?

Odwróciła się gwałtownie uderzając głową w klamkę. Aż jej w głowie zadzwoniło. Bronkowski wpatrywał się w nią z ponurą miną.

-          Ja... Wydawało mi się, że coś słyszałam...

-          Niemożliwe. W tym mieszkaniu nic pani nie mogła słyszeć. Tam nikt nie mieszka.

-          Jak to... Kiedyś słyszałam...

Urwała. Bronkowski podszedł do niej kilka kroków bliżej. Niósł ze sobą jakiś worek, który postawił pod ścianą. W tym worku coś było. Popatrzyła na jego ręce. Mocne, masywne. Umięśnione. Całe w rdzawych plamach.

Już był przy niej. Odsunęła się. Jego usta wykrzywiły się w czymś w rodzaju uśmiechu ale oczy patrzyły zimno, badawczo.

-          Nic pani nie mogła słyszeć. Tu od roku nikt nie mieszka. Proszę stąd iść.

-          Ale ja... Widziałam też...

Ale co właściwie widziała? To mogło być światło latarni, jakiś daleki refleks świateł samochodu.

-          Powtarzam. Tam nic pani nie mogła widzieć ani słyszeć. To puste mieszkanie. Martwe.

-          Martwe... – powtórzyła.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

-          Wygląda pani na zmęczoną. Praca wszystkich wykończy. Proszę odpocząć.

Potrząsnęła głową.

-          A co pan tu robi?

- Zaczęli grzać. Sprawdzam rury. Tu mam narzędzia – sięgnął po worek i

potrząsnął. Coś w nim nieprzyjemnie zagrzechotało. - Chce pani sprawdzić?

Zaśmiał się. Pokręciła głową.

-          Nie...

-          To proszę iść.

Potykając się zbiegła po schodach. Stanęła przed swoim mieszkaniem nasłuchując. Nie słyszała żadnych kroków Bronkowskiego, nie słyszała, żeby otwierał drzwi i wchodził do tamtego mieszkania. Czuła, że będzie czekał jej ruch. Przyczajony tam jak pająk, jak... Morderca?

Podjęła decyzję. Odwróciła się na pięcie, podbiegła kilka kroków i zapukała do Jarka. Odpowiedziała jej cisza. Zapukała jeszcze raz. Głośniej. Jeszcze raz głośniej. Wreszcie usłyszała za drzwiami jakiś ruch..

Na górze Bronkowski też się poruszył. Jego kroki zaszurały na klatce.

Jarek otworzył drzwi. Patrzył na nią z wyraźną niechęcią.

-          Czego chcesz?

Była trochę zaskoczona jego powitaniem.

-          Jarek... Słuchaj... Przepraszam za ta kolację i w ogóle, ale... Musisz mi pomóc...

Chciała wejść do środka, ale Jarek zastawił jej drogę.

-          Jutro.

-          Co – jutro?

-          Dziś nie mogę ci pomóc. Jutro się zgłoś.

-          Ale...

Popatrzyła na niego bezradnie. Próbowała zajrzeć przez jego ramię, ale zasłaniał cały widok.

-          Jest ktoś u ciebie?

-          Nie. Jestem zmęczony.

-          Ale tam...

-          Cześć.

Zamknął drzwi. Jednak wcześniej trochę się odsunął. Wydawało się jej, że widzi jakiś kształt na dywanie w dużym pokoju. Znajomy kształt. Coś jej przypominał. Nie wiedziała jednak co.

Chciała zapukać jeszcze raz, ale zrezygnowała. Kroki na schodach były coraz głośniejsze, Bronkowski schodził z góry. W ręku trzymał klucz francuski. Potrząsnął nim.

-          Może u pani też sprawdzić rury, co?

Zaśmiał się. Uderzył narzędziem w ścianę.

Prawie wbiegła do siebie. Zamknęła szybko drzwi na oba zamki i ciężko dysząc oparła się o ścianę.

Pomyślała, żeby zadzwonić na policję, ale co mogłaby powiedzieć? Że jeden sąsiad naprawia rury a drugi nie chce jej wpuścić do mieszkania? Że widzi światełka i zapałczane ogniki, że słyszy w nocy dziwne melodie?

Aż sama się prawie roześmiała. Powinna się wykąpać, zrelaksować. Przebrać w wygodne ciuchy, trochę posprzątać. Jutro w pracy znowu czeka ją ciężki dzień. Powinna się do niego przygotować. Powinna wziąć się w garść.

Tak. Zacznie od kąpieli. To pomoże.

Wciąż jednak stała oparta o ścianę.

 

Ocknęła się piętnaście po drugiej. Nawet się nie zdziwiła, że leży w przedpokoju, w pomiętym ubraniu, przykryta jakąś kurtką ściągniętą z wieszaka. Bez wahania przeszła do kuchni.

Melodia już w niej była. Odetchnęła z ulgą.

Teraz było już dobrze, dobrze.

Melodia wołała ją, układała wszystko w głowie, pomagała zrozumieć.

Widziała już wyraźnie. Ten kształt w pokoju, w mieszkaniu Jarka, to była noga. Szczupła, blada, kobieca noga. Z pięciocentymetrową blizną na kolanie. Taką bliznę miała Baśka, pamiątka po rowerowym wypadku.

Tak samo ten klucz francuski w ręku Bronkowskiego. Na nim, na dłoniach mężczyzny, widniały rdzawe plamy. Nakładały się jedna na drugą. Świeże. Stare. Ślady krwi.

Ta wychodząca z mieszkania Lipińskiego dziewczynka. Nie tylko miała źle zapięty płaszczyk. Obraz powrócił, wyraźny był każdy szczegół. Rozpięta spódniczka spod której wyglądały rozerwane majteczki.

Ten błysk zapałki w ciemnym mieszkaniu. To nie był żaden płomyczek, nikt nie odpalał papierosa. To było jakieś oko. Czerwone, przekrwione oko.

Powinna się bać, ale się nie bała. Melodia wszystko jej tłumaczyła, wszystko było takie naturalne. Melodia ją chroniła. Brzmiała w niej coraz głośniej . Zaczęła się kołysać.

 

Otworzyła oczy. Coś ją obudziło. Jakiś dźwięk. Telefon.

Podeszła do niego. Spojrzała na wyświetlacz. Z pracy. Zegarek wskazywał za pięć minut jedenasta. Szarpnęła za sznur. Cisza.

Podeszła do drzwi i spojrzała przez judasza. Wiedziała co tam zobaczy. Tak, stał tam przez cały czas.

Bronkowski z zakrwawionym kluczem francuskim. Drzwi mieszkania Jarka były otwarte na oścież. Widziała jak przeciąga martwe ciało kobiety z pokoju do kuchni. Pomagał mu Zadolny. Śmiali się.

Odsunęła się od drzwi. Powinna się bać. Nie bała się.

Znów usłyszała melodię. Nie musiała czekać na noc, nie musiała miotać się niecierpliwie w oczekiwaniu, robić tysięcy niepotrzebnych rzeczy. Melodia już była. W niej. Na zawsze.

Uśmiechnęła się.

Na zawsze.

 

Jarek siedział na fotelu w przedpokoju i przesuwał stojący na szafce przed nim kieliszek wódki. Słuchawkę trzymał przedramieniem przytkniętą do ucha.

-          Tak, Basiu... Wszyscy jesteśmy w szoku...

Przez chwilę słuchał, kiwając nogą.

-          Wiesz... Przyjechał jakiś dyrektor z pracy od niej, bo od trzech dni się nie pojawiła, nie odbierała telefonów... Wyważyli drzwi no i ją znaleźli... Powiesiła się na sznurze od żelazka.

Znowu przerwał słuchając głosu po drugiej stronie.

-          W mieszkaniu był ponoć totalny syf, dasz wiarę? U niej. Brudno, śmierdziało. A ona wisiała w kuchni. Miała uśmiechniętą, radosną minę, wiesz?

Chwila na odsłuchanie.

-          Makabryczne, wiem. Ale wiesz, mnie się od dawna wydawało, że ona zwariuje. Od tej roboty i od tej samotności.

Kolejna przerwa.

-          Oczywiście, że tęsknię! Nie mogę się już doczekać, aż wrócicie. Siedzę tak sam i aż mnie po prostu skręca za wami! Kocham was! Pa! Ucałuj małą! Pa!

Odłożył słuchawkę, wstał z kieliszkiem wódki w ręku.

Podszedł do stojącego w kącie pokoju starego fonografu. Igła dotykała ciemnego, porysowanego wałka, który tkwił w bezruchu. Z tuby wychodziły cienkie rurki, które biegły do ciągnących się pod sufitem rur centralnego ogrzewania, wciśnięte w końcu w wykute szpary przy ścianach. Pogładził palcami korbkę i poniósł kieliszek w niemym toaście.

Siedzący przy stole Lipiński, Bronkowski i Zadolny wznieśli w górę swoje.

A za nimi gest powtórzyli inni.

Ilość odsłon: 990

Komentarze

Nie znaleziono żadnych komentarzy.