Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

Marko od dzieciństwa miał tylko jedno marzenie: mieszkać w lesie. Tylko tam był bezpieczny, nikt się nad nim znęcał i nie wyśmiewał z jego jąkania. I jedzenia było pod dostatkiem: ryby, dzikie owoce, rośliny, jaja ptaków i węży. W domu zawsze był głodny. Mieszkał z ojczymem, który bywał bardzo agresywny. Marko często musiał uciekać przed jego gniewem. Nieraz mieszkał w lesie kilka dni.

Bardzo nie lubił miasta, z jego wszechobecnym brudem, smrodem i brzydotą. A przede wszystkim nieprzebraną ciżbą wulgarnych, śmierdzących, wrzeszczących ludzi, których bał się jak ognia.
Traf chciał, że to właśnie ogień odmienił jego życie. Wiecznie pijany ojczym spłonął wraz z całym dobytkiem, czyli zapluskwionym materacem, który służył mu za stół, łóżko i ubikację.

I tak oto Marko stał się panem swojego losu.
Ze znalezionych na wysypisku strzępów plandek sklecił tipi – swój pierwszy prawdziwy dom. Nieopodal odkrył legowisko sarny. Gdy przechodził, uciekła w popłochu. Potem wołał do niej, a ona odpowiadała, tak jak konie, które kiedyś hodował dziadek. Marko zżywał się coraz bardziej z naturą. Lubił słuchać wiatru, uczył się mowy ptaków, rozmawiał z drzewami. Kiedy był smutny, obejmował je, wyraźnie czuł emanująca z nich energię. Oswajał stworzenia leśne, które miały łagodną naturę, a drapieżnym nie wadził. Nie wchodził też w drogę Stolemom, nie zapuszczał się w pobliże ich siedlisk w wysokich partiach gór. Słyszał czasem ich nawoływania, gdy szli na polowanie. Na wszelki wypadek uciekał wtedy do jaskiń, gdzie olbrzymy nie miały dostępu.

W noc przesilenia letniego, gdy księżyc świecił równie mocno jak słońce, Marko spotkał przechadzającą się po uroczysku młodą kobietę. Przestraszył się, że to demon, którym w dzieciństwie straszyła go mama.
– Strzeż się Pólnicy, bo jej uroda urzeka każdego mężczyznę, który później z tęsknoty marnieje i umiera! – zabrzmiały mu w głowie pamiętne słowa.
Nieznajoma wyglądała jednak na bardziej wystraszoną od niego. Patrzyła mu prosto w oczy takim samym wzrokiem jak sarna, którą spotkał przy swoim tipi.

Aż mu się w głowie zakręciło od tego chabrowego spojrzenia… I wtedy, nieoczekiwanie dla samego siebie, poczuł nagłą chęć poznania jej.
– Kim jesteś i co tu robisz? – zapytał cicho i ze zdumieniem zauważył, że nie zająknął się ani razu.
– Zofka – szepnęła, niewyraźnie wymawiając głoski.
– Marko – przedstawił się i parsknął śmiechem.
Spojrzała zdumiona. Zaczął chaotycznie tłumaczyć swoją nagłą wesołość, przepraszał. Paplał szybko, nie zacinając się, aż wreszcie wywołał uśmiech na jej twarzy.
– Czego ty tu po nocy szukasz, dziewczyno? – zapytał.
– Ano, jajów nietoperza, ogonów żaby… – odpowiedziała, patrząc w ziemię.
– Żarty się ciebie trzymają – zachichotał. Tak mu było lekko przy tej dziwnej dziewczynie!

Od tamtej pory zaczęła go odwiedzać prawie codziennie. Przynosiła jedzenie, którego smak przypominał mu potrawy z dzieciństwa: proziaki, mastyło, czasem knysze z twarogiem, cebulą i ziemniakami.

A potem pierwszy raz w życiu dane mu było dotknąć kobiecego ciała. Zdumiała go gładkość i ciepło jej skóry.
Tamtego wieczora niebo miało kolor oberżyny. Brzozy drapały je swoimi nagimi, suchymi gałęziami. Las pluł czerwienią zachodzącego słońca.
– Czy jesteś dobrym człowiekiem, Marko? – zapytała, gdy ułożył ją na trawie.
– Tak! – potwierdził pospiesznie, kładąc się koło niej.
– Jesteś? – powtórzyła, patrząc mu prosto w oczy.
Skinął głową niecierpliwie, pochłaniając ją wzrokiem.
– Powiedz... – poprosiła jeszcze raz, oddając mu się cała.
Ale on już upajał się jej bliskością, zapominając o całym bożym świecie...

Nad ranem usłyszał, jak mamrotała przez sen coś jakby modlitwę. I poczuł tak wielką czułość, aż ścisnęło go za gardło.
U schyłku lata namówiła go na wykopanie ziemianki i podpowiedziała, jak to zrobić. Wykopał jamę głębokości do pasa, zaraz za wąwozem, na niewielkim wzgórzu. Położył podłogę z desek. Sufit ocieplił kołdrami z wełny mineralnej. Dach dobrze wzmocnił, a ściany wyłożył płytami.
Jesień przeszła szybko, nadchodziła zima. Niemal z dnia na dzień liście zapłonęły czerwienią, tracąc barwę szmaragdu, a powietrze wypełniła ostra wilgoć. Korony sosen oplotła posępna mgła. Marko miał wrażenie, że drzewa szepczą, knując z wiatrem. Zofka przestała go odwiedzać.
– Tam gdzieś wysoko, nad kłębowiskiem chmur, na pewno świeci słońce – pocieszał się w myślach.

Pierwszej listopadowej nocy las nagle zgęstniał, zbliżały się demony. Marko posłyszał ich dzikie, pełne nienawiści wrzaski. Zrozumiał, że jego kryjówka została odkryta. Że nie ma już domu. Przypomniały mu się lata spędzone z ojczymem, ciągły strach. I poczuł bezsilność – nawet tu, z dala od siedlisk ludzkich, nie było mu dane zaznać spokoju. Opuścił legowisko i ruszył przed siebie. Byle dalej.

Drzewa rozdrapały niebo do czerwoności, aż lunęło lodowatym deszczem, ścieżki zamieniły się w rwące strumienie. Ślizgał się po uciekającej spod stóp ziemi, zderzał z drzewami zagradzającymi mu drogę. Las zwodził go, igrał w berka i podchody, zastawiał pułapki.
Zatrzymał się, dysząc ciężko. Nagle tuż przy uchu usłyszał głos Zofki. Aż podskoczył z przerażenia.

– Nie jesteś dobrym człowiekiem. Oszukałeś mnie, a teraz poniesiesz za to karę. Zabiorę twoją duszę, zagnieżdżę się w twojej głowie, będę patrzeć na świat twoimi oczami. Będę czuć twoją gorycz i wściekłość, nienawiść i pogardę – szeptała swoim niewyraźnym, dyszącym głosem.
Obejrzał się. Jej oczy były całkiem czarne, nie było w nich światła. Uroczne oczy.

– Nie kochałeś mnie – wyświszczała z pogardą. – Zawsze kochałeś tylko siebie… Dlatego zabiłeś ojczyma…
Próbował coś z siebie wydusić, gdy nagle jej twarz zaczęła się zmieniać. Skóra sczerniała, skurczyła się, odsłaniając nagą szczękę, a postać nienaturalnie wydłużyła się i straciła proporcje. Oto stała przed nim maszkara odzwierciedlająca wszystkie jego lęki, wyobrażenia o smerti, biła i welyka…

– Zzza ccco…? – wyjąkał, struchlały ze strachu, gdy jej długie, ostre szpony dotknęły jego piersi.
Padł na kolana i po raz pierwszy od dawna zaczął się modlić.
A las wył i ujadał do utraty tchu, szarpiąc się z wichurą; nie słychać było nic więcej.
Ilość odsłon: 1055

Komentarze

listopad 27, 2017 09:01

Halmar, to tak, jak ja.W "Chłopach" opisy przyrody dodają sensu. Jedność chłopa z ziemią, życie obracające się w takt koła pór roku. U Sienkiewicza bogate opisy batalii nie mają głębszego sensu. Zacząłem kiedyś jedną i omijałem później. Książka odchudzała się w taki sposób do stu stron.
Pozdrawiam.

listopad 27, 2017 00:57

Och, Dżoana, napisałabym teraz znacznie krócej.
Wprawki poetyckie bardzo służą prozaikom.
Tomek ma rację: za dużo słów. Sama to widzę.
"Chłopów" akurat bardzo lubię.
Pan Sienkiewicz, niech mu ziemia..., so... nie lubię.
:)

listopad 26, 2017 21:28

Owszem masz swoją rację Tomku,
ale jak decyduję się na poczytanie prozy to rezerwuję czas nie na minutę czy pięć.
Nie mogę czuć się zawiedziona,
ale to już każdy inaczej ma, co zdążyłeś powiedzieć.
Pozdrawiam Ciebie :)

listopad 26, 2017 21:18

Joanno, są różne szkoły. Ja np. nie znoszę Sienkiewicza. Jest przeepitetyzowany bardziej, niż "Chłopi" Reymonta. To tylko moje zdanie.
Pozdrawiam Was.

listopad 26, 2017 21:09

Wcale nie, przecież
to jest proza, nie wiersz.

listopad 26, 2017 20:52

Dzięki, Tomek.
Mnie też się zdaje, że za długie :)

listopad 26, 2017 20:50

Zacząłem czytać "z pewną taką nieśmiałością", czy w prozie nie znajdę podobnych udziwnień, jak w wierszu. Jednak nie. Czyta się z zaciekawieniem, puenta (morał) z opowieści - dość zaskakujący. Mogłoby być krócej, ale to moje zdanie. Gdybym miał streścić opowieść, zawarła by się w kilku zdaniach. Bohater ma źle. W końcu jego ojczym, sprawca całego zła, ginie. Bohater udaje się do lasu, gdzie spotyka dziwną kobietę, są parą. Później owa kobieta mści się nie wiadomo dlaczego (nie widzę jasnych powodów) na bohaterze. Koniec.
Styl baśniowy, sprawnie napisane.
Pozdrawiam.

listopad 26, 2017 19:53

Dżoana, dziękuję :)

listopad 26, 2017 19:49

Jest ciekawie i dobrze się czyta, a puenta, to zupełne zaskoczenie (dla mnie) Pólnica, to taki rachunek sumienia.
Pozdrawiam