ag01
Kolaż
Oparta o parapet pośladkami, rozgrzewam dłonie ciepłem kawy. Dziwne, zupełnie jakbym piła gorącą wodę. Prócz smaku, zawartość kubka, nie posiada także aromatu.
Za moimi plecami mrok topi się w jeziorze. Tafla z minuty na minutę czernieje, jakby ktoś rozlał atrament. Jakieś to wszystko nienaturalne. Zupełnie jakby noc pomyliła niebo z odbiciem na powierzchni zbiornika i wsącza się coraz głębiej, muskając ryby, ze strachu stłoczone przy samym dnie. Nad horyzontem beztrosko wiszą odcienie różu. Słońce, przy akompaniamencie żabiej serenady, nieuchronnie spada w atramentowe odmęty.
Niewzruszona anomalią za oknem, obserwuję wekowe poczynania babci, która z wprawą znaną jej pokoleniu wypełnia kolejny słoik, nakłada pokrywkę, po czym ładuje do ogromnego gara, stawiając na głowie. Niczym automat – słoik, truskawkowa maź, pokrywka, garnek i następny, słoik, maź, pokrywka, garnek, słoik…. Ten widok mnie uspokaja. Rozsupłuję skłębione myśli, kumulując w posegregowane motki i nagle uderza mnie realność świadomości.
- Babciu, przecież ty nie żyjesz.
Słoik wymyka się z rąk. To zły znak, gdy coś się tłucze przy pełni księżyca.
Dźwięk rozbijanego szkła roznosi się echem po lesie. Szkoda, że zapomniałam tego aparatu, słońce tak pięknie wschodzi zielenią. Pierwsze promienie torują sobie drogę między konarami barczystych drzew pełznąc do moich stóp. Gdy dotykam wzrokiem ściółki, lęk podchodzi mi do gardła. Czuję jak atmosfera gęstnieje i wszystkie otaczające mnie gałązki pęcznieją od niepokoju. U podnóży drzew, gdzie okiem sięgnąć walają się rozczłonkowane lalki. Wśród tego makabrycznego cmentarzyska rozpoznaję kończyny, tułowie i główki o pustych oczodołach, z aureolą różnobarwnych włosów. Cofam się przerażona, szukając jakiejś wysepki wolnej od plastikowych części, zaraz chyba zwymiotuję i nagle paraliżuje mnie dźwięk wdzierający się do uszu. Narastające szczekanie psów.
Uciekam, bo wiem, że gonią mnie wściekłe charty. Ujadanie dosięga moich pięt, gdy wybiegam na leśną ścieżkę.
Wszystko gwałtownie milknie. Spoglądam za siebie na drogę, która na granicy widoczności rozpływa się w nieprzeniknionych ciemnościach. Wpatrując się w tą nicość, dostrzegam, że mrok jest ruchomy. Pełznie mozolnie w moją stronę, jednostajnie pochłaniając kolejne centymetry ścieżki. Próbując opanować strach zaczynam podążać w przeciwnym kierunku, co rusz spoglądając przez ramię, jednak ścigająca mnie plama czerni utrzymuje dystans.
Wędruję tak jakiś czas, stopniowo popadając w panikę. Nagle ciszę przeszywa rżenie konia, a ja biegnę najszybciej jak potrafię.
Wypadam zza zakrętu i przedzieram się przez krzaki na równoległą ścieżkę. Zza kurtyny podszycia wyłania się furmanka zaprzęgnięta w czarnego konia. Nikogo jednak nie ma w pobliżu. Nerwowe ruchy zwierzęcia i złowrogie posapywanie dają do zrozumienia, żebym lepiej stąd znikała. Oddalam się, nie zwracając się plecami do konia. Kiedy uzyskuję bezpieczną odległość, biorę obrót o sto osiemdziesiąt stopni i staję na skraju lasu.
Przede mną rozpościera się pszeniczny ocean, a jego złota barwa jest tak intensywna, że kontrastuje z równie nasyconym granatem nieba. W oddali majaczy samotne drzewo osadzone na linii miedzy.
Za plecami rozciąga się czarny mur drzewny, za który nie mam zamiaru wracać.
Wyłuskuję szmery spomiędzy pni prześwietlanych blaskiem księżyca. Próbuję skoncentrować wzrok, a kiedy odzyskuję ostrość konturów, zauważam malutkie postaci skaczące między cieniami drzew. Wszystkie szepczą jakąś melodię, która narastając przyprawia mnie o dreszcze. Nagle istotki zaczynają prychać niczym rozwścieczone koty, obnażając błyszczące bielą kiełki drobne i ostre jak szpilki.
Natychmiast wskakuję na miedzę i pędzę na spotkanie z wierzbą, której pnącza spływają zielonym wodospadem wprost w odmęty pszenicznego złota.
Po żmudnej wędrówce docieram do opustoszałej szosy. Po prawej stronie dostrzegam przystanek, w połowie drogi na asfalcie rozkwitają kałuże. Nawet nie zauważyłam kiedy się rozpadało, ale krople jakby mnie omijały. Nie czuję wilgoci na skórze i ubranie także pozostaje suche. Gdy staję pod blaszanym daszkiem zza zakrętu w oddali wypada autobus.
Kierowca zatrzymuje przede mną rozpędzoną maszynę i otwiera drzwi. Niepewnie wstępuję na stopnie, jestem przekonana, że mężczyzna wygoni mnie kiedy nie kupię biletu. Jednak on zdaje się mnie nie dostrzegać. Zamykane drzwi lekko ocierają się o moje plecy i pojazd rusza. Przechodzę na środek autobusu i zajmuję jedyne wolne miejsce, naprzeciwko dwóch podejrzanych typków. Nie czuję się bezpiecznie i aby uniknąć patrzenia na nich, skupiam wzrok na ulewie dobijającej się w okno. Wiem, że bacznie mnie obserwują.
Czuję, że na kolejnym przystanku powinnam wysiąść.
Gdy
autobus przystaje, zrywam się z miejsca i wybiegam na zewnątrz. Kierowca rusza,
jednak po kilku metrach pojazd zamiera. Migotaniu tylnych świateł towarzyszy
jednostajny dźwięk. Pi, pi, pi, pi…
Zza autobusu wychodzi jeden z mężczyzn,
których się przestraszyłam. Ze złowieszczym uśmiechem zmierza w moją stronę.
Nie ruszam się, obserwuję rozwój sytuacji. Pi,
pi, pi, pi. Stajemy twarzą w twarz. Pi,
pi, pi, pi. Czuję jak coś uderza w moje ramię. Pi, pi, pi ,pi.
- Aga spóźnisz się do pracy. Wstawaj i wyłącz ten cholerny budzik.
Chwilę trwa nim wyrwę się z majaków i wejdę w realność rzeczywistości.
Tego typu sny, w pewnym stopniu mnie
intrygują.
Komentarze
Konto usunięte
czerwiec 25, 2017 10:52
Sen nie dla mnie, rzadko śnią mi się obrazy, historie - tym bardziej. Nalbardziej lubię obrazowanie pięciu wymiarów na osiach: wysokość, szerokość,, długość i dwa wymiary Czasu.
W tekście zauważam motywy z czyichś wierszy, mam nadzieję, że Twoich. To o rozsypanych lalkach. Chociaż można się inspirować, sam tak robię czasami, Autor nie miał nic przeciwko temu.
Bardzo dobrze napisane: w konwencji horroru,z absurdalnym zakończeniem. F20.0 dla formy i F20.5 dla treści
:-)
Pozdrawiam.
Anya
czerwiec 25, 2017 10:27
Świetnie opisany sen.... Bardzo przyjemnie czyta sie taką prozę.... Czytelnika wciąga treść! Pozdrawiam :-)
Konto usunięte
czerwiec 25, 2017 10:21
Z przyjemnością przeczytałam:-)