Malesza
Chrzest (część 1)
Zrzuciłam buty w przedpokoju. Kurtkę powiesiłam niedbale na wieszak – spadła, miałam to gdzieś.
Nie wiedziałam, jak się zachować. Całą drogę do domu usiłowałam obudzić w sobie słuszne uczucia, tylko jakie były słuszne? Co prawidłowo powinno się czuć w takiej chwili?
Nabrałam powietrza i weszłam do pokoju.
Na niepościelonym łóżku, z jedną nogą opuszczoną na podłogę, leżała mama. Moja mamcia. Powieki lekko uchylone, usta na wpół otwarte, ręce złożone na piersiach – pewnie zrobił to tata po wizycie pogotowia. Pomyślałam, że brakuje monet na powiekach. Dla „piekielnego” przewodnika.
Ciągle nie wiedziałam, co mam czuć. Podeszłam, przyklęknęłam, dotknęłam jej czoła. Było strasznie zimne. Wewnątrz ust, na zębach, dostrzegłam coś, jakby resztki fusów z kawy – zawsze piła ją, parzoną w szklance, wsypując trzy, czubate łyżeczki i zalewając wrzątkiem.
Przypomniał mi się fragment piosenki Turnaua: „(...) nie żyć, to nużyć”.
To nie moja mamcia, pomyślałam, to pusty worek pełen śmierci.
Za mną stanął ojciec, nie usłyszałam, kiedy wszedł.
— Dobrze, że jesteś. — Głos miał „przydymiony”, obcy.
Nie potrafiłam na niego spojrzeć. Nie mogłam oderwać od niej oczu. Stara, pomarszczona, miękka, ludzka powłoka. Pocałowałam delikatnie czoło, na ustach pozostał dziwny smak suchości. Oblizałam wargi, przypominając sobie jednocześnie o niebezpieczeństwie zakażenia jadem trupim. Była o tym mowa w jakimś polskim filmie. Zaraz też poczułam wstyd.
— Dzwoniłeś po jakąś firmę? — spytałam, głaszcząc mamę po dłoni.
— Nigdzie nie dzwoniłem. Czekałem na ciebie.
Wstałam. Zaczynała wzbierać we mnie złość... Nie – zaczynałam wzbudzać w sobie złość. Spojrzałam na jego zmęczoną, poszarzałą twarz i wywołałam w sobie chęć zadania mu bólu.
— Jak ty mogłeś tak mi powiedzieć? — zaczęłam.
Przyjrzał mi się uważnie. Widziałam jego smutek, odbierałam rozedrganie.
— Co sobie myślałeś? Dzwonisz z obcego numeru i dowalasz mi w ten sposób? Czyj to był telefon?
— Lekarza z pogotowia.
— I ty tak przy nich?! „Myślę, że się ucieszysz. Nie ma już mamci”?! Co to miało być?! — Ja też zaczynałam gdzieś wewnątrz coraz bardziej drżeć.
— Nie wiedziałem co mówię...
Nie dałam mu dokończyć:
— Jak ty mogłeś tak przy nim powiedzieć?! Przy jakimś obcym palancie! Do córki!
*
* *
Chciałabyś
biec – jest ślisko. Chciałabyś nigdy ich nie oglądać –
nienawidzisz. Spędziłaś z nimi życie. Wychowali cię, karmili,
ubierali; doradzali, co robić na „wuefie”, żeby nie wyjść na
łamagę – co z tego? Teraz karzą cię tym, że są.
Ile myśli może pomieścić głowa? Więcej niż głów, o których można naraz pomyśleć.
Robią wszystko tak, jakby chcieli cię za wszystko ukarać.
Chciałabyś krzyczeć – wkoło ludzie, samochody nie zagłuszą, nie chcesz wyjść na idiotkę.
Auta pędzą nie wiadomo dokąd, zimno przenika, usta i twarz sztywnieją. Ślisko – luty. Niedzielny wieczór, wierni wychodzą z kościołów, a ty? Twardo stawiasz stopy, chociaż od zawsze bałaś się lodu, bo rodzice cię nie nauczyli, jak się go nie bać; nie zrobili też tysiąca innych rzeczy i teraz żądają, byś cierpiała widząc dogorywanie matki i bezradną kamienność ojca. Wszystko na twoich oczach. „Czyń pokutę” – rzecze Bóg – „Patrz”.
Wczoraj ją uderzyłaś. Po raz pierwszy w życiu. Od razu zrozumiałaś, że jesteś szmatą. Od razu chciałaś ją utulić, przepraszać, bo ona miała w oczach łzy i zobaczyła w tobie tę szmatę, i broniła się, żeby w to nie uwierzyć. Nic nie zrobiłaś, wyszłaś z łazienki, trzasnęłaś drzwiami swojego pokoju – z bezsilności, wściekłości na siebie. Tyle razy słyszała od ciebie: „Mamcia, ja zadzwonię. Wezwę karetkę, mamcia, słyszysz?” Za każdym razem odpowiadała tym swoim zimnym: „Nie”. Chciałaś jej jak najmocniej dopiec, chociaż tak naprawdę – sobie.
Od dwóch dni to trwa. Matka walczy o każdy oddech, otwiera usta jak ryba, całe ciało pracuje ciężko. Dwa dni patrzenia, jak się dusi.
Trzy miesiące temu działo się to samo. Wtedy też z nią walczyłaś, ale wygrałaś. Karetka przyjechała, matka mówiła bzdury, z niedotlenienia mózgu traciła kontakt z rzeczywistością; tak strasznie było ci wstyd, kiedy lekarz spojrzał na ciebie i zapytał: „Pani jest córką?” W tym pytaniu było oskarżenie i potępienie. Matka w tak ciężkim stanie i pani śmie nazywać się córką?! W oczach miałaś łzy, nie mogłaś mówić, a chciałaś wrzeszczeć, że matka jest uparta, jak osioł, że woli zdechnąć z braku powietrza, niż pozwolić sobie pomóc, bo wymierza karę, którą muszą ponieść „nadopiekuńczo” wychowane dzieci – bo to jej rodzicielski obowiązek.
A ojciec milczał. Oglądał telewizję i powtarzał: „Uspokój się, myszko, nie szalej”. Zaczął cię nazywać „myszką” kiedy miałaś dziesięć lat i nie przestał do dziś, choć jesteś już dorosła. W jego oczach nie jesteś.
W szpitalu musieli matkę reanimować, zaczęło się już w karetce. Zsikała się i obfajdała, czułaś ten zapach i chciałaś, żeby wszyscy o tobie w tym momencie zapomnieli. Taką brudną zawieźli od razu na OIOM. Czekałaś, bolał cię brzuch, ale bałaś się pójść do ubikacji, bo przecież w tym czasie mógł przyjść lekarz i mieć dla ciebie wiadomość o jej śmierci. Ból skręcał cię w pół, pociłaś się, a ci wszyscy ludzie, którzy czekali nie wiadomo na kogo, przyglądali się, obserwowali, milczeli, osądzali, skazywali.
Matkę przewieziono na oddział po trzech godzinach. Pobyłaś przy niej chwilę, znów mówiła bzdury, miała przerażone oczy i powtarzała, że ma tu misję – musi obserwować. „Jesteś w szpitalu” – mówiłaś – „twój lekarz nazywa się Brodzisz. Pytaj go o wszystko, ja przyjadę jutro, po pracy”. Odpowiedziała: „Nie przychodź, szmato. Zdychaj w domu, niech cię zeżrą wyrzuty. Niech cię zeżre ty sama!” Tak naprawdę chciałaś, żeby to powiedziała; to by znaczyło, że traktuje cię jak normalną, ludzką istotę, nie jak córkę-jedynaczkę, oczko w głowie. Pokiwała tylko głową i zaczęła patrzeć na swoje dłonie. Tej samej nocy miała zapaść. Dowiedziałaś się o tym nazajutrz od jej sąsiadki z łóżka obok.
— Stracilibyśmy pani mamę, wie pani? – powiedziała wesoło.
Nie od razu zrozumiałaś, ta wesołość cię zmyliła.
— Mama chciała sobie odejść od nas – mówiła dalej kobieta – ileż tu było biegania!
Mamcia pocieszała cię, że „ta pani żartuje”, ale ty wiedziałaś – to nie był żart. Mogłaś już nie mieć mamy.
Komentarze
Malesza
lipiec 31, 2017 16:03
Oczywiście, tekst troszkę długawy, nie treść. To pewnie upał...
Malesza
lipiec 31, 2017 15:40
Nie, nie serialu, góra - trzy części, bo treść troszkę długawy.
Dziękuję za komentarz i upalnie (dziś u mnie 32 w cieniu) pozdrawiam ;)
Konto usunięte
lipiec 31, 2017 15:30
Bardzo fajna konwencja pisania. Część w pierwszej osobie (uwypukla emocje, każe wczuwać się w narratora), część - w drugiej (czyta się, jak opowieść koleżanki, czy kolegi, temperatura uczuć nieznacznie spada). Treść prowadzisz też nieźle, współgra z formą.
Sama treść? - Nie chcę się wypowiadać. - Jeśli odcinek serialu, to zobaczę.
Pozdrawiam.
Malesza
lipiec 31, 2017 15:14
Bardzo Ci dziękuję, Józefie. Takie komentarze budują człowieka, zwłaszcza na zupełnie obcym gruncie.
Będzie następna część, albo dwie, nie wiem jeszcze, jak podzielić tekst żeby fragmenty nie były za długie.
Ciepło pozdrawiam ;)
Josef Hosek
lipiec 31, 2017 13:26
Bardzo ładnie bawisz się narracją.
Bardzo dobry kawałek prozy!
Z przyjemnością poczytałbym więcej.
ag01
lipiec 31, 2017 12:39
Cóż ja mówię, a Ty mnie nic nie sprostujesz ;) piszesz w drugiej, nie trzeciej ;) także *"drugoosobowość"
Poczytam jeszcze raz jak znajdę chwilę :)
Malesza
lipiec 31, 2017 12:20
ag01, bardzo dziękuję za odwiedziny.
Co do "trzecioosobowości", chciałam jakoś zobrazować, że to bohaterka mówi/myśli jakby sama do siebie. Z czasem wyjaśni się, że historia opowiadana jest z perspektywy czasu, tedy stanie się to może czytelniejsze.
Hm, może powinnam całą tę część napisać kursywą?
Pomyślę. Dziękuję za cenne uwagi ;)
ag01
lipiec 31, 2017 12:12
*głównie do osoby, w której piszesz
ag01
lipiec 31, 2017 12:11
Pierwsza część bardzo mi się podoba. Świetnie oddałaś odczucia. I dobry jest ten fragment z trupim jadem - sama niekiedy miewam takie podobne obawy co do nieboszczyków. Człowiek po śmierci staje się obcym ciałem, którego boimy się już dotknąć, zbliżyć do niego.
Co do drugiej części mam zastrzeżenia. Głównie osobę, w której piszesz. Przez tę "trzecioosobowość" czuję w tekście taki trochę mętlik, nieporządek. Czytając muszę się pilnować i uważnie kalkulować o kim jest mowa. Myślę, że "przeosobowanie" na pierwszą wyklarowałoby obraz czytelniczy, ale ja Ci nic nie narzucam, więc się mną nie przejmuj :)
Całość bardzo dobra i ciekawa, zatrzymująca (prócz ww zastrzeżeń). Z dzieckiem trzeba ostrożnie i bez przesady, bo i brak, i nadmiar może źle rzutować na przyszłość.
Bohaterkę postrzegam jako bardzo surową dla siebie i trochę "skrzywioną" uczuciowo.