Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

— A ja, myślisz, wiedziałem co mówię? — odparł.

Rozbroiła mnie bezradność w jego oczach. Ne pozwoliłam popłynąć łzom, zacisnęłam zęby, wzięłam głęboki oddech.

— Muszę poszukać rękawiczek — „rzuciłam” niby obojętnie, wydawało mi się, że zmiana tematu będzie dobra dla nas obojga, ocali nas. Będziemy mogli nie pokazać jacy naprawdę jesteśmy.

— Po co?

— Trzeba ją przebrać, prawda? Po firmę sama potem zadzwonię.

— Nie mam siły dźwigać. Ledwo ją położyłem.

Dopiero teraz do mnie dotarło, że był z mamą cały czas. Sam. Może nawet umarła na jego rękach, ale jak go zapytać? Skrzywdzę go jeśli spytam. Choć, z drugiej strony, może będzie mu lżej – wygada się. Jak to rozegrać?

— Ty byłeś z nią...? — Lękałam się odpowiedzi.

Usiadł w nogach łóżka, przygarbił się bardziej niż zwykle, splótł palce pomiędzy kolanami. Opuścił głowę, ale zaraz ją odwrócił. Spojrzał w stronę drzwi. Unikał mojego wzroku – mnie.

— Nie, w kuchni — odpowiedział.

— A lekarze? Co mówili?

Wzruszył ramionami: — Nic. Wypisali zaświadczenie, że nie żyje, przyczyna „zator w płucach”... — Przerwał, zatopił się w sobie.

Nie mogłam uwierzyć, że to mówi mój ojciec. Byłam pewna, że to ja znajdę ją martwą lub umierającą i będę opowiadać jak było, będę dusić emocje, udawać, że świetnie się trzymam... A tu, proszę – los wybrał jego.

Odkąd pamiętam, nigdy nie powiedziałam do niego „tato”, wołałam po imieniu, a jako nastolatka zaczęłam nazywać „misiek”. Nigdy nie protestował, nawet przy znajomych czy rodzinie. Był moim „miśkiem”, z którym chodziłam na zakupy do hipermarketu i piwo w parku.



Cisza w domu zaczęła mnie drażnić, pomyślałam o jakiejś muzyce, ale natychmiast uznałam, że to nie na miejscu.

— Pewnie w kuchni są rękawiczki — odezwałam się niepewnie, ale wszedł mi w słowo:

— Zrobiłem rano kawę. Normalnie rozmawialiśmy. Siedziała tu, na łóżku, na rogu, jak zawsze. Odpaliłem jej papierosa i poszedłem naczynia umyć. Skończyłem, zawołałem, nie odezwała się. Przyszedłem... to już tu była, z głową na stole. Zacząłem potrząsać. Nic... bez reakcji. Mówię, wołam „Jola, Jola”! Nic. Podniosłem jej głowę... nie żyła. — Westchnął, oddech mu drżał. — Miałem po ciebie nie dzwonić.

— Dlaczego?

— Byłaś w pracy. Nie chciałem ci zawracać głowy.

Zabolało mnie to. Od razu przypomniałam sobie, co działo się wczoraj, co mówiłam, wykrzykiwałam. Zrozumiałam, dlaczego to powiedział i dlaczego tak chciał zrobić. To była dalsza część mojej kary.

— Jakbyś nie zadzwonił... — zaczęłam, ale znowu wszedł mi w słowo:

— Byłem tu sam. Nie mogłem tu być sam.


* * *


Chcesz nigdy już nie wrócić do domu... tylko gdzie miałabyś wrócić?

Jesteś wściekła, rozżarzona, każda cząstka ciebie wibruje i krzyczy. Podświadomie wyczekujesz, aż cała wina zwali się na ciebie, przygniecie, zmiażdży.

Połykasz łzy. Oddychasz szybko. Kiedy ktoś cię mija, wstrzymujesz oddech, bo gotów jeszcze pomyśleć, że dyszysz ze zmęczenia, a zmęczenia za żadne skarby nie chcesz pokazywać. Zmęczenie to oznaka słabości. Dyszenie to oznaka słabości. Ludzie piętnują słabość, nie wolno jej okazywać.

Uderzyłaś ją, swoją mamcię, prosto w czoło. Wnętrzem dłoni. Głowa odskoczyła do tyłu, a ty poczułaś, jakby twoja głowa rozbiła łazienkowe lustro na kawałki i stałaś się żywą tkanką bez skóry.

Walczyłaś z matką cały dzień. W nocy nasłuchiwałaś, czy jeszcze oddycha; kiedy nic nie było słychać, zakradałaś się pod drzwi i zamierałaś w oczekującej, strwożonej ciszy. Czekałaś aż się poruszy, sapnie, da znak, że jeszcze jest. Prawie nie spałaś.

Rano obudziłaś się rozdrażniona, bolał cię brzuch, a na dźwięk telewizora w pokoju rodziców zawrzały ci nerwy. W nozdrza wdzierał się zapach dymu z papierosów i przepoconej pościeli. Siedzieli na rozbabranym po nocy łóżku, paląc i patrząc z uśmiechem w ekran, widocznie leciał jakiś „sitkom” albo „tokszoł”. Przed nimi, na niskim stole stała świeżo zalana kawa – szklanki pełne fusów i ciemnej wody. Widziałaś, jak ramiona mamy unoszą się ciężko przy każdym oddechu i widziałaś dym z jej ust – w twojej głowie coś się sprzęgło, zgrzytnęło, zabolało.

A ty jarasz?! — krzyknęłaś z przedpokoju. Twój teatr się rozpoczynał.

Chciałaś zmazać ten uśmiech z jej twarzy, zmusić do posłuszeństwa, wyrazić całe obrzydzenie jej głupotą.

Spojrzała na ciebie, nie odpowiedziała. Ojciec zachichotał z jakiegoś dowcipu w programie.

Podeszłaś do ich stołu.

Dlaczego ty palisz, przecież ledwo oddychasz?! Otwórzcie tu chociaż!

Zgasiła papierosa w popielniczce pełnej niedopałków.

Dzisiaj masz wolne? — spytał tato.

Nie chciałaś odpowiedzieć. Poszłaś do kuchni, oparłaś o blat i usiłowałaś normalnie odetchnąć, bez tego bolesnego drżenia. Słyszałaś jak mamcia zapala kolejną „fajkę”, zanosząc się przy tym charkotliwym kaszlem. On zaśmiał się znowu, skomentował jakiś przezabawny gag dostępny wyłącznie dla widzów komercyjnych telewizji.

Ileż było w tobie wtedy nienawiści. Rozpaczy. Bezsilności.

Matka paliła całe życie, a ty prawie całe swoje życie usiłowałaś skłonić ją do zaprzestania. Kupowałaś tabletki, gumy do żucia, e-papierosy – chwilę używała, potem wracała do starych nawyków.

Rok temu stwierdzono u niej guzki w oskrzelach. Była „chemia”, „radioterapia”; brała zastrzyki po tysiąc złotych za sztukę, żeby nie wymiotować po „chemii”; myła się nawilżanymi chusteczkami, żeby nie używać wody przy „radioterapii”, bo na skórze powstawały bolesne oparzenia. Wypadały jej włosy – żartowałaś brutalnie, że chyba jest gdzieś w domu schowany pies, bo po każdym odkurzaniu, worek jest pełen kłaków i trzeba go wymieniać na nowy. Chciałaś, żeby zrozumiała, że sama sobie zafundowała takie życie.

Później doszła obturacyjna choroba płuc. I jeszcze kilka guzków. A mamcia ciągle wypalała dwie paczki dziennie.

Nie wstawała od stołu. Ojciec przynosił jedzenie, robił kawę, prowadził do toalety, zmywał. Oboje na rencie, cały dzień spędzali patrząc w telewizor lub rozwiązując krzyżówki. Ty byłaś od zaopatrzenia, sprzątania i gotowania. Tylko po wódkę „misiek” chodził sam, żebyś nie dowiedziała się, że wciąż piją. Z tym też walczyłaś prawie całe swoje życie. Rozwścieczało cię to. Nienawidziłaś ich picia, palenia i tego, że traktują cię jak niedorozwiniętą. „Trzeba być debilem, żeby nie widzieć, że chlasz!” — wrzeszczałaś na nią; on miał wpół przymknięte oczy i usta rozciągnięte w głupawym uśmiechu – maska pijaka-idioty.



Dziś wieczorem, przechodziłaś obok łazienki – w waszym mieszkaniu połączona jest z ubikacją. Poczułaś dym – znienawidzony smród nikotyny. Po całym dniu użerania się z jej uporem, chciałaś położyć się wcześniej, żeby w miarę normalnie wstać o czwartej rano. Nie byłaś zmęczona, ani znużona, drażniło cię poczucie całkowitego wypalenia. Nie zamierzałaś panować nad sobą. Szarpnęłaś drzwi – nie były zamknięte. Siedziała na sedesie z popielniczką w dłoni i zaczętym papierosem w ustach. Smród przewiercił cię i stłamsił. Coś w tobie wybuchło. Wyrwałaś papierosa, rzuciłaś do wanny, odkręciłaś wodę nie zastanawiając się, że to groteskowe. Nie myślałaś, powodował tobą szał. Byłaś w życiowej roli.

Co robisz?! — wysyczałaś wściekle. Wszystko w tobie dygotało. — Dlaczego mi to robisz?! Czemu chcesz zdechnąć?!

Siedziała z popielniczką, ramiona i tułów pracowały z mozołem jak ledwo żywa pompa.

Uderzyłaś ją z całej siły w czoło – chłopaki w twojej szkole robili tak słabszym; dziewczynom czasem też. „Sprzedać ci blachę?” – wołali. Cios działał tak, że głowa odskakiwała do tyłu. Według ciebie był bardziej upadlający, niż „policzek”.

Spojrzała na ciebie przestraszona, na wpół uduszona, zaskoczona. Wyrwałaś jej z dłoni popielniczkę, trzasnęłaś drzwiami. Popielniczka z hukiem wylądowała w śmieciach.

Co wy chcecie zrobić?! — wykrzykiwałaś na całe gardło. Nie zastanawiałaś się, czy to ciągle twój teatr, czy prawdziwe emocje. — Dlaczego każecie mi patrzeć, jak oboje zdychacie?!

Chodziłaś z pomieszczenia do pomieszczenia, nie byłaś w stanie zatrzymać się, pomyśleć, spróbować zrozumieć... Nie, to nie było tak. Nie chciałaś ani stanąć, ani rozumieć; chciałaś krzyczeć. Zatrzymałaś się w przedpokoju.

O co chodzi?! Kurwa! Zrobiłam wam coś?! Po to wam jestem potrzebna?! To kara jakaś, kurwa?! — Wirowało w tobie tornado, które rozrywało cię od środka. — Dlaczego ty nie chcesz jechać do szpitala?! Szmato ty! Za co ty mnie chcesz ukarać?! Mam cię dość! Twojego kaszlu, chlania, jarania...!

On coś powiedział, ale nie zrozumiałaś. Postanowiłaś zakrzyczeć go za wszelka cenę.

A ty, kurwa, siedź tam i się gap! — wrzasnęłaś z całych sił — W ten ekran! Chuju! Debilu! Chuja ci na niej zależy! Ani na mnie! Ona musi jechać!

Nie pojadę. — Usłyszałaś.

Uderzyłaś czołem w kant framugi, potem w ścianę, kilka razy. Poszłaś do swojego pokoju, zaatakowałaś pięścią płyty cd na półce – za mało bólu – powtórzyłaś atak. Z ulgą przyjęłaś krew i rozdartą skórę. Pudełka płyt ulegle pękły.

Wyrzuciłaś z szafy ubrania, byle co, byle więcej, nakładałaś na siebie kolejne ciuchy, nie ważne jakie, byle nie zmarznąć. Planowałaś już nie wracać.

Mam cię, krowo, dość! — wrzasnęłaś, idąc do przedpokoju, żeby nałożyć buty. — Wypisuję się! Dość, kurwa! Ciebie, chuju, też! W dupie masz wszystko! A ty druga! Grunt, kurwa, żeby się nachlać i najarać! A potem zdychać! Chcesz, to zdychaj. Pierdolę to! Chcesz, to niech cię szlag trafi tu i teraz. Ja stąd idę! Zdechnijcie, zasrajcie się na śmierć, kurwa! Nie chcę więcej na was patrzeć!

Trzasnęłaś drzwiami, nie dbałaś o to, że się nie zamknęły, zbiegłaś na dół, miałaś ochotę wyrwać z zawiasów te do klatki. Chciałaś też nimi trzasnąć, automat-spowalniacz nie pozwolił.



* * *


— Dobrze, że zadzwoniłeś. — Chciałam, żeby zabrzmiało to uspokajająco. Żeby poczuł się już bezpiecznie. — Pomożesz mi? Podtrzymasz tylko, jak będzie trzeba.

Milczał. Zaczął przygładzać niesforne, siwe, dawno nie strzyżone włosy. Przeszło mi przez myśl, że jeszcze miesiąc, a będzie wyglądał jak stara, bezzębna Indianka.

— Trzeba ci włosy skrócić — stwierdziłam. Usiłowałam się uśmiechnąć. — Pamiętam, co wczoraj wygadywałam. — Chciałam, żeby mój głos nie zabrzmiał sztucznie. Kontrolowałam każde słowo. — Nie panowałam nad sobą. Myślałam, że mi pomożesz, ale ty też...

Przerwałam, czekając na jego reakcję.

— No — odparł po długiej chwili.

— Rano, jak wychodziłam, widziałam, że się obudziła. Słyszałam, jak odpala zapalniczkę. Kiedy powiedziałeś, że „nie ma już mamci”, byłam pewna, że po prostu zawiozłeś ją w końcu do szpitala. I dlatego jej nie ma. W domu...

Głos uwiązł mi w gardle. Zacisnęłam zęby, żeby się nie rozpłakać; żeby tego nie zobaczył. Nie potrafiłabym się przed nim rozkleić, nie wiedziałam, jak to się robi przed ojcem.

— No wiem, myszko — powiedział cicho, ni to do siebie, ni do mnie. Wyłapałam w jego głosie jakąś rezygnację, nigdy nie umiał być konsekwentny. Dla niego nie ważne było wczoraj, ważne było to, że teraz było inaczej. Zawsze trzymał się kurczowo tego „teraz” – ugodowy, układny do obrzydliwości.

Poszłam do kuchni po rękawiczki. W łazience umyłam zimną wodą twarz.

Gdy wróciłam, ojciec wycierał oczy starą, wzorzystą chusteczką. Ciągle siedział na łóżku, w nogach mamy.

— Wstawaj — powiedziałam specjalnie głośno — bierzmy się.





* * *





Znalazła wreszcie właściwe słowa.

Ta opowieść dojrzewała w niej od tak dawna. Bała się, że nie podoła, zacznie pisać, wyleje z siebie kilka zdań – utknie. Utknięcie osiągnie stan ostry, potem przewlekły, nieuleczalny; nawarstwią się inne obowiązki, pomysł pożółknie, zwiędnie, spleśnieje – zdechnie nim na dobre rozkwitnie. Nawał myśli na zawsze zostanie nawałem, stłamszonym przez inne.

Musiała to z siebie wyrzucić, jak świeżą truciznę, zwymiotować, oczyścić się, wypełnić się czystością, spokojem. Zawsze martwiło ją, że w jej życiu nic się nie wydarza – jałowość połączona z nijakością. Inni mieli coś do powiedzenia, opowiedzenia, wysnuwania wniosków i nauk na przyszłość. Zazdrościła. Teraz trzeba tylko było odpowiednio zacząć, przykuć czytelnika, nie zadźgać jego zaufania banałem, typu „Budzik jak zawsze zadzwonił punktualnie”.

Usiadła przed oślepiającym ekranem. Przetarła dłońmi twarz, zamknęła oczy, odetchnęła – trochę, jak pianista przed odegraniem konkursowej etiudy. Czuła drżenie wewnątrz, chłód dłoni na zewnątrz. Oblizała usta. Sięgnęła po plastikową butelkę z resztką „coli”.

Jest tak cicho, pomyślała, synek w przedszkolu, mąż w pracy, tylko teraz mogę, bo kiedy?

Położyła zimne, obco sztywne palce na klawiaturze i zaczęła:

„Zrzuciłam buty w przedpokoju. Kurtkę powiesiłam niedbale na wieszak – spadła, miałam to gdzieś”...




Ilość odsłon: 2743

Komentarze

sierpień 01, 2017 14:46

Sasza, za uwagę dziękuję :)
Krzysztof, od przesadzania są ogrodnicy :)
Oboje Was pozdrawiam sielsko :)

sierpień 01, 2017 13:35

z tą miło, ścią to nie przesadzaj :)

Konto usunięte

2-42-4

sierpień 01, 2017 13:33

Przeczytałam do końca, a u mnie przy dłuższych ,"prozach" to rzadkość. Nie przeczytam drugi raz jednak, albo tak myślę teraz, ale chyba nie. To nawet nie jest zarzut. To uwaga.

sierpień 01, 2017 13:01

Chciałabym. Myślę o tym.
Miło, że zajrzałeś :)

sierpień 01, 2017 12:51

Wydaj książkę a nie szlajaj się po portalach jak bezdomny włóczykij :)