Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

Wracała do mnie zawsze w porze kwitnienia zawilców. Przychodziła bez zapowiedzi i pukała cicho, a ja udawałam, że mnie nie ma. Ale ona się nie poddawała, była cierpliwa i bardzo uparta. Nie odpuszczała, aż w końcu musiałam wpuścić ją do środka. Zjawiała się w chwilach skrajnych, wykorzystując lichość kurtyny dzielącej mnie od upadku.

Nazywałam ją Carmillą, bo w gruncie rzeczy była wampirzycą. Melancholijną wampirzycą. Któż nie natknął się kiedyś, w takim czy innym okresie swego życia, na tę smutną istotę? Któż się więcej nie natknie?
Znałam ją od dawna. Była inteligentna, dowcipna, znakomicie panowała nad emocjami i ubierała się zawsze z taką starannością, że jej sukienka, podobnie jak jej zachowanie, nie pozwalały dojrzeć najmniejszej drobiny nagości. Bałam się jej, a jednocześnie chciałam przystawić brutalnie rękę do jej twarzy i w jednej chwili wziąć ją całą, wraz z wszystkimi sprzecznościami, tak nieznośnie podniecającymi: z jej nieskazitelną sukienką i z jej zbuntowanymi jelitami, z jej rezonem i z jej lękiem, z jej dumą i z jej nieszczęściem. Chciałam ją posiąść w tej jednej chwili, w równym stopniu z jej gównem, co z jej niewysłowioną duszą. Zgwałcić, a nie kochać się z nią. Nie chciałam jej czułości. Nawet, gdy jej nie było, śniłam ten kanibalistyczny rytuał: jadłam ją na surowo, odrywałam zębami długie, białe płaty skóry i krwistego mięsa.

W lustrze widziałam oczy wpatrujące się we mnie, pełne lęku i im bardziej były strwożone, tym bardziej moje pożądanie stawało się absurdalne, głupie, skandaliczne, niepojęte, wręcz niemożliwe. 
Wysysała mnie jak cytrynę, by po miesiącu lub dwóch odejść bez pożegnania. Żegnałam ją bez żalu, oszołomiona obojętnością i pustką, z którą mnie pozostawiała.

Przychodziła piękna i podniecająca, lecz z upływem czasu zaniedbywała się coraz bardziej. Z dnia na dzień jej odbicie w lustrze ukazywało coraz więcej wad: opuchliznę, ciemne plamy pod oczami, puste spojrzenie w kolorze wiosennego nieba. Stawała się Miltonowskim smutnym szatanem, konfidentem zła i jednocześnie jego ofiarą.

Od pierwszych dni swego pobytu roztaczała wokół siebie aurę śmierci, nieokreślone węchowe wrażenie, na które składał się odór trawionego alkoholu i niemytego ciała, wymieszany z nutą bardzo eleganckich perfum i truskawkowych pudrówek. Mieszanina tych zapachów miała coś z oksymoronu, jak stołówka w szkole dla dziecka albo poczekalnia w gabinecie stomatologicznym dla pacjenta z bolącym zębem. Ta woń miała charakter hormonalny, związany z materialnością ciała, które w ten sposób zawiadamia o swoim nadchodzącym końcu. 
Drapała się bez przerwy, pozostawiając wszędzie białe płatki swojej skóry. Pod paznokciami miała czarne obwódki zaschniętej krwi. W tych dniach nie myła się już wcale, twierdząc że środki czystości zaostrzają jej atopowe zapalenie skóry.

Kiedy odchodziła, dezynfekowałam całe mieszkanie. Metafora składała broń, wycofując się na palcach, bo swoje już zrobiła. Wymiatałam z kątów kilogramy pożółkłej skóry, trzepałam dywany, gotowałam pościel. Puste butelki po wódce wyrzucałam na śmietnik, wylewałam do zlewu niedopitki. I rzygałam. Wyrzucałam z siebie truciznę, którą we mnie wlewała, wysysając jednocześnie to co dobre i piękne.

Tego roku zawilce przekwitły, a ona się nie zjawiła. Myślałam, że dostąpiłam cudownego rozgrzeszenia, że w obliczu świąt Wielkiej Nocy wszystko się wyciszy, a jednocześnie zastanawiałam się, gdzie się podziała – te wyobrażenia miały coś ze starych czarno-białych filmów grozy, odtwarzanych z trzeszczącej, niewyraźnej taśmy. 

To był dzień przed Wielkim Piątkiem. O szóstej rano usłyszałam pukanie. Zbudziłam się z dwugodzinnego snu po nocy, która wypadła mi z kalendarza i pociągnęła na skraj, w nieznane. Pewna tym razem listonosza czy wizyty sąsiadki z nieśmiertelnym mazurkiem wielkanocnym, niebacznie otworzyłam drzwi. 

Weszła jakby nigdy nic, ot, przyjacielska wizyta – usiądziemy sobie, pogadamy przy kawie, omówimy moje życie, i spożyjemy śniadanie, które zaserwuję na talerzu i w szklance przede wszystkim. Powiedziałam coś o wczesnej godzinie i o policji, którą zaraz wezwę. Potem jednak podałam wódkę, żeby ją ułagodzić. Przez chwilę poczułam nawet litość, lecz zaraz powróciła straszna, dusząca fala, która wzrastała od wewnątrz.

I nagle zrozumiałam, że mam serdecznie dosyć tej likantroficznej wariatki, terroryzującej mnie od lat.

Z szuflady pod blatem kuchennym wyciągnęłam nóż o szerokim, ostrym jak brzytwa ostrzu, bo choć zawsze go ostrzyłam, nie używałam nigdy. Wystarczyło jedno precyzyjne cięcie wzdłuż gardła.Gorąca krew wypływała z tętnicy. 

Dopiero teraz dostrzegłam, że sufit jest upstrzony muszymi gównami.
Ilość odsłon: 2867

Komentarze

listopad 20, 2017 18:56

Dobry tekst i zgrabnie poprowadzony - przypomniałaś mi "Carmillę" Le Fanu i moją fascynację powieścią gotycką ;-) Popraw sobie na "miltonowski" i uzupełnij parę przecinków. Wprawdzie nie komentuję prozy, bo nie chce mi się czytać dłuższych tekstów z racji dziedzicznego lenistwa, ale ten tekst mnie zaintrygował i zaciekawił. Mało kto pisze teraz z polotem i bez błędów. Pozdrawiam

Konto usunięte

2-42-4

listopad 20, 2017 18:01

Rzeczywiście, na poemie niewiele można się nauczyć, proszę wybaczyć, nie złośliwość, a smutna kontestacja informacji o nabieraniu szlifów, na poemie. Nic, co zaskakuje, wtórne, nudne miejscami.

10-minut, kobieta w koronkowych rajstopach mija mnie obok tej bez makijażu, której otwieram drzwi i myślę: chroń mnie Boże od zrzędzenia w starości, jeśli będzie. I ta z tymi rajstopami, które wyraźnie widzę, włożyła w skarpetki, a te w butki, mniej rozczłapane, ba nawet krok lekko zwiewny i płaszczyk przerzucony przez prawą rękę zgiętą w łokciu.szary, nawet ładny, mniej szary od włosów, chyba spłukanych dred end roll, Boże niech ja zrzędzę.

Konto usunięte

2-4

listopad 20, 2017 17:47

trochę czasu minie...