Beatka z krzywymi nóżkami
w poszukiwaniu siebie odc.6
Tydzień
drugi
Pisałam szybko, zawzięcie i zachłannie. Z błyskiem w
oczach spoglądałam na monitor, niczym wygłodzony człowiek na
widok jedzenia albo wilk wypatrujący w mrokach ofiary. Ale coraz
trudniej było mi się skupić w akademiku. Częste pytania studentów
dlaczego tak dużo i długo, nieco mnie męczyły.
–Ugryzł mnie wilkołak – odpowiadałam, uśmiechając się.
Postanowiłam
z pracą wyruszyć do przyjaciela Miecia – inwalidy z chorobą
genetyczną, której przyczyn doszukiwał się w zainfekowanym przez
radary nasieniu ojca. Tak więc swoje dzieło miałam kontynuować u
przyjaciela. Znaliśmy się już ładnych parę lat. Jego brat
rodzony, który od dłuższego czasu przebywał w Kanadzie, był
mężem mojej ciotki.
Miecio. Dobre, wielkie i ciepłe monstrum, z
którym lubiłam ściskać się na „niedźwiedzia”. Mieszkał na
Bielanach w starym bloku na ostatnim, dziesiątym piętrze. Miał
pięćdziesiąt lat, prawie dwa metry wzrostu i niemal tyleż samo w
pasie. Obcy się go bali, całkiem niepotrzebnie gdyż naprawdę był
bardzo dobrym, pogodnym, inteligentnym człowiekiem z dużym
poczuciem humoru. Jego matka – arystokratka z Przemyśla, po wojnie
trzy razy próbowała dostać się na medycynę. Za czwartym
podejściem przyjęli ją w końcu na rehabilitację. Ojciec Miecia
był szlachcicem ze Lwowa. Bezpartyjny oficer wojska polskiego po
trzydziestu latach małżeństwa postanowił wziąć rozwód,
zostawił rodzinie mieszkanie, a dzieciom przedstawił nową, drugą
małżonkę. Pisałam w pracy:
I stał w przedpokoju duch jego
(ojca Miecia). Oparty o starą komodę i ubrany w oficerski mundur,
powiedział:
– Kocham ich bardzo, zawsze kochałem. Powiedz im
to.
Powiało chłodem.
W stanie wojennym Miecio się zbuntował, powiedział, że pod karabinem nie będzie pracować i przeszedł na rentę chorobową.
Nie
miał zbyt dużych wymagań, w mieszkanku panowały dosyć skromne
warunki, jednak kilka słabości, które więcej niż trochę
kosztowały, nieco dokuczały, dlatego ratował się wynajmem
kamienicy po mamie (było tam kino) oraz pokoi we własnym
mieszkaniu. To właśnie u niego przez jakiś czas mieszkałam w
czasie studiów.
Ale po przyjeździe z akademika, u Miecia pojawił
się nowy, poważny problem – nie miałam komputera. Przyjaciel
obawiał się pożyczyć swojego, ponieważ kiedyś wystąpiła
awaria, która bardzo dużo kosztowała. Winą oczywiście ja
zostałam obarczona, bo usterka wyszła w momencie, gdy akurat
korzystałam.
Pisałam później:
- Spadaj od mojej kochanki – komputerka! - wołał przyjaciel.
Ja
rozumiem przyjaciela, mamusiu, i nie mam nic przeciwko kochankom;
rodzaj męski dobrą kochanką nie pogardzi.
Wiwat przyjaciele!
Wiwat kochanki! Wiwat komputerki!
Pisanie na komputerze Pawła nie
wchodziło w grę, bo jemu był potrzebny. Przecież też studiował.
Siedzieliśmy więc w pokoju Miecia na starej, zniszczonej kozetce i
zastanawialiśmy się z posępnymi minami oraz pochylonymi głowami,
skąd by komputer załatwić.
– Muszę pisać tę pracę –
tłumaczyłam, gryząc czubek małego palca. – To poważna
sprawa.
Nagle Miecio wstał uradowany, wyszedł z mieszkania i
szybko wrócił ciężko sapiąc. W ogromnych dłoniach trzymał
zabytkowy sprzęt z wejściem na dyskietkę. Wybawicielem okazał się
student nauk politycznych, mieszkający piętro niżej, ciemnowłosy
Adaś, bestialsko przystojny i inteligentny młodzieniec. Miecio
postawił obiekt na biurku w pokoju Pawła, gdzie już na długo się
rozgościłam.
Biedny Paweł. Nie dość, że zajęłam mu pokój, to jeszcze męczyłam po nocach stukaniem w klawiaturę oraz prowokowałam i kusiłam młodym, jędrnym ciałem. Niech mi miły Bóg wybaczy.
Poza tym od czasu, gdy zaczęłam pisać, przeszła mi ochota na wspólne, nie tak dawne, radosne figielki pod kołdrą. Byłam zbyt zafascynowana swoim dziełem, które traktowałam jak pokarm całkowicie zaspokajający wszelkie potrzeby, nawet podstawowe, w tym seksualny głód. Zmęczona, niewyspana, nie miałam najmniejszej ochoty na jakiekolwiek pieszczoty. Byłam przecież "Króliczkiem" samym w sobie kochanym i podziwianym, nie potrzebowałam odbicia w kolejnej twarzy. Nowym kochankiem zostało fantastyczne miasto Warszawa, to ono mnie tuliło, rozpieszczało, motywowało do działania.
Rozłożyłam na podłodze w pokoju Pawła materac i zaczęłam na nim spędzać - siłą wyszarpniętych dobie - kilka godzin snu.
- Ale miałem ochotę strzelić ci w tyłek - powiedział Paweł pewnego ranka, uśmiechając się przekornie. - Koszula ci się podniosła i wszystko widziałem.
Biedak. Męczył się, sapał, wzdychał, przewracał z boku na bok, a ja niczym torreador podbiegałam w myślach z płachtą i wołałam:
- Nie uda ci się.
Coraz częściej dochodziło między nami do kłótni. Obwiniałam go za to, że przeszkadzał pisać ( w końcu miałam fazę), on zaś, zresztą słusznie bronił się opłatami za pokój.
- Patrzcie jaka dama! - wołał - Przeszkadzasz ludziom żyć!
- Jeśli chcesz to przeniosę się do magazynu, tam jest jeszcze trochę miejsca.
- Nie wygłupiaj się. Ja nic nie mówię złego, a pisz... pisz damo.
Magazynem nazywaliśmy mały pokój - rupieciarnię, w której Miecio przechowywał stare modele samolotów, bezcenne egzemplarze literatury pięknej oraz kilka mniej potrzebnych albo w ogóle nieprzydatnych przedmiotów.
Kilka dni tam spędziłam, urządziłam nawet mały ołtarzyk Jezusowi, ale w ostateczności Miecio z Pawłem wyciągnęli mnie z tego "bałaganu".
W międzyczasie jeździłam do akademika, gdzie również pisałam. Przewoziłam w tę i z powrotem torbę pełną ubrań i książek. Ale jeszcze coś zaczęło się dziać. Przepełniona wielką energią, pokonywałam szybki marszem prawie dwie wielkie dzielnice, w jedną stronę robiąc około trzydzieści kilometrów. Wcześniej kupiłam porządne, skórzane sandały; w podobnym jasnobrązowym kolorze czapkę z daszkiem. Zakładałam białą, skromną koszulę na długi rękaw, oraz spódnicę dżinsową za kolana i:
Jazda!
CHOMICZÓWKA - AKADEMIK
AKADEMIK - CHOMICZÓWKA
" Z błyskiem w oku
będę szedł
Wprost na ciebie
Będę biegł
Promieniu świetlisty
złocisty"
Nóżki
mnie bolały mamusiu od dziurawych sandałków. Nagniotków i
odparzeń dostałam, więc kupiłam nowe, porządne, „misjonarki”
- pisałam.
Spacer w jedną stronę rzeczywiście nie trwał
krótko, ale jakiż to był relaks i przyjemność po wysiłku
umysłowym. W końcu nie często zdarza się w tak szybkim tempie
zdiagnozować zaburzenia psychiczne, a tym bardziej dokonać
zbiorowej psychoterapii.
Czasem nocowałam w akademiku; wtedy
wcześniej wstawałam i szłam szybkim marszem do szpitala na
zajęcia. Od czasu do czasu, mijał mnie tramwaj z machającymi,
uśmiechniętymi koleżankami z roku.
– Agusia, widziałyśmy
cię, jak zasuwałaś – śmiały się później.
Sytuacja
robiła się coraz bardziej dramatyczna i stresująca. Zbliżający
się nieuchronnie termin obrony pracy, egzaminy, zaliczenia
przyprawiały o ból głowy, a ja cały czas byłam w gęstym,
ciemnym lesie; na liściach paproci wyszła dopiero główka.
Pieniądze prawie się skończyły, kilka kotletów, które zabrałam
ze wsi również. Kiedyś lubiłam się głodzić, ale gdy sama
dokonywałam wyboru, wybierałam menu, wszystko było w porządku,
natomiast bardzo ciężko znosiłam sytuacje, w których brak
gotówki, czy jakaś zewnętrzna przeszkoda, a nie wybór, rzucały
przepaść pod nogi. Lubiłam kontrolować sytuacje, ustalać zasady,
wyznaczać cele, a nawet rządzić. Zresztą słusznie Gustaw Herling
– Grudziński pisał w „Innym Świecie”, że kobiety gorzej
znoszą głód fizyczny i seksualny. Przydeptana widmem totalnego
głodu, nadmiarem glukagonu i ciał ketonowych, samoistnym
wchłonięciem przez potwora, który zaczął się we mnie odzywać,
zaczęłam pożyczać pieniądze od koleżanek, właściwie bardziej
żebrać niż pożyczać. Niemal każda, jeśli tylko mogła,
pomagała.
– Agnieszka – mówiła Makówka. – Nie wiem, co
bym zrobiła na twoim miejscu, naprawdę nie potrafię sobie tego
wyobrazić, ale mogę dać ci tylko trzy dychy. Muszę jeszcze
opłacić kurs tańca i fotograficzny. Rodzice zamierzają wkrótce
kupić mieszkanie w Warszawie, nie mamy lekko, sama rozumiesz.
–
Rozumiem. Dziękuję Makówka. Dziękuję Słoneczko. Dziękuję wam
drogie koleżanki.
Oprócz pracy z komputerem zaczęłam pisać
również na kartkach. Początkowo biegałam z pracą licencjacką
zapisaną na kartkach – horrorem po bibliotekach, które wcześniej
często odwiedzałam.
– Proszę to przekazać panu dziekanowi
Wydziału Nauki o Zdrowiu – mówiłam szybko przerażonym
bibliotekarkom.
Początkowo nie wiedziały o co chodzi, ale z
czasem przerażenie w ich oczach malało, i tylko potakiwały głową
mówiąc: „tak, tak” albo „hmm”.
LIST DO PANA DZIEKANA
Panie
Dziekanie. Nie róbmy już sobie nadziei. Jak można nie wiedzieć,
że się jest w ciąży? Nie ma czasu na siadanie pod lipą i
czytanie „Pana Tadeusza”, na Maćkowe:” Wy głupi!”, ani
polot i finezję, bo z tymi ostatnimi do ślubu dojdziemy, a tutaj
śluby się szykują, Panie Dziekanie!
Oczywiście
nie pominęłam również samego dziekanatu; tam również roznosiłam
„ulotki” - kawałki rzekomej pracy licencjackiej. Na uczelni
dosyć szybko się zorientowali, że coś nie tak ze studentką,
która tyle listów pisze. Paniom z dziekanatu łzy po policzkach
spływały, gdy tylko mnie zobaczyły. Horror był ewidentny.
Zrozumieli, że jest ze mną gorzej niż lepiej. Jak schizofrenik
John Nash miałam swoją skrzynkę odbiorczą: dziekanat i
biblioteki.
Szczęśliwa, po przedstawieniu pierwszych kartek
horroru z „belzebubami” i cierpieniach, dostarczałam kolejne
pisma:
„RVOLUTION! RVOLUTION! ROB ZOMBLE RELOAD!”
Po praktykach w hospicjum, sesja rozpoczęła się już na dobre i wszyscy intensywnie pracowali, jak przystało na studentów Akademii Medycznej.
Atmosfera
w akademiku była zawsze dosyć specyficzna. Imprezy oczywiście się
odbywały, jak na każdych studiach, ale nauka była priorytetową
sprawą. Studenci ślęczeli po nocach nad książkami w pokojach lub
w tzw. cichaczu - pokoju cichej nauki. Zwłaszcza w początkowych
trzech latach, każdy zbliżający się egzamin mocno przeżywali.
Ale i później, ci, którzy myśleli poważnie o przyszłym
zawodzie, nie odpuszczali zbyt mocno. Lubiłam klimat tego miejsca.
Mieszkałam z dziewczynami z lekarskiego. Również walczyłam,
przynajmniej się starałam, aż doszłam do poważnego momentu
pisania pracy licencjackiej.
W czasie sesji, sala komputerowa
pękała w szwach, dostęp do wolnych komputerów był trudniejszy, a
przecież musiałam pisać, w końcu byłam " wybraną". Od
kilku tygodni spałam maksymalnie cztery godziny albo mniej, czasem
zdarzały się również nieprzespane noce. Przemęczona,
niedożywiona, zestresowana niekomfortową sytuacją, zaczęłam
coraz bardziej gubić się w rzeczywistości i tracić z nią
kontakt.
Pisałam:
Wiwat mój promotor! – specjalista od
zaburzeń snu. Nie poznał się pan na mojej pracy, początkowo
zbagatelizował, ale już sobie rączki podaliśmy i wyjaśniliśmy
sprawę.
Wiwat specjalista od zaburzeń snu! Wiwat insomnia! Wiwat
Al Pacino!
Wiwat meliska! Wiwat czyste sumienie! Wiwat zaburzenia
snu!
Pan Jezus nie cierpi fałszywej skromności i obłudy. Kocha
zróżnicowanie.
Zwalczajcie ludzi, którzy molestują i biją
dzieci. Jemu nie podoba się, jak dorośli krzyczą na dzieci.
Nie
musimy nikomu tłumaczyć się ze swojej wiary, światopoglądu, nie
osądzajmy innych. Osądzajmy siebie.
Pewnego
dnia, zrozpaczona brakiem wolnego miejsca w sali komputerowej,
pobiegłam do kolegów Kanadyjczyków, gdzie zaczęłam się skarżyć,
a właściwie prosić o dostęp do komputera. Mieszkali w droższym,
nowym akademiku „Bis – 2”, dla bogatszych studentów. Davies
nie miał komputera z wejściem na dyskietkę, ale Sam szybko i bez
wahania użyczył swój starszy model. Nie znali dobrze polskiego,
ale mimo to, lepiej lub gorzej się porozumiewaliśmy. Na studiach
podreperowałam trochę angielski, zwłaszcza „English for
Medicine”, który wcześniej absolutnie był mi obcy.
Po
wcześniejszych przeżyciach w Teatrze Żydowskim – kiedy to
podczas przerwy w sztuce, pt.: „Gdybym był bogaczem” –
podszedł do mnie przystojny Żyd i próbował nawiązać
konwersację, a ja z wypiekami na twarzy ani „be”, ani „me”,
doszłam do wniosku, że warto uczyć się języków, choćby dla
przystojnego, niebrzydkiego Żyda.
Od
czasu do czasu wychodziłam z pokoju Kanadyjczyków i biegłam do
swojego, aby nieco się posilić.
– I will be back! –
wołałam.
– Okej! That’s fine! – odpowiadali.
U Sama i
Daviesa spędziłam kilka godzin. Ponieważ pisanie znacznie się
wydłużyło, o wiele bardziej, niż miałam zaplanowane, chłopcy,
widząc że mam fazę, postanowili urządzić na korytarzu małą
imprezę. Od czasu do czasu wychodziłam na papierosa i z uśmiechem
obserwowałam ich szczęśliwe twarze, pochylone nad małym,
kwadratowym stolikiem, na którym stała butelka wódki i kilka
kieliszków. Uśmiechaliśmy się do siebie.
– Chcesz Agnieszka się napić? – pytali.
Kiwałam przecząco głową.
Podczas,
gdy oni głośno dyskutowali, w moich uszach pobrzmiewała piosenka
Kasi Nosowskiej:
„Za mądra dla głupich, a dla mądrych zbyt
głupia.
Zbyt ładna dla brzydkich, a dla ładnych za brzydka.
Za
gruba dla chudych, a dla grubych za chuda.
Spróbuj się domyśleć,
gdzie to mam. Gdzie? No gdzie?(...)”
Pisałam dalej i z
kartkami biegłam do dziekanatu:
Mars atakuje!
Tu
ziemia!
Halo?
Tu Mars!
Muzyka...
mamusiu, mam do niej słabość po pradziadku Władysławie –
organiście, wygnańcu ze wschodu, który cudnie grał na organach w
parafialnym kościółku, w wiosce mojej.
WIWAT!:
Metallica,
Sentence, Mike Patton, Death Metal, Testament, Sepultura, Creed, Life
of Agony, Dog eat Dog, System of a Down, Nirvana, Suicidal
Tendencies, Him, Depeche Mode, Staszczyk, Kury, Kazik Staszewski,
Edyta Bartosiewicz, Kasia Nosowska, Renata Przemyk, Lady Pank,
Urszula, Kombi, Kroke, Enigma, Vangelis!!!
Wiwat muzyka
poważna!
Agnieszka już nie jest szarą myszką. Agnieszka
jest króliczkiem.
Nie przypinajcie etykietek ludziom.
Kochajcie mitomana, schizofrenika, alkoholika, chorych psychicznie i
fizycznie. Kochajcie artystę, alegorię, metafizykę.
Jestem
anormalna! Kocham! Latam! Jestem lekka! Ludzie latam!
Wiek XXI, to
wiek „świrów”, wesołych odlotowców i luzaków.
Mamy sobie
szybko wybaczać, uśmiechać się szczerze i szeroko.
PRL –
MATRIKS! AKCJA! STRAŻNICY!
Suniemy powoli, nikt nikogo nie może
wyprzedzać. Wszyscy mają być tacy sami, szarzy, wszyscy mamy
spać.
Belzebuby zabijały. Hitler nie wystarczył. Pojawił się
nowy władca śmierci – Stalin i jego dzieci!
Jeśli chodzi
o MURDER mamusiu, doszłam do wniosku, że są tacy, którzy
pozwalają się zabić, bo szansy nie chcą przyjąć, nie wierzą w
miłość i pomoc.
Drugą grupę stanowią ci, którzy sami się
zabijają i w ogóle nie myślą o szansie – mają najgorzej –
DEATH. Ale są też tacy, dla których życie to AGONY. Ci mają trzy
alternatywy:
– Przeżywają i zaczynają się obżerać.
–
Inni ich dobijają i ślad po nich ginie.
– Nawracają się i
zostają szczęśliwcami.
Nie można zrzucać wszystkiego na
strażników, bo jest jeszcze siła diabła.
Mamusiu!
Moja
mamo kochana. Ty znowu jesteś trzeźwa, już cię nikt nie
skrzywdzi. Masz najwspanialszego na świecie męża.
WIEK
XXI
MATRIKS! REAKTYWACJA!
Obiadki! Deserki! Bajeczki!
Zwolnij
człowieku, to kraj będzie szczęśliwszy. To już nie 1989, nie
czas na obżeranie!
Delektuj się, jak Kanadyjczycy i inni, i
zrozum wreszcie.
“Nemo
iudex idoneus in propria causa”
Czy wierzysz Akademio w życie:
prawdę, miłość i piękno?”
– To dla pana dziekana –
wołałam roztrzęsiona. – Rozumiecie panie, o co chodzi?
–
Tak – odpowiadały przerażone.
– „Teraz jestem aktorką i
zagram w takim przedstawieniu, że długo o nim pamiętać będziecie”
– myślałam.
Delikatnie i niespodziewanie jak mgła,
przekraczałam magiczną granicę między światem realnym a
nierzeczywistym światem marzeń.
W pokoju Pawła – wówczas gdy
przebywał na zajęciach – przebierałam się w swoje najlepsze
ubrania i słuchając ulubionej muzyki tańczyłam długo, namiętnie,
naśladując drgawki i konwulsje jak u cierpiącego człowieka – do
ostatniej kropli potu, do ostatniej kropli "krwi".
Tańczyłam. Byłam aktorką, tancerką, dziennikarką, psychiatrą i powoli realizowałam marzenia.
***
–
Pomniki się przewracają i zamieniają w kamienne, ludzkie postacie
– mówiłam do przerażonego Pawła. – Między nimi stoją dwie
dziewczynki – ja i moja siostra. Boże!
– Co takiego? Nie
krzycz tak głośno, ciii – uspokajał.
– Ona zamienia się w
sępa!
– Kto?
– Siostra! – szepnęłam. – Usiadła na
stole i wydziobuje ziemię z talerza.
Biedny Paweł. Z nim też
zaczęło się niedobrze robić. Coraz większy smutek powlekał jego
delikatną, jasną twarz, z każdym dniem był bardziej przerażony,
apatyczny i spoglądał otępiałym wzrokiem daleko przed siebie.
Prowokacje działały. Kto szalał? Agusia, czy Baba Jaga w
Agusi?
Nie przepadałam za makijażem, mało się malowałam,
prawie w ogóle, ale w drugim tygodniu pisania, zaczęłam się
malować, przeważnie usta – wściekle czerwoną pomadką.
Codziennie tapirowałam włosy i upajałam własnym pięknem, często
zerkając w lustro. Rozmawiałam z nim. Byłam psychiatrą. Niwiński
pisał, że” człowiek, który rozmawia z lustrem jest sterowany od
wewnątrz a nie od zewnątrz”. Z jakim lustrem rozmawiałam
wówczas, z kim prowadziłam dialog?
– „Tak”... –
myślałam. – „Jednak każdy ma jakieś zaburzenie. Zaraz wam
pomogę”.
– Idź do psychiatry – mówił Paweł.
– To
ty powinieneś iść, skarbie. Już dawno wiedziałam, że coś nie
tak z tobą, Pawełku. Nie masz kolegów, problemy z nauką,
przestałeś ostatnio dbać o siebie. Pochodzisz z somatycznej
rodziny, rozumiesz? Twoja mama jest nadopiekuńcza, wiem coś o tym,
ale ci pomogę, wystarczy, że wyzwolisz się spod wpływu rodziców
i zaczniesz żyć dla siebie. Wszyscy będziemy szczęśliwi,
zobaczysz, nie martw się.
Nie planujmy innym życia. Nie
żyjmy za dzieci, za rodziców, brata, męża, za żonę -
pisałam.
Pod koniec drugiego tygodnia przebieranie zaczęło
mnie nudzić, ubrania przestały podobać i nagle stałam się
księżniczką, wysłanniczką dziekanatu. Zostałam nową Florencją
Nightingale – najsłynniejszą pielęgniarką świata.
Prawie
wszystkie ubrania, które do tej pory nosiłam, lądowały w
pojemnikach PCK. Przerażony Miecio martwił się nieco tą nagłą
dobroczynnością, w końcu na nadmiar odzieży nie narzekałam. Za
karę, że Paweł przeszkadzał pisać, w zsypie na śmieci
wylądowały jego kapcie – porządne ze skóry, które kupił
podczas ostatnich wakacji w Stanach.
W czwartek odwiedziła mnie u
Miecia, jasnowłosa, śliczna przyjaciółka Elwira, Litwinka, młoda
pielęgniarka na stażu.
– Ślicznie wyglądasz w tej kremowej
garsonce, Elwirko, jak królewna. Jesteś taka piękna... – mówiłam
z zachwytem w oczach.
– Tak? – uśmiechnęła się
przepięknie.
– Przysłali cię z dziekanatu, prawda?
– Z
jakiego dziekanatu, o czym mówisz, Agnieszko? – spytała i szybko
przeniosła wzrok na Pawła.
– Nic takiego – powiedziałam i
nagle przed oczami wyrósł złoty pałac, a w nim przedstawiciele
uczelni, profesorowie w togach i gronostajach, doktorzy itd.
Widziałam Warszawę, podobną do tej z „Lalki” Prusa.
Zaprzęgnięte w konie dorożki szybko przecinały ulice, mijały
królewny takie jak Elwira, panienki, panie w kapeluszach,
rękawiczkach, kolorowych sukienkach i spódnicach; młodzież i
dzieci jadące na rowerach i rolkach; panów dumnie kroczących w
ciemnych kamizelkach i surdutach. Wszyscy się uśmiechali i
wyglądali na szczęśliwych. W salach szpitalnych Mozart z Vivaldim
grali po cichu koncert, a przy łóżku każdego pacjenta – na
stoliku leżała mała, czerwona róża. W powietrzu unosił się
zapach róż. Wszystko pachniało różami.
„Mamo, mamo, coś
ci dam.
Jedno serce, które mam.
A w tym sercu róży
kwiat...”.
W piątek trupio blada Asia powiedziała, że w
kasie na uczelni czekają na mnie pieniądze; dzwonili żebym po nie
przyjechała.
– „Hm... wreszcie mnie zatrudnili” –
pomyślałam.
Ku wielkiemu zdziwieniu, panie z dziekanatu na mój
widok zaczęły się serdecznie uśmiechać. Ich dotychczas
przerażone, zapłakane twarze, nagle gdzieś zniknęły. Aż nie
mogłam w to uwierzyć!
– „Niesamowite! Czyżby jakieś
zmiany?” – pomyślałam.
– Po wypłatę? – spytała nagle
jedna, uśmiechając się.
– Tak – odwzajemniłam
uśmiech.
Byłam szczęśliwa. W dłoniach leżało siedem
świeżych, błyszczących stówek. Niebagatelna kwota! Uff!
Odetchnęłam głęboko, z ulgą. Zostałam uratowana- pomyślałam.
Niebo
otarło się o czoło i zaczęło schodzić coraz niżej, do
stóp.
Pożegnałam z uśmiechem sympatyczne panie, zamknęłam
drzwi i skierowałam się w stronę wyjścia. Naprzeciwko zobaczyłam
niesamowicie pięknego i przystojnego mężczyznę: ubrany był w
czarne spodnie oraz błękitną koszulę, z którą kolor jego oczu
zdawał się zlewać w jedną całość. Widocznie zmierzał do
gabinetu dziekana, bo dłoń trzymał na klamce, ale gdy tylko nasze
spojrzenia się zetknęły, opuścił rękę i schował do
kieszeni.
– Ooo!... Boże... jaki piękny – pomyślałam.
W
jego ogromnych, błyszczących oczach czaiło się coś w rodzaju
zachwytu, entuzjazmu i radości. Również otworzyłam szeroko oczy i
staliśmy tak przez dłuższą chwilę obserwując się nawzajem i
uśmiechając szeroko.
– „Pan to czytał, pan czytał moją
różę” – pomyślałam.
Po chwili nieco się zmieszałam i
ruszyłam przed siebie, wymijając szybko, z lekkim drżeniem
uroczego pana o błękitnych jak czyste niebo oczach.
Później
jeszcze nie raz widziałam w swoich wizjach tę piękną twarz i
przystojną postać. Rzeczywiście nie przypominam sobie abym w ciągu
swojego dotychczasowego żywota spotkała tak przystojnego i pięknego
mężczyznę.
„Piękno potrafi doprowadzić do omamów,
dlatego należy obchodzić się z nim delikatnie, ale zarazem
ostrożnie” – pisałam później.
Wsiadłam do tramwaju i ruszyłam do Miecia. Wzrastającą falę szczęścia, przerwał jednak nagły nalot kontrolerów. Księżniczka miała odbyć teraz przeprawę z niebezpiecznymi "kanarkami".
– Proszę
przygotować bilety – w tramwaju rozległ się głośny
baryton.
Dwóch mężczyzn: jeden wysoki, dosyć potężny,
barczysty; drugi niższy, drobny, zaczęli podchodzić do ludzi.
–
Bilet proszę – usłyszałam nad uchem.
Krew szybko odpłynęła
mi z nóg, najpierw skumulowała w brzuchu, a potem zaległa na
policzkach – dwie czerwone łaty, które widziałam oczami
wyobraźni, nagle zaczęły mocno przypiekać, jakby wyssały całe
ciepło z ciężkiego, grubego żelazka cioci Józi.
– Nie mam –
odpowiedziałam.
– Robert – barczysty kiwnął głową do
drobnego. – Popilnuj panią, ja pójdę dalej. Wysiądziemy na
następnym przystanku, to porozmawiamy – zwrócił się zaraz do
mnie.
– Proszę z nami – powiedział barczysty, gdy tramwaj
się zatrzymał.
Wysiedliśmy. Robert stał z boku i niepewnie na
mnie spoglądał – unikał kontaktu wzrokowego; barczysty wręcz
przeciwnie. Chyba był „górą” nie tylko w sensie fizycznym,
choć tym ostatnim nawet mnie przeraził, tak potężnym okazał się
mężczyzną. Zaraz przeszedł do meritum.
– Dlaczego pani
jeździ bez biletu?
– Hm... widzi pan, jakby to powiedzieć. Nie
mam pieniędzy – powiedziałam ze skruszoną miną.
– To jak?
Dogadamy się, czy woli pani pojechać z nami na Wilczą do
komisariatu?
– „Nie! Tylko nie Wilcza” – pomyślałam,
przypominając sobie akcję z Makówką, gdy pewnego sobotniego
wieczoru jechałyśmy na dyskotekę. Nie miała biletu i oczywiście
starałam się ją bronić pomimo świadomości, że nie powinna się
tak zachowywać, tym bardziej że nie należała do tych, które
narzekają na brak pieniędzy. Straszaki z Wilczą były mi bardzo
dobrze znane, więc teraz spytałam, udając zdezorientowaną.
–
Co mam przez to rozumieć, panowie?
– Policja dobrze potrafi
rozmawiać z takimi jak pani, no... chyba że się dogadamy.
Powiedzmy... dwie dychy i będzie po sprawie.
– Ale nie mam
pieniędzy, naprawdę. Możemy za to pojechać do dziekanatu Akademii
Medycznej i zaraz wszystko wyjaśnimy, panowie.
– Dlaczego do
dziekanatu? Nie bardzo rozumiemy, o co chodzi? – spytał Robert.
–
Bo widzicie, panowie. Otóż jestem córką pana dziekana, a
właściwie Akademii Medycznej... i
– Córką pana dziekana? –
barczysty przerwał mi szybko i z uśmiechem spojrzał na Roberta. –
No, no... to poważna sprawa.
– Tak. Jestem studentką trzeciego
roku pielęgniarstwa. Pan dziekan to mój tata. Jeśli chcecie
panowie, możemy tam zaraz do niego pojechać, wyjaśnimy sprawę i
on zaraz da pieniążki.
– Córka pana dziekana?! No proszę –
barczysty głośno się roześmiał.
– To nie jest śmieszne,
panowie. Pan dziekan wie o co chodzi. Właśnie piszę pracę
licencjacką na temat zaburzeń psychicznych.
Tak? Interesujące,
niech pani kontynuuje – barczysty podrapał się po nosie, a Robert
jakby większej pewności nabrał – przestał wodzić wokół
wzrokiem.
– Bo widzicie panowie, moja mamusia była kiedyś
pijana, ale już rozpoczęłam misję i wszystko idzie w dobrym
kierunku.
– Nie bardzo rozumiemy – odezwał się nagle
Robert.
– W pracy licencjackiej piszę o zaburzeniach i
prowokacjach, prawda?
– Jasne.
– Otóż kiedyś był
Matriks Akcja, panowie. Wówczas to strażnicy zrzucili koronę, a
teraz mamy Matriks Reaktywację, rozumiecie?
– No niestety, może
pani bardziej wyjaśnić, kto zrzucił koronę? Jak pani to
powiedziała?– spytał barczysty.
Teraz już maksymalnie
rozkręcona, gdyż zaimponowało mi zainteresowanie barczystego,
który wręcz przeciwnie, wydał mi się nie tak potężnym, a nawet
mniej przerażającym. Katarynka zaczęła nadawać przeciągłe i
głośne tony, z szybkością torpedy wypluwałam wszystkie myśli.
-
Jak to kto?! Strażnicy, panowie! Otóż w dawnych czasach, moja
mamusia miała zaburzenia psychiczne – była pijana, nie mogła się
uśmiechać, nie mogła kochać. Musiała być kurwą – szepnęłam
do ucha barczystego, który szeroko otworzył oczy, a następnie
dodałam głośniej. – Jednym słowem miała zaparcia w głowie i w
tyłku.
Strażnicy krzyczeli: Upiła się! Ha! Ha! To pierdnijmy!
I pierdzieli głośno, panowie, aż smród okropny się roznosił
wokół. Cieszyli się, ale tak naprawdę byli w błędzie, bo
mamusia piła za prawdę. Niektórzy byli oporni na zjawisko
habituacji – i tych ostatnich strażnicy bardzo gnębili. Niszczyli
wartościowych.
Gdy mamusia była pijana, robili jej lewatywę,
czystki od tyłu, rozumiecie panowie? Było tak duże
przeczyszczenie, że w rezultacie nastąpiło wyniszczenie.
–
Jacy strażnicy? Nadal nie rozumiem – wtrącił barczysty, a Robert
podrapał się po głowie.
– O to chodzi panowie, że mamy do
czynienia z dwoma rodzajami prowokacji. Po pierwsze w Matriksie Akcji
występują fałszywe prowokacje – pilnują ich strażnicy, do
których należą belzebuby, Hitler, Stalin, getto and PRL i podobni.
Belzebuby zabijali i zabierali kapcie. Matriks Akcja to martwa cisza
i „The Ring” - jak w tym horrorze, panowie. Tak naprawdę to była
cisza, bo przy prowokacjach fałszywych mądrzy milczą. Ale są też
prawdziwe prowokacje, które rodzą pokój i miłość. Mamusia była
pijana za prawdę i Judasze się cieszyli. Teraz mamusia nie ma
zaparć i króluje z armią wiernych wojowników – Judymów i
Nightingale. Ja jestem wojowniczką Matriksa Reaktywacji, rozumiecie,
panowie?
– Tak – powiedział barczysty. – Może... nie
będziemy już jechać do pana dziekana. Wszystko jasne. Podwieziemy
panią, bo nie można tak bez biletu. Gdzie pani chce wysiąść?
–
Na Reymonta, panowie – uśmiechnęłam się.
Znowu byłam
księżniczką. Z orszakiem wiernych sług – kanarków, bezpiecznie
dotarłam do końca podróży.
– Tylko niech pani kupi wreszcie
bilet, i dokończy tę pracę licencjacką – powiedział barczysty,
uśmiechając się, gdy już miałam wysiadać.
– Oczywiście.
Dziękuję panowie.
– „Dokończę, dokończę” – myślałam
później na przystanku, machając im ręką.
c.d.n.; niech "poszukiwanie" odpocznie
Komentarze
piwoniewiersze
kwiecień 23, 2018 09:27
Tu jest super...zapomniałaś o Generale, on też był niezłym prześladowcą.