Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki



   Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Nikt też na łatwiznę nie liczył. Czasem się ponarzekało. Jak to w życiu.
   
   Mama zawsze wstawała bardzo wcześnie, żeby oprzątnąć krowy, cielaki, świnie. Powypuszczać ptactwo domowe z kurnika i sypnąć im ziarna, albo ziemniaków, ukrychanych z pokrzywami i paszą.
Nanosiłyśmy się z Renatą tych pokrzyw. Wiele koszyków, upchanych ciasno, aż pod sam pałąk. 
Brzegi Bawełu, i bajora pozostałe po jego starym korycie, w wielu miejscach były porośnięte pokrzywami. Brałyśmy sierp i grube rękawice, żeby pokrzywy nie parzyły przy ścinaniu, ale mimo to ręce miałyśmy pokryte palącymi bąblami.
- To nic - mówiła mama. Nie będziecie chorowały na reumatyzm.
Wszystkie kobiety we wsi pocieszały się tym dobroczynnym działaniem pokrzyw.

   Po przytarganiu kosza do domu, trzeba było pociąć pokrzywy na drobno w sieczkarce. Potem ziemniaki poobierać z pędów i wrzucić do parownika, żeby uparowały się, na jutro, dla hodowanych w gospodarstwie zwierząt.
Gdy krowy pasły się na pastwisku, kilka razy dziennie chodziłyśmy je przepalikować, aby miały świeżą trawę. Cielakom pozostającym w oborze przywoziłyśmy z dziadkiem skoszoną koniczynę, albo saladerę. 

   Zawsze mieliśmy kury i kaczki. I obowiązkowo koguta, którego postrzegałam, jako przywódcę podwórkowej, ptasiej gromady.
Koguty, to charakterne gadziny. Najbardziej utkwił mi w pamięci zadziorny i dumny, a zarazem piękny, wielobarwny: czarno- rudo -złocisto - czerwony,z gdzieniegdzie prześwitującym białym piórkiem, z dużym czerwonym grzebieniem, no i oczywiście z ostrym dziobem.
Ten to potrafił pokazać, kto rządzi na podwórku. Każdy, kto do nas zachodził, rozglądał się , czy nie ma bojowniczego koguta w pobliżu. Znany był już z tego, że potrafi zaatakować i podziobać do krwi.
My z Renatą zawsze miałyśmy naszykowane duże kije, które służyły nam do samoobrony, bowiem nas - domowników wcale nie oszczędzał. Toteż pewnej niedzieli, ta urokliwa zadziora wylądowała w obiadowym garnku. 

   Na podwórzu zapanował spokój. Pośród kur, wszelakiego upierzenia prym wiódł teraz biały i łagodny kogut. Stadko dziadkowych gołębi kręciło się pomiędzy kurami, albo pogruchiwało na dachuu stodoły.
Pewnego razu do ptasiej rodziny dołączyła sroka - dziadkowa wychowanka. Znalazł ją w zagajniku, leżącą na ziemi. Przyniósł do domu wyziębionego, małego pisklaka. Łapał dla niej muchy i inne owady. Karmił, poił i wyrosło ptaszysko, wierne dziadkowi jak pies. Nazwał ją Kaśka, a ona reagowała na każde jego zawołanie. Przylatywała i siadała dziadkowi na ramieniu. Stała się jego nierozłączną towarzyszką.

   Ojciec zawsze gdzieś pracował. Gdzieś - to znaczy poza gospodarstwem.
Najpierw w SKR-ze, czyli w Spółdzielni Kółek Rolniczych. Jeździł tam traktorem i obsługiwał maszyny rolnicze, świadcząc usługi gospodarzom w całej naszej okolicy. Później zatrudnił się w Nadleśnictwie i ta praca stała się jego pasją.

   Mama rano doiła krowy, a kany z mlekiem zawoziła rowerem, w ustalone miejsce pod lasem, skąd wozarz, jeżdżący wozem zaprzęgniętym w konia, zabierał kany i dostarczał do mleczarni. Wracając wykonywał drugi objazd przez całą wieś i zostawiał na przystankach puste kany.
Odbiór kan, to już było zadanie moje albo Renaty. Wieszałyśmy na kierownicy roweru puste kany i przywoziłyśmy do domu. Przy studni trzeba było je dokładnie wymyć i zostawić otwarte, aby wywietrzały. Mama wlewała do nich wydojone mleko, dopinała kanę do przytwierdzonego przy studni łańcucha i zanurzała ją w studni, aby mleko było w chłodzie i się nie skwasiło.

   Kiedy mama wyjeżdżała do miasta na zakupy, naszym dodatkowym zajęciem stawało się wydojenie krów. Dla nas dzieciaków nie było to łatwe zadanie. Kropka była bardzo łagodnym i cierpliwym bydlęciem. Pozwalała nam się wydoić i nigdy nie kopnęła. Pestka natomiast stąpała z miejsca na miejsce, wierzgała i nieraz wylała nam wydojone już mleko.

   Tego lata wody rzeczki Bawół, okalającej naszą zagrodę, wzbierały z dnia na dzień. Przeprowadzenie krów na pastwisko, znajdujące się po drugiej stronie rzeki, sprawiało, że serce waliło mi jak młot, a w oczach malował się strach. Krowy bowiem musiały przejść wpław, zanurzając się nagle w głębokiej wodzie, gdyż łagodny niegdyś brzeg, został podmyty wezbranym nurtem i stał się w zasadzie spadzistym urwiskiem. Wyjście na drugi brzeg, było dla bydła nie lada wyzwaniem. Nie czując gruntu pod kopytami, wpadały w popłoch, wyskakiwały z wody z dużym trudem, albo próbowały zawracać.
Ja przechodziłam na drugą stronę rzeki przez "przełazkę" - czyli dwa albo trzy okorowane, sosnowe drągi, przerzucone przez rzekę i umocowane w ziemi po obu brzegach, gdzie również były wbite paliki do których przytwierdzono uchwyt.

   Pewnego dnia "przełazka" znikła nam z oczu. Woda rozmyła przybrzeżne wały i porozlewała się na polach i łąkach. Zalała większość naszych upraw: ziemniaki, zboża, warzywa. Kładliśmy się spać z lękiem, czy rano na podwórzu będzie jeszcze sucha ziemia. Naszą zagrodę uratowało przed zalaniem to, że była usytuowana na wzniesieniu. Wokół woda podchodziła prawie pod zabudowania. Chodząc po podwórzu czułam się jakbym  była na jakiejś wyspie.
Dolina rzeczki w całej okolicy utonęła pod wodą, która porwała ze sobą wiele hodowlanych zwierząt. Częstym widokiem były unoszące się na wodzie kury, czasem prosię, czasem owca. Smutny to był widok.
Woda stała długo, mimo że lato było bardzo gorące. Powietrze nabrało dziwnego, dusznego zapachu. Niezdrowego.

  Most łączący nas z drugim brzegiem na szczęście nie został uszkodzony. Chcąc się dostać do sklepu, czy do kościoła, my - mieszkańcy doliny rzeczki, musieliśmy spory kawałek drogi iść w wysokich gumiakach. Po dotarciu na suchy ląd, przebieraliśmy buty na "wyjściowe", a gumiaki zostawały na brzegu rozlewiska, potrzebne na powrót.
Tego lata było wyjątkowo niełatwo.
Ilość odsłon: 2252

Komentarze

lipiec 24, 2019 17:05

no pewnie, że nie pasuje to "meni" do tych ukrychanych pyrek
kurcze, co mnie naszło z tym "meni"
a teraz tak sobie myślę czym my krychałyśmy te kartofle we wiadrach dla kaczek i prosiaków
hmmm...czyżby "siekaczem" tak po prostu
kurcze, nie pamiętam
muszę do mamy zadzwonić

a w ogóle to właśnie wysiadł mi komputer i nie mam żadnego brudnopisu z tym tekstem
ale na pewno wprowadzę korekte

dziękuję pięknie Lu:)

pozdrawiam:)

lu*

2-5

lipiec 24, 2019 13:36

Przeczytałam z przyjemnością.

Cieszę się, że opisujesz świat, który powoli zanika, a w niektórych aspektach po prostu już nie istnieje. Podoba mi się sposób w jaki to robisz. Czuje się, że nie zmyślasz, nie koloryzujesz. Na pewno jeszcze podrasujesz ten tekst. Nie jestem pewna, czy pasuje w nim słowo "meni", czy "oblegiwało", ale zupełnie mi to nie przeszkadza w odbiorze. zawsze się wzruszam, przy tych Twoich opowiadaniach. Pozdrawiam serdecznie!

lipiec 23, 2019 22:20

bardzo dziękuję, Leszku:)
te nazwy celowo zamieściłam, jako charakterystyczne dla tego charakterystycznego rejonu
:)
niektórych nazw nie pamiętam i dzwonię do mamy aby mi przypomniała - ona jednak bardziej ma we krwi to słownictwo

a powódź z późniejszych lat:)

pozdrawiam serdecznie:)

lipiec 23, 2019 21:19

Przeczytałem kawał dobrego opowiadania, niektóre nazwy są tu inne niż u nas: "kany" - konwie lub bańki hermetyczne, "przełazka" - kładka, "oprzątnąć" - obrządzić itp.
Ale przez to opowiadanie ma swój urok.
Pamiętam deszczowe lato z lat 60 - tych kiedy w pośrodku naszego pola pływaliśmy łódką, może to samo lato?
Dobrze było to przeczytać, pisz dalej, czytelnicy się znajdą
Pozdrawiam serdecznie