Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

Cztery wzwody Janka Wody

- Przepraszam, szukam książki dla córki. Coś o narkomanach – powiedziała. – Nie pamiętam tytułu.
To była ona. Futerko, tipsy, białe kozaki. Kwintesencja erotokiczu. Najwyraźniej tego mu brakowało. (Trudno napisać do szczęścia, do szczęścia brakowało mu praktycznie wszystkiego).

Nie mylił się. Ta sama którą widział rano w spożywczym.
- „Dzieci z dworca ZOO”, „Pamiętnik narkomanki”... – błądził dłonią po grzbietach książek za swymi plecami i czuł jak serce łomocze mu w kroku. Do diabła, czasem rano się zdarzało, chociaż w pracy nigdy. A dziś proszę, drugi raz. I to jeszcze jak.

- O tak, tak. Było coś z dworcem. Muszę się zapisać?
- Zgadza się, proszę pani – odparł
, obmacując wzrokiem jej opięte gruczoły i sztywniał coraz bardziej. Dokładnie jak wtedy w sklepie. A było to tak:

Suszyło go na grandę. Wszedł do HIT MARKETU i zapragnął być na czasie.
- Cherry-coke – rzucił z zachodnim akcentem, choć po angielsku umiał prawie tyle co po
niemiecku, czyli: ręce do góry. - Na miejscu – dodał, celując palcem w regał. Akurat reklamowali to cudo w telewizji.
- Kole? – wykręciła szyję baba za ladą.
- K o l e. Szery…
Baba łypnęła dziwnie ślepiem i odbiła na zaplecze, nad czym się akurat nie zastanawiał
, bo nie miał siły.
Dopiero kiedy wróciła spostrzegł
, że coś jest nie halo. Na ladzie stały cztery butelki zwykłej coca-coli. Przechylił się przez laminat i zajrzał sklepowej w patrzałki. Porządnie. Do samego mózgu. Zajrzał i zobaczył nicość. Bezdenną ciemną otchłań.
- Odemknąć? – zapytała baba, przyczajona z otwieraczem nad szyjką.
Miał się już odezwać. Miał już rzec, że cherry, to nie to samo co cztery, ale się wyhamował. Po co BABIE taka wiedza?
- Taa, wszystkie na miejscu.
Zapłacił. Wypił pierwszą. Potem drugą. Skończył trzecią. Zabierał się za czwartą, kiedy weszła.

Blond czterdziestka, prawdziwa rakieta. Płynęła poprzez lepkie powietrze, a on oparty o kontuar łykał amerykański sen z bąbelkami i nie wiedział już czy to odpustowe kozaki, czy kofeina, ale jednego był pewien, takiego masztu dawno nie postawił.

- O w mordę misia – mlasnął. – Ale lafirynda.
- Jeszcze MIRINDA? – zapytała baba z otwieraczem.
- Dziękuję – wystękał. – Na razie wystarczy.

Całą drogę do biblioteki puszczał bąble nosem, pogrążony w myślach o tamtych nogach, pośladkach i kozakach.
No i jest. Stoi naprzeciw. Spisuje jej dane z dowodu, zakłada kartę.
- Bardzo proszę, może teraz pani pożyczyć nawet pięć książek. O narkomanach, pijakach czy tam o czym tylko. Może romans? „Zapiski starego świntucha” - Charles Bukowski. Alkoholik, erotoman, bardzo utalentowany. Przyjemna lektura. Tyle, że trochę mało o narkomanach.

Co ja gadam – zmitygował się. Zazwyczaj za wiele nie mówił, bo i niby po co? Teraz wzięło go na polemikę.
- No wie pan? Córka potrzebuje to chyba do szkoły. Ja nie za bardzo mam czas,
no i w ogóle ...
- Nie no, ja tak, dla informacji.
- Wezmę te dwie, o narkomanach. Następnym razem się zastanowię.
- Ci narkomani..., to mają życie, h e h e… - roześmiał się na wpół tragicznie, nieswoim głosem.

Chyba się uśmiechnęła. Nie jest najgorzej. Zagadam jak przyjdzie oddać. Tyle, że nim ona wróci minie pewnie miesiąc. Zresztą, co z tego? W tych sprawach prorokować nie sposób. Raptem doznał iluminacji.

Tylko prawdziwy twardziel odważyłby się iść w pojedynkę do tej tancbudy. Komandos, wariat, ewentualnie napalony bibliotekarz po trzydziestce.
Lokal posiadał swój klimat. Nazajutrz po każdej imprezie
sprzątaczka zmiatała sprzed drzwi wybite zęby i zużyte kondony. Wytrzepywała siekacze nawet z popiołki. Trzonowe też się trafiały. Jednak co do dzierlatek, egzemplarzy takich jak w BAJCE nie było w promieniu wielu rzutów dobrze wyważoną cebulą.


Zaraz po robocie pomknął do domu, połknął 200 gramów czystej pod kabanosy i sałatkę, wziął prysznic, ogolił facjatę, napryskał się wyjściowym dezodorantem i zaopatrzywszy portfel w jagiełłę, chrobrego oraz trzy mieszki, wyszedł.

W BAJCE szło właśnie HITS NIGHT PARTY. Najnowsze łubudu na krajową nutę. Wyłożył za wstęp i przedarł się do baru. Zamówił trzecią setę. Kiedy ogarnął wzrokiem salę znieruchomiał. Pośród wierzgającej ludożerki, w stroboskopowej padaczce łyskało to, po co przyszedł. Białe kozaczki, na nielichym obcasie. Za moment wiedział wszystko: 19 lat, Dżesika ze Straszydla.
Nawiązał kontakt wzrokowy. Wyregulował się intelektualnie. Przeszedł do konkretów.
- Alan... pracuję w zachodniej firmie – nie mógł przecież powiedzieć, że ma na
imię Jasiek i pożycza dzieciom „Naszą szkapę”, za najniższe ustawowe. – Wiesz, służbowe auto, telefon, laptop, wszystkie bajery...
- Masz dużego?
- Strasznego skurwysyna ...
Od razu poczuł jak pęcznieje mu w porach. Wiedział, że zrobił wrażenie. Nie wiedział jedynie jakie.
- Wybacz, lecz nie mogę z tobą konwersować, gdyż wyraziłeś się nieadekwatnie.
- Że niby jak? – zakrztusił się. – Gdzie nieadekwatnie?

Nie wierzył w to, co widział i słyszał. Białe kozaki odpływały bezpowrotnie na drugą stronę wieczoru.
Konkretnie go przymuliło. Skinął na barmana, zlustrował menu i targnął się na drinka, metodą chybił trafił.
- SEX PO PIĘĆDZIESIĄTCE! – ryknął dla lepszego efektu. Znów wywarł wrażenie. Co prawda czerwone kozaki to nie to, co białe, jednak nie śmiał wybrzydzać. Dwa? – szczeknął barman, zerkając wymownie na Czerwone Kozaczki.
Odwrócił się przodem do nielaty.
- Raz… – odparł głosem starego biznesowca i sflaczał do reszty.
Powinni wyciąć mu język. Najlepiej Krzyżacy. Nie żeby skąpił. Po prostu, z niejasnych przyczyn, w najważniejszych momentach wychodził z niego ostatni gamoń. Nazwa koktajlu też dobrze nie wróżyła.
Czerwone Kozaczki zawirowały na parkietce, niestety, na takie hopsasa był za mało pijany. Wolał nie ryzykować. Pociągnął łyk roztworu. Jak można się domyślić, składała się nań pięćdziesiątka czystej i ciepła coca-cola. Mało nie zwariował.
Kwadrans po ich rozmowie Dżesika leciała w cmok-cmok z największym burakiem w lokalu. Zapowiadało się małżeństwo albo grubsze love story. Zresztą, wszyscy mieli jakieś lale. Jedynie on stał jak jeleń przy pustym paśniku, filtrując drinkopodobną lurę, za ciężko wysiedziane pobory.
Nie odpuszczał. Podparł bar, ustawił radary.

- Och Damian ... błagam, zjednoczmy się w miłosnym akcie – sączyła Dżesika z
rubinowych ust swoich.
Burak z tombakiem na przegubie był lepszy artysta:
- Reflektuję, rozumisz, być z tobą w intymnej relacji, bynajmniej niejedynie dla aktu kopulacji – prawił na gangsterską modłę.
- Och ... jakże mam zroszone łono.
- Spokojnie, rozumisz, to tylko gruczoły przedsionkowe większe, odpowiadają na me strofy młodzieńcze, wytoczywszy kapkę, proszę ciebie, śluzu, w kontekście mego spoko w pytę luzu.
- To jej w tym kontekście zaimplementuj ... wiaderko gruzu – mruknął Janek Woda,
przechylił resztę SEXU PO PIĘĆDZIESIĄTCE, a pokrzepiwszy się nieco, postanowił zabrać głos w sprawie.
- Przepraszam najmocniej, o czym wy tu gdaczecie jeziorany? – zagaił. – Czy chodzi państwu może o glandulae vestibulares maiores, opisane przez Caspara Bartholina Młodszego, czy też raczej o gruczoły Skenego, homologiczne poniekąd, względem męskiego układu rozrodczego?

Zgadza się. Po raz kolejny poruszył audytorium. Niestety, Damian nie miał poczucia humoru, miał za to kolegów z Budziwoja, zaś Janek Woda zaledwie żółty pas karate, zdobyty w podstawówce imienia Bohaterów ORMO.
Wyszli się przewietrzyć. Początkowo, korzystając z zasobów wiedzy dawnego karateki, zdążył nawet podciągnąć pasek u spodni i kopnąć kogoś w dupę, póki nie pośliznął się na zużytej prezerwatywie. Potem, mógł już tylko z bardzo bliska oglądać adidasy chłopaków z Budziwoja.
Dałby głowę, że ojciec lub dziadek któregoś musiał być bohaterem ORMO. Takie rzeczy się wyczuwa, zwłaszcza na własnym grzbiecie. Jedynym obuwiem, jakiemu przyglądał się z rozrzewnieniem, były rozkraczone białe kozaki niedoszłej lubej. Najwyraźniej zarzuciła dotychczasową retorykę.

- WYJEBTA B U R A K OWI !!!
- Zaraz, zaraz, chwilunia księżniczko – rozmyślał, spoczywając na podściółce z różnorakiego uzębienia. – Burak zwyczajny? Beta vulgaris? Goździkowiec z okrytonasiennych? Zaszło tu chyba jakieś agronomiczno-antropologiczne qui pro quo.

Zapomniał, że to zwycięzcy piszą historię, co dopiero głupoty o okopowych i kulturze.

Ostatnie, co zapamiętał, to że mu stanął.


* * *


Kiedy się ocknął, ujrzał duże, czarne, mokre wąsy w dziwnej poświacie.
- Pana godność? Godność pana, panie? Coś pan spożywał?
- Woda ... – wybełkotał.
- Woda...?
- Woda Jan.
- My ci zara damy wodę. Dokument PANIE!





Ilość odsłon: 583

Komentarze

październik 08, 2020 15:32

A dziękuję bardzo, bo nie wszystkich takie tekściory rozśmieszają. :)

październik 07, 2020 20:01

Długie jak na poemax, ale czyta się świetnie.
Bedę tu zagladał
Pozdrawiam

październik 07, 2020 19:25

Z lenistwa nie doczytałem, ale widzę, że piszesz z polotem, a przede wszystkim z humorem. Jest talent.