J-43
Cztery wzwody Janka Wody
Cztery wzwody Janka Wody
-
Przepraszam, szukam książki dla córki. Coś o narkomanach –
powiedziała. – Nie pamiętam tytułu.
To była ona. Futerko,
tipsy, białe kozaki. Kwintesencja erotokiczu. Najwyraźniej tego mu
brakowało. (Trudno napisać do szczęścia, do szczęścia brakowało
mu praktycznie wszystkiego).
Nie mylił się. Ta sama którą
widział rano w spożywczym.
- „Dzieci z dworca ZOO”,
„Pamiętnik narkomanki”... – błądził dłonią po grzbietach
książek za swymi plecami i czuł jak serce łomocze mu w kroku. Do
diabła, czasem rano się zdarzało, chociaż w pracy nigdy. A dziś
proszę, drugi raz. I to jeszcze jak.
- O tak, tak. Było coś
z dworcem. Muszę się zapisać?
- Zgadza się, proszę pani –
odparł,
obmacując
wzrokiem jej opięte gruczoły i sztywniał coraz bardziej. Dokładnie
jak wtedy w sklepie. A było to tak:
Suszyło go na grandę.
Wszedł do HIT MARKETU i zapragnął być na czasie.
- Cherry-coke
– rzucił z zachodnim akcentem, choć po angielsku umiał prawie
tyle co po
niemiecku, czyli: ręce do góry. - Na miejscu –
dodał, celując palcem w regał. Akurat reklamowali to cudo w
telewizji.
- Kole? – wykręciła szyję baba za ladą.
- K o
l e. Szery…
Baba łypnęła dziwnie ślepiem i odbiła na
zaplecze, nad czym się akurat nie zastanawiał,
bo nie miał siły.
Dopiero kiedy wróciła spostrzegł,
że coś jest nie halo. Na ladzie stały cztery butelki zwykłej
coca-coli. Przechylił się przez laminat i zajrzał sklepowej w
patrzałki. Porządnie. Do samego mózgu. Zajrzał i zobaczył
nicość. Bezdenną ciemną otchłań.
- Odemknąć? – zapytała
baba, przyczajona z otwieraczem nad szyjką.
Miał się już
odezwać. Miał już rzec, że cherry, to nie to samo co cztery, ale
się wyhamował. Po co BABIE taka wiedza?
- Taa, wszystkie na
miejscu.
Zapłacił. Wypił pierwszą. Potem drugą. Skończył
trzecią. Zabierał się za czwartą, kiedy weszła.
Blond
czterdziestka, prawdziwa rakieta. Płynęła poprzez lepkie
powietrze, a on oparty o kontuar łykał amerykański sen z
bąbelkami i nie wiedział już czy to odpustowe kozaki, czy
kofeina, ale jednego był pewien, takiego masztu dawno nie
postawił.
- O w mordę misia – mlasnął. – Ale
lafirynda.
- Jeszcze MIRINDA? – zapytała baba z otwieraczem.
-
Dziękuję – wystękał. – Na razie wystarczy.
Całą
drogę do biblioteki puszczał bąble nosem, pogrążony w myślach o
tamtych nogach, pośladkach i kozakach.
No i jest. Stoi
naprzeciw. Spisuje jej dane z dowodu, zakłada kartę.
- Bardzo
proszę, może teraz pani pożyczyć nawet pięć książek. O
narkomanach, pijakach czy tam o czym tylko. Może romans? „Zapiski
starego świntucha” - Charles Bukowski. Alkoholik, erotoman, bardzo
utalentowany. Przyjemna lektura. Tyle, że trochę mało o
narkomanach.
Co
ja gadam – zmitygował się. Zazwyczaj za wiele nie mówił, bo i
niby po co? Teraz wzięło go na polemikę.
- No wie pan? Córka
potrzebuje to chyba do szkoły. Ja nie za bardzo mam czas,
no i w
ogóle ...
- Nie no, ja tak, dla informacji.
- Wezmę te dwie,
o narkomanach. Następnym razem się zastanowię.
- Ci
narkomani..., to mają życie, h e h e… - roześmiał się na wpół
tragicznie, nieswoim głosem.
Chyba
się uśmiechnęła. Nie jest najgorzej. Zagadam jak przyjdzie oddać.
Tyle, że nim ona wróci minie pewnie miesiąc. Zresztą, co z tego?
W tych sprawach prorokować nie sposób. Raptem doznał
iluminacji.
Tylko prawdziwy twardziel odważyłby się iść w
pojedynkę do tej tancbudy. Komandos, wariat, ewentualnie napalony
bibliotekarz po trzydziestce.
Lokal posiadał swój klimat.
Nazajutrz po każdej imprezie
sprzątaczka
zmiatała sprzed drzwi wybite zęby i zużyte kondony. Wytrzepywała
siekacze nawet z popiołki. Trzonowe też się trafiały. Jednak co
do dzierlatek, egzemplarzy takich jak w BAJCE nie było w promieniu
wielu rzutów dobrze wyważoną cebulą.
Zaraz
po robocie pomknął do domu, połknął 200 gramów czystej pod
kabanosy i sałatkę, wziął prysznic, ogolił facjatę, napryskał
się wyjściowym dezodorantem i zaopatrzywszy portfel w jagiełłę,
chrobrego oraz trzy mieszki, wyszedł.
W BAJCE szło właśnie
HITS NIGHT PARTY. Najnowsze łubudu na krajową nutę. Wyłożył za
wstęp i przedarł się do baru. Zamówił trzecią setę. Kiedy
ogarnął wzrokiem salę znieruchomiał. Pośród wierzgającej
ludożerki, w stroboskopowej padaczce łyskało to, po co przyszedł.
Białe kozaczki, na nielichym obcasie. Za moment wiedział wszystko:
19 lat, Dżesika ze Straszydla.
Nawiązał kontakt wzrokowy.
Wyregulował się intelektualnie. Przeszedł do konkretów.
-
Alan... pracuję w zachodniej firmie – nie mógł przecież
powiedzieć, że ma na
imię Jasiek i pożycza dzieciom „Naszą
szkapę”, za najniższe ustawowe. – Wiesz, służbowe auto,
telefon, laptop, wszystkie bajery...
- Masz dużego?
-
Strasznego skurwysyna ...
Od razu poczuł jak pęcznieje mu w
porach. Wiedział, że zrobił wrażenie. Nie wiedział jedynie
jakie.
- Wybacz, lecz nie mogę z tobą konwersować, gdyż
wyraziłeś się nieadekwatnie.
- Że niby jak? – zakrztusił
się. – Gdzie nieadekwatnie?
Nie wierzył w to, co widział
i słyszał. Białe kozaki odpływały bezpowrotnie na drugą stronę
wieczoru.
Konkretnie go przymuliło. Skinął na barmana,
zlustrował menu i targnął się na drinka, metodą chybił
trafił.
- SEX PO PIĘĆDZIESIĄTCE! – ryknął dla lepszego
efektu. Znów wywarł wrażenie. Co prawda czerwone kozaki to nie to,
co białe, jednak nie śmiał wybrzydzać. Dwa? – szczeknął
barman, zerkając wymownie na Czerwone Kozaczki.
Odwrócił się
przodem do nielaty.
- Raz… – odparł głosem starego
biznesowca i sflaczał do reszty.
Powinni wyciąć mu język.
Najlepiej Krzyżacy. Nie żeby skąpił. Po prostu, z niejasnych
przyczyn, w najważniejszych momentach wychodził z niego ostatni
gamoń. Nazwa koktajlu też dobrze nie wróżyła.
Czerwone
Kozaczki zawirowały na parkietce, niestety, na takie hopsasa był za
mało pijany. Wolał nie ryzykować. Pociągnął łyk roztworu. Jak
można się domyślić, składała się nań pięćdziesiątka
czystej i ciepła coca-cola. Mało nie zwariował.
Kwadrans po ich
rozmowie Dżesika leciała w cmok-cmok z największym burakiem w
lokalu. Zapowiadało się małżeństwo albo grubsze love story.
Zresztą, wszyscy mieli jakieś lale. Jedynie on stał jak jeleń
przy pustym paśniku, filtrując drinkopodobną lurę, za ciężko
wysiedziane pobory.
Nie odpuszczał. Podparł bar, ustawił
radary.
- Och Damian ... błagam, zjednoczmy się w miłosnym
akcie – sączyła Dżesika z
rubinowych ust swoich.
Burak z
tombakiem na przegubie był lepszy artysta:
- Reflektuję,
rozumisz, być z tobą w intymnej relacji, bynajmniej niejedynie dla
aktu kopulacji – prawił na gangsterską modłę.
- Och ...
jakże mam zroszone łono.
- Spokojnie, rozumisz, to tylko
gruczoły przedsionkowe większe, odpowiadają na me strofy
młodzieńcze, wytoczywszy kapkę, proszę ciebie, śluzu, w
kontekście mego spoko w pytę luzu.
- To jej w tym kontekście
zaimplementuj ... wiaderko gruzu – mruknął Janek Woda,
przechylił
resztę SEXU PO PIĘĆDZIESIĄTCE, a pokrzepiwszy się nieco,
postanowił zabrać głos w sprawie.
- Przepraszam najmocniej, o
czym wy tu gdaczecie jeziorany? – zagaił. – Czy chodzi państwu
może o glandulae vestibulares maiores, opisane przez Caspara
Bartholina Młodszego, czy też raczej o gruczoły Skenego,
homologiczne poniekąd, względem męskiego układu
rozrodczego?
Zgadza się. Po raz kolejny poruszył audytorium.
Niestety, Damian nie miał poczucia humoru, miał za to kolegów z
Budziwoja, zaś Janek Woda zaledwie żółty pas karate, zdobyty w
podstawówce imienia Bohaterów ORMO.
Wyszli się przewietrzyć.
Początkowo, korzystając z zasobów wiedzy dawnego karateki, zdążył
nawet podciągnąć pasek u spodni i kopnąć kogoś w dupę, póki
nie pośliznął się na zużytej prezerwatywie. Potem, mógł już
tylko z bardzo bliska oglądać adidasy chłopaków z
Budziwoja.
Dałby głowę, że ojciec lub dziadek któregoś
musiał być bohaterem ORMO. Takie rzeczy się wyczuwa, zwłaszcza na
własnym grzbiecie. Jedynym obuwiem, jakiemu przyglądał się z
rozrzewnieniem, były rozkraczone białe kozaki niedoszłej lubej.
Najwyraźniej zarzuciła dotychczasową retorykę.
- WYJEBTA B
U R A K OWI !!!
- Zaraz, zaraz, chwilunia księżniczko –
rozmyślał, spoczywając na podściółce z różnorakiego
uzębienia. – Burak zwyczajny? Beta vulgaris? Goździkowiec z
okrytonasiennych? Zaszło tu chyba jakieś
agronomiczno-antropologiczne qui pro quo.
Zapomniał, że to
zwycięzcy piszą historię, co dopiero głupoty o okopowych i
kulturze.
Ostatnie, co zapamiętał, to że mu stanął.
*
* *
Kiedy się ocknął, ujrzał duże, czarne, mokre wąsy
w dziwnej poświacie.
- Pana godność? Godność pana, panie? Coś
pan spożywał?
- Woda ... – wybełkotał.
- Woda...?
-
Woda Jan.
- My ci zara damy wodę. Dokument PANIE!
Komentarze
J-43
październik 08, 2020 15:32
A dziękuję bardzo, bo nie wszystkich takie tekściory rozśmieszają. :)
Leszek.J
październik 07, 2020 20:01
Długie jak na poemax, ale czyta się świetnie.
Bedę tu zagladał
Pozdrawiam
x l a x
październik 07, 2020 19:25
Z lenistwa nie doczytałem, ale widzę, że piszesz z polotem, a przede wszystkim z humorem. Jest talent.