Krzysztof Bencal
Tryptyk udawany (enjoy!)
Tryptyk udawany (enjoy!)
Smakuje mi woda mineralna pod banalną nazwą „Oaza”
Czy Kraków, po którym chodziłeś opluty,
należy już do ciebie? Tam w kwietniu
odbędzie się biesiada aforystów,
na którą zostałem zaproszony. Nie bój się,
że pojadę do tego miasta, by wprowadzić
zamęt i odbić je z twoich rąk. Mieszam
ostatnią kawę, a ciemności kręci się
w głowie. Nie uśmiecham się ani do tej
kobiety, która przyrządza kolację, ani
do tego mężczyzny, który odkurza dywan,
choć za przeniesienie talerza z kanapkami
z kuchni do pokoju, w którym stoi wygodny
fotel i gra telewizor, powinienem
uiszczać podwójną opłatę w postaci
uśmiechu. Na urodziny dostałem kruche,
nawet smaczne rurki, lecz w odróżnieniu od tych
rurek, które czasem kupujemy w dzień
powszedni, nie miały kremu w środku. Wobec
powyższego na razie nie wprowadzę myta.
Tego dnia nikt z nas nie musiał wstać razem
z cipkami, toteż o godzinie czwartej
dwadzieścia nie zadzwonił budzik w telefonie
ojca, nie zabrzmiał początek piosenki
zespołu Pink Floyd lub Dżem. W nocy, której
nie przespałem, kilka razy dał się słyszeć
króciutki gwizd, ale wszyscy dalej spali
kamieniem, jakby mówili jednym głosem,
że już nie ma sensu oczyszczać tego
czajnika, za który kiedyś zapłaciliśmy
dwa razy przyjaciółce domu zdradzającej
objawy sklerozy. Uchylam zasłonę
i okazuje się, że czas między zachodem
a wschodem słońca spadł na płask za oknem
i leży z latarnią (w kształcie łyżeczki) w plecach.
Pupy dawać na każdym kroku
Wyszedłem z ciemnego korytarza na słońce.
Na placu mojej twarzy zacisnęły się dwie
pętle. Żałoba. Dzień zsunął ze mnie czarną
bieliznę i wsadził mi świat w nozdrza, uszy. I
w usta – fajkę. I rzucił liściem w pysk niby
wkurwiony klient. Syk węża jak drabina
oparta o jabłoń. Grzechy, które z ciebie
uchodzą, rozdymają jabłuszka, a twoje
kolana na klęczniku zabarwiają owe
owoce na czerwono. Wiatr pośród drzew
wilgotnym trawnikiem szczotkował rzucane
sutanny. Muzułmanie pochylali się
na wszystkie strony. Pijak zataczał się, pewniej
niż cyrkiel w ręku Wielkiego Geometry,
zwracając na siebie uwagę
i zostawiając po sobie dziurki źrenic. Czy
tylko na mnie okiem, które było przekrwione
jak pieczątka, spojrzał tak, że poczułem się
ważnym człowiekiem? Och, moje policzki
zaczerwieniły się. Moim sercem jęły
walić kobiety w okienkach na wszystkich pocztach,
we wszystkich urzędach. Miłość. Poeci
wyrywali czyste kartki
dla miesiączkujących muz.
Zapadając w głąb przeszłości,
zrozumiałem przeznaczenie cienia
Czekam na deszcz meteorów. To monety,
które Bóg, przejeżdżając obok Ziemi, rzuca
w swój lud jak król celtycki. Tutaj stoi
drogowskaz, twój krzyżyk z bierzmowania, który
czasami całujesz. Ja mam łyżeczkę,
bałwana, figurkę sklepienia, którą
oblizuję po deserze, niczym astronom
na katedrze na zjeździe naukowym.
Kobieta zalewa kawę, wsypuje
łyżeczkę gwiazd. Dzisiaj położę się później
niż zwykle. Jeśli wszechświat kurczy się
jak sakiewka, to światłość rozpuści się
w ciemności i będzie słodyczą. Jestem
obdarty ze wstydu, na twarzy
nie występują mi szkarłatne rumieńce.
Dzisiaj w łóżku będę przewracał się z boku
na bok niczym kości u krzyża albo zmarły,
który nie spoczywa w spokoju. Plemię marzeń
zgładzone podstępnie. Będę blady od
przebijania błon atmosferycznych,
jak kościany grot. Pięściaki wiszące
na drzewach bynajmniej nie będą uderzały
o kruchy kamień nocy, kamień graniczny,
moje serce. Ale jutro będę rozrzucał
te czarne wióry, te nowe narzędzia
do polowania na swoją obecność,
garbowania skóry, krojenia mięsa, map
i tortów. Do krojenia na co najmniej
cztery części.
Komentarze
Leszek.J
grudzień 14, 2020 18:31
Tak dużo tu wszystkiego że nie sposób komentować :|