Zdzisław Brałkowski
Kat i drużyna w odwiedzinach, cz.3/3
cd.
Wagner i trener obcojęzycznej reprezentacji nakazali swoim graczom odsunąć się pod boczne ściany sali, gdzie ci zaczęli ponownie odbijać piłki w parach. Trochę odetchnąłem, gdyż jeszcze przed chwilą byłem pełen obaw, że z powodu ślizgawicy na parkiecie trenerzy odwołają mecz. Wiedziałem z własnego doświadczenia i obserwacji, jak niebezpieczna jest taka podłoga, iloma ciężkimi kontuzjami kończył się dla siatkarza brak dobrej przyczepności pod obuwiem sportowym. „Ale… być tak blisko najlepszych zawodników i nie zobaczyć ich w akcji?! Może to jedyna taka okazja w moim życiu?” – zastanawiałem się nad tym, co będzie dalej.
Minęło może dziesięć minut, kiedy przez drzwi wejściowe wbiegło na salę około dziesięciu żołnierzy, na czele z sierżantem. Każdy z nich trzymał w ręku szmatę, w drugim podrygujące w rytm biegu wiadro, z którego wychlapywała się woda. „Oho, cała drużyna wojaków została wezwana w trybie alarmowym! Ładnie pułkownik jobami pogonił kapitana, ten pewnie tego sierżanta, akurat pełniącego służbę, na końcu dostali je biedni wojacy. Zawsze na szeregowcach skrupia się gniew przełożonych, który narasta jak tocząca się kula śniegowa” – przemyśliwałem sytuację.
Żołnierze, poganiani przez podoficera, rozstawili się w rzędzie i zaczęli ścierać mokrymi szmatami parkiet boiska. „No to przerwa potrwa co najmniej kwadrans, albo i dłużej”… Usiadłem wygodnie na ławeczce, obok kolegów. Nie mieliśmy na razie nic do roboty.
Po chwili wrócił oficer i podszedł do pułkownika. Ten przerwał rozmowę z sędzią, kiwnął na podwładnego i obaj przeszli kilka metrów w bok, stając akurat blisko mnie. Nie musiałem nadstawiać ucha, aby dosłyszeć ich głosy, mimo że starali się mówić dość cicho.
– No więc? – Dowódca ponownie zagulgotał, jakby klucha stanęła mu w gardle. Jego twarz, nabiegła krwią, zdradzała ledwie powstrzymywaną wściekłość. – No? – powtórzył.
– Obywatelu pułkowniku, to sprawka porucznika Jankowskiego. – Kapitan miał nietęgą minę. – Miał w nocy służbę. Zerwał drużynę młodych i kazał im wypastować i wyfroterować cały parkiet w sali. Tak, aby świecił się jak psu jaja.
– Czy on zwariował?! Wyślę go do liczenia gaci w magazynie, idiotę!
– Nie zna się na sporcie. Pewnie myślał, że, jak zawsze, w koszarach ma lśnić przed wizytą gości. – Oficer wyraźnie próbował tłumaczyć porucznika. – To i zrobił, jak zawsze.
– Kurrwa, lodowisko z boiska zrobił. Jutro ma stanąć u mnie do raportu! – Pułkownika przed wybuchem powstrzymywała chyba tylko obecność obcych ludzi w jego gospodarstwie. – Idiotę ze mnie zrobił! I to przed kim?! Ja tu międzypaństwowy turniej robię, rozkazy z góry, wszystko ma być na tip top, a on mnie wystawia na pośmiewisko!
– Stało się, obywatelu pułkowniku. Może za chwilę będą mogli już grać. Dobrze ich ugościmy, to zapomną.
– To sam wiem. Idź, pogoń sierżanta.
Pułkownik obtarł chustką pot z karku i czoła i wrócił do oficjeli siedzących blisko sędziowskiego stolika. Polecenie pogonienia sierżanta było chyba tylko oznaką wściekłości, a nie potrzebą – wzmiankowany i tak chodził między żołnierzami i co chwilę sprawdzał podeszwą buta parkiet. Tam, gdzie wyczuł jeszcze zbytni poślizg, cofał najbliższego wojaka do poprawy.
***
Po półgodzinie parkiet nadawał się wreszcie do gry. Przez dwa dni mogliśmy podziwiać w akcji najlepszych siatkarzy świata
***
Goście ze wszystkich drużyn i... dziennikarze oraz fotoreporterzy chyba byli zadowoleni z ugoszczenia, gdyż później, po turnieju nigdzie nie wspominano o parkiecie „lśniącym jak psu jaja”.
* * *
Rok później, na igrzyskach olimpijskich w Montrealu, w drodze do finału polscy siatkarze stoczyli wiele pięciosetowych pojedynków, we wszystkich zwyciężając dzięki żelaznej kondycji, którą wyrobił w nich trener Wagner w czasie wyczerpujących treningów, nie za darmo bowiem otrzymał przydomek „Kat”, a drużyna nazwę „mistrzowie piątego seta”.
Ostatni mecz, wielki finał Polska – Związek Radziecki, oglądałem wraz z kolegami z naszego grudziądzkiego klubu w Tucholi. Miasto, jak co roku, organizowało siatkarski turniej lipcowy na otwartych boiskach. Na nocną transmisję z Montrealu zebrali się wszyscy zawodnicy. Pokoik na parterze z małym, czarno-białym telewizorem, a chętnych ponad stu młodzieńców. Pierwsi, którzy weszli do salki, ściśnięci jak sardynki w puszce usiedli na podłodze, a większość z dworu oglądała przez okno.
Co się wtedy działo! Nasz wrzask w decydujących momentach setów mało nie rozsadzał ścian pokoiku i rozlegał się w całej okolicy. Mecz – horror. To były emocje i na końcu eksplozja radości i entuzjazm, kiedy pasjonującą, znowu pięciosetową walkę zakończyła ostatnia akcja meczu i gwizdek sędziego.
Swoją wspaniałą grę polska reprezentacja ukoronowała zdobyciem złotego medalu olimpijskiego. Małą cząstkę w położenie podwalin tego jedynego, jak dotąd, sukcesu olimpijskiego w męskiej siatkówce przypisaliśmy dobrej organizacji turnieju rok wcześniej w naszym mieście.
---
fragmenty książki "Czas dorosłości"
Ilość odsłon: 478
Komentarze
Zdzisław Brałkowski
lipiec 28, 2021 22:32
Możliwe, Leszku, że był w tej wodzie jakiś detergent. Nie sprawdzałem.
W każdym razie to mycie było skuteczne - siatkarze mogli grać :)
Resztę znasz z doświadczenia.
Pozdrówka.
Leszek.J
lipiec 27, 2021 18:40
Nie wiem czy można zmyć pastę wodą, ja bym raczej benzyny użył.
Ale może to była woda z jakimś detergentem, były już wtedy.
A wojskowe pastowanie pamiętam i robienie kółeczek szczotką do bytów.
Pozdrawiam