Zdzisław Brałkowski
Krzysio, cz.1 i 2/7
( W połowie lat 80-tych pracowałem w OOC, gdzie odbywali dwuletnią służbę tacy "wybrani z tysięcy" - z wyrokami na karku (prawie połowa z oddziału), większość z nieukończoną szkołą podstawową, część z odchyłkami psychicznymi. Zwiezieni z różnych miast kraju naszego ukochanego...)
---
(...) A lato było piękne tego roku…
Do zakończenia służby junakom pozostały niecałe trzy miesiące. Życie w oddziale toczyło się utartym trybem, ze zwiększoną czujnością w dni wypłat. Wyraźnie jednak zmniejszyła się liczba spraw dyscyplinarnych – junacy obcinali już swoje półtorametrowe miary krawieckie, co dzień o jeden centymetr; woleli więc nie ryzykować przedłużenia pobytu.
Czasem jednak natura nie słuchała rozumu…
Po dwudziestoczterogodzinnej służbie spałem w domu, kiedy obudził mnie dzwonek telefonu. Nie lubiłem takich pobudek wczesnym popołudniem – w ogromnej większości nie były to prywatne rozmowy. Przez chwilę jeszcze leżałem, półdrzemiąc i naiwnie licząc, że to jednak nie służbowy telefon i wtedy przestanie dzwonić.
Nie przestał. Donośny dźwięk wwiercał mi się w mózg, gwałtownie przywracając mnie do życia na jawie. „Co za cholera, natarczywy jak zombi z pretensjami do życia” – skonstatowałem zirytowany, ale już prawie całkiem dobudzony. Zwlokłem się z łóżka i podszedłem do aparatu. „Kurde, jak nic dzwonią z oddziału. Przecież dzisiaj… no tak, dzień wypłaty”. Niechętnie, z odrazą podniosłem słuchawkę.
– Słucham. – Prawie warknąłem w mikrofon, szeroko ziewając; przetarłem dłonią oczy i, już normalniejszym głosem, powtórzyłem: – Słucham?
– Obywatelu komendancie – odezwał się w słuchawce podenerwowany głos jednego z członków kadry – niech pan przyjeżdża! Junak Kawalerski, ten Krzysiu… – Nastąpiła chwilowa przerwa; usłyszałem tylko szybkie sapanie, jakie wydaje ktoś po intensywnym biegu, próbujący złapać oddech.
Hasło ”Kawalerski” czy bardziej familiarnie „Krzysio” od początku pracy w oddziale działało na mnie jak smagnięcie biczem, momentalnie doprowadziło więc moje psychiczne i fizyczne jestestwo do pełnej mobilizacji. Resztki snu rozpłynęły się błyskawicznie.
– Co znów… – Nie zdążyłem dokończyć, gdyż rozmówca wszedł mi w słowo:
– On skacze po dachu i nie daje się ściągnąć!
– Poo… dachu? Pilnujcie go, żeby czegoś gorszego nie wywinął! Już jadę!
Rzuciłem słuchawkę na widełki telefonu. „Cholerny Krzysiu! Ja go chyba zabiję!” – przemknęło mi przez głowę. Ubrałem się pospiesznie i po ledwie kilku minutach nacisnąłem na pedały roweru.
Dojeżdżając przez park do oddziału, już z daleka zauważyłem niecodzienną scenę – naprzeciw naszego budynku, po drugiej stronie ulicy siedziało między drzewami i leżało na trawie kilkudziesięciu nieznanych mi ludzi. Śmiali się, pokrzykiwali w stronę internatu; co chwila któryś z nich zarechotał głośniej. Prawie każdy z nich trzymał w ręku butelkę piwa, niektórzy plastikowe kubeczki. „ A co oni?! Piknik sobie zrobili? Nie mają gdzie?!”. – Nie dość, że już byłem zdenerwowany, to jeszcze niespodziewane zbiegowisko doprowadziło mnie do progu wściekłości.
***
cz.2
Gwałtownie nacisnąłem na hamulce i stanąłem przy najbliższych z piknikowiczów. Już miałem wybuchnąć, ale w ostatniej chwili się pohamowałem. „Przecież to nie nasz teren, tylko publiczny. Qrrwa, ja tego Krzysia za jaja powieszę! Cyrk mi tu zrobił!”. – Wskoczyłem ponownie na siodełko roweru i szybko dojechałem pod nasz trzykondygnacyjny internat. Przed wejściem stał, z biało-czerwoną opaską na ramieniu, dyżurny członek kadry; oprócz niego dwóch naszych podchorążych i grupa junaków. Wszyscy patrzyli do góry.
Oparłem welocyped o ścianę i też tam spojrzałem. Prosto nade mną, na skraju dachu siedział Krzysio – raźno machał w powietrzu nogami, pogwizdując przy tym skoczną melodię.
– Długo już tak? – Zwróciłem się do dyżurnego, głową wskazując w górę.
– Z pół godziny, obywatelu komendancie. Może więcej – odparł, przesuwając dłonią beret na tył głowy. – Początkowo namawialiśmy go, aby przestał się wygłupiać i zszedł. Nic z tego. Dalej biegał w kółko Macieju po dachu, krzyczał coś, śmiał się. Kompletnie mu odbiło. To i po kilku próbach przedzwoniłem do pana. Teraz czasem biega, a czasem siada. I dalej się śmieje albo gwiżdże, jak teraz.
– Nie próbowaliście go ściągnąć? Cyrk robi na całą ulicę. – Skinąłem lekko głowę w stronę parku. – Akurat musiał zaraz po pracy się wydurnić? A ci, cholera, mają radochę. Będą mieli co opowiadać, jełopy. – Zerknąłem na drugą stronę ulicy.
– Nie, nie próbowaliśmy. Na razie tylko gadamy. Wiadomo, co mu może odbić? A bo to pierwszy raz?
Spojrzałem ponownie w stronę parku. Piknikowicze bawili się w najlepsze, wyraźnie kibicując naszemu Krzysiowi. Siedzieli, w grupkach, na przestrzeni pięćdziesięciu metrów aż po drogę wzdłuż płotu cmentarza. Dojrzałem u nich już nie tylko butelki z piwem, ale i z wódką, którą rozlewali do kubeczków. „Skąd oni mają wódę? Tak szybko ją załatwili po pracy?!”.
To nie było jednak teraz warte uwagi. Co innego zaprzątało mi głowę. Spojrzałem w górę i krzyknąłem:
– No dobra, Kawalerski! Zabawiłeś się, ale już starczy na dzisiaj. Schodź!
– Nie zlazę! Mnie tu dobrze – odkrzyknął wesoło.
– Na dole też jest dobrze. A mnie szyja boli od patrzenia w górę. Chyba nie będziesz rozmawiał ze swoim komendantem, patrząc z góry? To nieregulaminowo! – Starałem się wykrzykiwać słowa spokojnym tonem.
– Ale mnie tu dobrze, obywatelu komendancie! – odkrzyknął wesoło. – A regulamin nic o tym nie mówi! Tra la la la, tra la la la! – Zaczął jeszcze głośniej wrzeszczeć.
„Kurde, jak nic czegoś się naćpał” – przemknęło mi przez głowę. Z parku doszedł gromki wybuch śmiechu kibiców. „Cholera, co tu zrobić? Przecież nie będziemy tak stali i do siebie wrzeszczeli, widowisko robiąc na sto fajerek”. Namyślałem się przez chwilę. Wreszcie zdecydowałem.
Odwróciłem się do jednego z podchorążych i szepnąłem:
– Niech junacy przyniosą z cztery, pięć kocy. Potrzebuję jeszcze dwóch... – Rozejrzałem się i dostrzegłem junaków, o których mi chodziło. Kiwnąłem na nich: – Szedłowski, Deduk, dawajcie.
Podeszli. Pierwszego nie musiałem wąchać, nigdy nie dał po temu podstaw, ale drugiego wolałem sprawdzić.
– Chuchnij – poleciłem.
Obruszył się.
– Obywatelu komendancie… – rozpoczął obrażonym głosem.
– Już. Nie czas na dyskusje – ponagliłem go. Deduk nachylił się i chuchnął. Nic nie wyczułem. Spojrzałem jeszcze w jego oczy – źrenice nie były poszerzone. Uspokoiłem się; był trzeźwy jak świeżo narodzony bobas.
***
cdn.
---
(...) A lato było piękne tego roku…
Do zakończenia służby junakom pozostały niecałe trzy miesiące. Życie w oddziale toczyło się utartym trybem, ze zwiększoną czujnością w dni wypłat. Wyraźnie jednak zmniejszyła się liczba spraw dyscyplinarnych – junacy obcinali już swoje półtorametrowe miary krawieckie, co dzień o jeden centymetr; woleli więc nie ryzykować przedłużenia pobytu.
Czasem jednak natura nie słuchała rozumu…
Po dwudziestoczterogodzinnej służbie spałem w domu, kiedy obudził mnie dzwonek telefonu. Nie lubiłem takich pobudek wczesnym popołudniem – w ogromnej większości nie były to prywatne rozmowy. Przez chwilę jeszcze leżałem, półdrzemiąc i naiwnie licząc, że to jednak nie służbowy telefon i wtedy przestanie dzwonić.
Nie przestał. Donośny dźwięk wwiercał mi się w mózg, gwałtownie przywracając mnie do życia na jawie. „Co za cholera, natarczywy jak zombi z pretensjami do życia” – skonstatowałem zirytowany, ale już prawie całkiem dobudzony. Zwlokłem się z łóżka i podszedłem do aparatu. „Kurde, jak nic dzwonią z oddziału. Przecież dzisiaj… no tak, dzień wypłaty”. Niechętnie, z odrazą podniosłem słuchawkę.
– Słucham. – Prawie warknąłem w mikrofon, szeroko ziewając; przetarłem dłonią oczy i, już normalniejszym głosem, powtórzyłem: – Słucham?
– Obywatelu komendancie – odezwał się w słuchawce podenerwowany głos jednego z członków kadry – niech pan przyjeżdża! Junak Kawalerski, ten Krzysiu… – Nastąpiła chwilowa przerwa; usłyszałem tylko szybkie sapanie, jakie wydaje ktoś po intensywnym biegu, próbujący złapać oddech.
Hasło ”Kawalerski” czy bardziej familiarnie „Krzysio” od początku pracy w oddziale działało na mnie jak smagnięcie biczem, momentalnie doprowadziło więc moje psychiczne i fizyczne jestestwo do pełnej mobilizacji. Resztki snu rozpłynęły się błyskawicznie.
– Co znów… – Nie zdążyłem dokończyć, gdyż rozmówca wszedł mi w słowo:
– On skacze po dachu i nie daje się ściągnąć!
– Poo… dachu? Pilnujcie go, żeby czegoś gorszego nie wywinął! Już jadę!
Rzuciłem słuchawkę na widełki telefonu. „Cholerny Krzysiu! Ja go chyba zabiję!” – przemknęło mi przez głowę. Ubrałem się pospiesznie i po ledwie kilku minutach nacisnąłem na pedały roweru.
Dojeżdżając przez park do oddziału, już z daleka zauważyłem niecodzienną scenę – naprzeciw naszego budynku, po drugiej stronie ulicy siedziało między drzewami i leżało na trawie kilkudziesięciu nieznanych mi ludzi. Śmiali się, pokrzykiwali w stronę internatu; co chwila któryś z nich zarechotał głośniej. Prawie każdy z nich trzymał w ręku butelkę piwa, niektórzy plastikowe kubeczki. „ A co oni?! Piknik sobie zrobili? Nie mają gdzie?!”. – Nie dość, że już byłem zdenerwowany, to jeszcze niespodziewane zbiegowisko doprowadziło mnie do progu wściekłości.
***
cz.2
Gwałtownie nacisnąłem na hamulce i stanąłem przy najbliższych z piknikowiczów. Już miałem wybuchnąć, ale w ostatniej chwili się pohamowałem. „Przecież to nie nasz teren, tylko publiczny. Qrrwa, ja tego Krzysia za jaja powieszę! Cyrk mi tu zrobił!”. – Wskoczyłem ponownie na siodełko roweru i szybko dojechałem pod nasz trzykondygnacyjny internat. Przed wejściem stał, z biało-czerwoną opaską na ramieniu, dyżurny członek kadry; oprócz niego dwóch naszych podchorążych i grupa junaków. Wszyscy patrzyli do góry.
Oparłem welocyped o ścianę i też tam spojrzałem. Prosto nade mną, na skraju dachu siedział Krzysio – raźno machał w powietrzu nogami, pogwizdując przy tym skoczną melodię.
– Długo już tak? – Zwróciłem się do dyżurnego, głową wskazując w górę.
– Z pół godziny, obywatelu komendancie. Może więcej – odparł, przesuwając dłonią beret na tył głowy. – Początkowo namawialiśmy go, aby przestał się wygłupiać i zszedł. Nic z tego. Dalej biegał w kółko Macieju po dachu, krzyczał coś, śmiał się. Kompletnie mu odbiło. To i po kilku próbach przedzwoniłem do pana. Teraz czasem biega, a czasem siada. I dalej się śmieje albo gwiżdże, jak teraz.
– Nie próbowaliście go ściągnąć? Cyrk robi na całą ulicę. – Skinąłem lekko głowę w stronę parku. – Akurat musiał zaraz po pracy się wydurnić? A ci, cholera, mają radochę. Będą mieli co opowiadać, jełopy. – Zerknąłem na drugą stronę ulicy.
– Nie, nie próbowaliśmy. Na razie tylko gadamy. Wiadomo, co mu może odbić? A bo to pierwszy raz?
Spojrzałem ponownie w stronę parku. Piknikowicze bawili się w najlepsze, wyraźnie kibicując naszemu Krzysiowi. Siedzieli, w grupkach, na przestrzeni pięćdziesięciu metrów aż po drogę wzdłuż płotu cmentarza. Dojrzałem u nich już nie tylko butelki z piwem, ale i z wódką, którą rozlewali do kubeczków. „Skąd oni mają wódę? Tak szybko ją załatwili po pracy?!”.
To nie było jednak teraz warte uwagi. Co innego zaprzątało mi głowę. Spojrzałem w górę i krzyknąłem:
– No dobra, Kawalerski! Zabawiłeś się, ale już starczy na dzisiaj. Schodź!
– Nie zlazę! Mnie tu dobrze – odkrzyknął wesoło.
– Na dole też jest dobrze. A mnie szyja boli od patrzenia w górę. Chyba nie będziesz rozmawiał ze swoim komendantem, patrząc z góry? To nieregulaminowo! – Starałem się wykrzykiwać słowa spokojnym tonem.
– Ale mnie tu dobrze, obywatelu komendancie! – odkrzyknął wesoło. – A regulamin nic o tym nie mówi! Tra la la la, tra la la la! – Zaczął jeszcze głośniej wrzeszczeć.
„Kurde, jak nic czegoś się naćpał” – przemknęło mi przez głowę. Z parku doszedł gromki wybuch śmiechu kibiców. „Cholera, co tu zrobić? Przecież nie będziemy tak stali i do siebie wrzeszczeli, widowisko robiąc na sto fajerek”. Namyślałem się przez chwilę. Wreszcie zdecydowałem.
Odwróciłem się do jednego z podchorążych i szepnąłem:
– Niech junacy przyniosą z cztery, pięć kocy. Potrzebuję jeszcze dwóch... – Rozejrzałem się i dostrzegłem junaków, o których mi chodziło. Kiwnąłem na nich: – Szedłowski, Deduk, dawajcie.
Podeszli. Pierwszego nie musiałem wąchać, nigdy nie dał po temu podstaw, ale drugiego wolałem sprawdzić.
– Chuchnij – poleciłem.
Obruszył się.
– Obywatelu komendancie… – rozpoczął obrażonym głosem.
– Już. Nie czas na dyskusje – ponagliłem go. Deduk nachylił się i chuchnął. Nic nie wyczułem. Spojrzałem jeszcze w jego oczy – źrenice nie były poszerzone. Uspokoiłem się; był trzeźwy jak świeżo narodzony bobas.
***
cdn.
Ilość odsłon: 483
Komentarze
Zdzisław Brałkowski
sierpień 23, 2021 16:42
Jednym z kilku zastępców komendanta i jedynym cywilem wśród kadry. Pozostali to emeryci i renciści - wojskowi.
Przepracowałem 1,5 roku (nowy pobór był już przeniesiony do innego miasta). Przede mną, przez pół roku, było po kolei dwóch byłych wojskowych, ale szybko zrezygnowali...
Te półtora roku i zdarzeń w tym czasie wystarczyło na materiał do kolejnej, wspomnieniowej książki (już ją prawie skończyłem pisać). Tytuł będzie adekwatny : "Cywil w służbie Narodu" ;)
Leszek.J
sierpień 23, 2021 16:17
A więc Ty byłeś komendantem tego obozu, to była chyba niełatwa służba?
Zdzisław Brałkowski
sierpień 22, 2021 21:14
OOC - Oddział Obrony Cywilnej. W tamtych czasach był formą obowiązkowej służby, zamiast poboru do wojska, dla różnych takich, a których armia chętnie się pozbywała przy poborze. Trafiali więc do OOC z formalnie kategorią zdrowia "C" i "D", chociaż w dużej części byli zdrowi jak byki. Ale byli karani lub bez wykształcenia, więc groźni lub nieprzydatni w wojsku.
Czuwaj, Leszku.
Leszek.J
sierpień 22, 2021 20:00
Obywatelu Komendancie, a co znaczy OOC?
Bo pod skrótami może się kryć wiele nazw.
Czuwaj