Zdzisław Brałkowski
Pan Czterdzieści, cz.1/3
(...)
Nie samą nauką i markowymi dżinsami żyje młody człowiek w najlepszym okresie swojego życia. Szkoła szkołą, moda modą, ale każdy, kogo roznosiła energia, szukał dodatkowej porcji adrenaliny i wyżycia się w sporcie. Ten bakcyl nie ominął i mnie.
Miałem predyspozycje do piłki ręcznej, ale jest to gra bardzo kontaktowa. Noszone przeze mnie okulary (które wtedy nosiłem) kilkakrotnie w czasie meczów szkolnych boleśnie napominały, abym wybrał inną dyscyplinę sportu. Lubiłem też siatkówkę, a jest ona grą, gdzie nie ma bezpośredniej walki fizycznej z przeciwnikiem. Po trzech latach obijania się w sali gimnastycznej szkoły średniej na dodatkowych zajęciach z wuefu, zgłosiłem się do przyfabrycznego klubu sportowego „Stal”.
Początki były trudne. Poobijane kolana, stłuczona szczęka przy pierwszych próbach rzutów siatkarskich, problemy z obuwiem, kiedy tenisówki, słynne grudziądzkie pepegi, rozpadły się, a nowych w sklepie nie od razu udało się dostać. Nie to, że w sklepach tenisówek nie było; akurat tego towaru nie brakowało, ale… planiści produkcji z fabryki GZPGum z jakichś, sobie tylko znanych powodów, uważali, że młody Polak nie może posiadać stopy większej niż męska „dziesiątka”. Stopa życiowa w kraju nie była duża, to i stopa ludzka nie może wyrastać „ponad poziomy”. Akurat rozmiar „jedenastka” nie jest zbytnią fanaberią anatomiczną, ale dla planistów widocznie taką była. Może w ich rodzinach nie spotykało się wyższych wzrostem i o większej stopie niż statystyczna?
Statystyka, norma, uśrednienie i przewaga wśród Polaków kilku rozmiarów była dla nich podstawą do masowej produkcji tylko w niewielu asortymentach. Zawsze łatwiej i taniej jest tak planować, niż bawić się w małe serie zbyt wielu wielkości. Moja stopa nie mieściła się w ich widełkach rozmiarowych, a jeżeli już to tylko jako wyjątek. Niezbyt często więc „niestatystyczne rozmiary” były produkowane. Ich kupno nie było zwykłą wymianą handlową – pieniądz za towar – tylko szukaniem sklepu z Sezamem. A, jak życie wielokrotnie to udowadnia – znalezienie skarbu nie jest powszechnym zjawiskiem.
Kiedy nie udawało się odnaleźć Sezamu a rzeczywistość skrzeczała, konieczność zmuszała mnie do kupowania trampek o numer mniejszych; kończyło się to dla moich palców u nóg tak, jak można się domyślić. Normalna kolej rzeczy. Czasem więc grałem na bosaka w wynajętej przez klub małej salce szkolnej drugiego liceum. Później, po treningu, podeszwy stóp bardziej lub mniej dyskretnie informowały mnie, co sądzą o takim postępowaniu z nimi. To i tak było o wiele mniej dokuczliwe niż bolące palce u nóg przy grze w za małych trampkach. Kończyło się czasem schodzeniem z nich paznokci, po wcześniejszym podbiegnięciu krwią. Cóż, życie nie jest usłane samymi różami, a jeżeli nawet, to róże też mają kolce. „Per aspera ad astra”, jak mawiali Rzymianie. „Przez cierpienia do gwiazd”.
Stopniowo jednak opanowałem podstawowe tajniki gry w siatkówkę. Gwiazd nie sięgnąłem, ale przynajmniej nabyłem sprawności ogólnej, do tego sama gra sprawiała mi przyjemność. Trudy treningów wynagradzały nam wyjazdy do sąsiednich miast na mecze z innymi drużynami. To była atrakcja – po sobotnich lekcjach wyjazd tego dnia po południu, mecz i powrót. Zawsze jakieś urozmaicenie po przesiadywaniu w szkole na czterech literach przez długie sześć dni w tygodniu
Na mecze jeździliśmy pociągiem, czasem zaś samochodem. Właściwie był to pojazd samochodopodobny, a nie auto. Do tego prawdziwego miana dużo mu brakowało. Był to stary, bardzo wysłużony „Lublin” z prostokątnym, metalowym pudłem, w którego środku były zamontowane siedzenia, podobne do dawniej instalowanych w miejskich i uproszczonych międzymiastowych autobusach. Takie i podobne typy samochodów, zwane wcześniej w latach pięćdziesiątych stonkami, a w naszych czasach osinobusami, używane były przez fabryki do przewożenia pracowników. Nasz pojazd musiał wcześniej przejechać już dziesiątki tysięcy kilometrów i przewieźć tysiące robotników. Zamiast go zezłomować, został przekazany do klubu „Stal”. Idealnie nadawał się do wożenia drużyn sportowych na mecze, zwłaszcza juniorskich, takich jak my.
Podobnie jak stary lublin dożywał swych dni wożąc młodych zawodników klubu, tak i jego kierowcą był stareńki emeryt, pan Kazio. Pewnie dorabiał w ten sposób do mizernej emeryturki. Czy szofer rzeczywiście był aż tak „stareńki”, trudno było nam prawidłowo ocenić. Dla nas, kilkunastoletnich młodzieńców, wydawał się tak wiekowy, jakby uchował się jeszcze z czasów bitwy pod Grunwaldem. Do tego nosił okulary z bardzo grubymi szkłami, podobnymi do denek od butelek, przez co jego oczy wyglądały jak ogromne, rybie oczka. Pomarszczony, siwy, pochylony, był idealnym uzupełnieniem samochodowego rzęcha, którym nas woził.
Opłacało się staruszkowi wozić młodych sportowców, gdyż dostawał za to jakieś dodatkowe pieniądze, opłacało się też fabryce. Za półdarmo klub miał kierowcę, do tego sam lublin pewnie stanowił już zerową wartość w księdze inwentarzowej w księgowości. W razie kolizji nie byłoby żadnej straty w majątku zakładu… a nawet byłby zysk z ewentualnego odszkodowania ze strony sprawcy. Gdyby zdarzyła się stłuczka, to na pewno nie z winy naszego staruszka, z prozaicznej przyczyny – jeździł on bardzo bezpiecznie. Mógłbym rzec – wprost wzorcowo bezpiecznie; był idealnym przykładem do promowania wśród adeptów kierownicy w szkołach nauki jazdy. Nikt z nas nigdy nie był świadkiem, aby przekroczył prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę. To było maksimum, limes, nieprzekraczalna granica jak prędkość światła, której przełamanie nie było osiągalne w zakresie fizycznych możliwości człowieka i samochodu. Nie pomagały nasze prośby, aby przyspieszył choć trochę; puszczał je mimo uszu. Dziadek otrzymał więc od nas przydomek „Pan Czterdzieści”. Dzięki temu ograniczeniu prędkości czuliśmy się w czasie jazdy bardzo bezpiecznie, a dodatkową korzyścią było aż nadto wolnego czasu do rozmów czy podziwiania krajobrazu za oknami pojazdu.
Nigdy jednak na sto procent nie można być pewnym niczego. Pewności bezpiecznej jazdy również. Trwało tak do czasu sobotniego, jesiennego wyjazdu na mecz do Torunia; niedaleko, ot sześćdziesiąt kilometrów z hakiem. Wiedzieliśmy, że jedziemy lublinem z dziadkiem za kierownicą, więc czas wyjazdu oraz czas powrotu do domu łatwo było obliczyć – dwie godziny w jedną stronę, dwie, maksimum trzy godziny na mecz z przebraniem się po nim, dwie godziny na powrót… będziemy w domu między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą.
Pogoda tego dnia była „pod zdechłym psem”, jak to często się zdarza na początku grudnia – padał deszczyk przeplatany pierwszymi płatkami śniegu, porywisty wiatr powodował u każdego normalnego człowieka niechęć do wychodzenia z domu, albo przynajmniej ochotę schronienia się za osłonę muru czy ścianę domu. Nasza drużyna była jednak dzielna, wszyscy zawodnicy stawili się na czas przed klubem, chroniąc się szybko w samochodzie przed zacinającym kapuśniaczkiem. Wyjechaliśmy punktualnie o godzinie piętnastej. Pojazd formalnie miał ogrzewanie, ale była to tylko teoria; rzeczywistość zmuszała do ocieplania wnętrza ciepłem naszych własnych, młodych ciał.
***
cdn.
Ilość odsłon: 424
Komentarze
Zdzisław Brałkowski
luty 27, 2022 14:42
Każdy ma chyba podobne z młodości . Będą łącznie trzy części.
Pozdrawiam, Leszku.
Leszek.J
luty 27, 2022 13:01
Dobre wspominkowe opowiadanie, przypomina własną młodość.
Nieco inną a jednak...
Pozdrówka