Mister D.
BALLADA O MARIUSZKU
(I)
Ten Mariusz to dopiero była w mieście postać,
posiedzieć z nim, poleżeć, popić można było,
gdy wykrzesał prąd z czterech liter żeby sprostać
pod delikatesami. Na ziemię ubitą
wychodził często Mariusz jak Bolek bez Lolka,
niezręcznie było wtedy nie otworzyć ramki,
zazwyczaj odczęstował, ani złego słowa
o Mariuszu, najwyżej pożyczył od matki,
czasem nawet jej oddał. Przecież nie był taki -
z białka super moc czerpał, przydarzał się gromki
jakby z nieba spadł nagle, albo postać z bajki -
Struś Kręciwiatr, Pies Pluton, Pancernik Potiomkin.
Ten Mariusz.
(II)
Kiedy Mariusz odbierał od dłużnika kwotę,
z ust rzucając piorunem prosto w nocną ciszę -
bo do ciebie przyjade – chciałeś mu pieniądze
rzucić z okna na bilet, by na swoje wyszedł.
Jak budowlany żuraw telefon unosił,
przystawiał go do ucha, zwrot długu wymuszał,
na sztywno zgięte ramię szło pod kątem prostym
od stalowego pionu srogiego Mariusza.
Kurz z chodnika zasysał gdy szedł ścieżką pewną,
jak Struś Kręciwiatr kręcąc na pustyni lody,
Diana księcia Karola spławiła dla niego
na drzewo, które potem Mariusz łokciem skosił.
Kto by pomyślał – Mariusz Odkurzacz Kosiara.
(III)
Szczególnie Człowiek Mucha zadręczał Mariuszka,
nie dało się odpędzić, aż szkoda go było -
ledwie z klatki do klatki przechodził, już Mucha
krążył nad jego głową, stąd czerpiąc paliwo.
Tą super mocą wzbudzał szacunek w kamratach,
którzy wraz z nim krążyli, zawsze strategicznie:
Człowiek Peryskop z jednej, z drugiej Człowiek Radar.
Mariuszek nawet z ucha nie strzelał, praktycznie
tylko dumę zranioną, swój honor posiadał,
żadnej mocy, o super nie mógł nawet myśleć.
Aż Diana się zdziwiła gdy po kilku latach,
udręczony Mariuszek, powrócił na weekend
jako Człowiek Gazeta, że na ludzi wyszedł.
(IV)
W spojrzeniu Diany Mariusz jasny czytał przekaz -
nie po to Diana księcia Karola spławiła,
żeby Mariusz bezkarnie na nią patrzył teraz.
Wzrok przekierował, splunął, poemat jął pisać,
że wraca tu za chwilę, w wężowych trzewikach,
pomadą nabłyszczony, że w lico jej parska -
oczy w słup pustostanie, w O warg nie zamykaj,
a niechaj tobie przeciąg powiekami trzaska,
rzęsami załopocze, patrzaj, w ile koni,
ilu maści wróciłem, w siekaczu mam rubin.
Taki wiersz Mariusz pisał gdy wydłużał nogi,
z pewnością niezachwianą, że jak VIP tu wróci,
ją Veźnie I Porzuci – ten Mariusz.
(V)
Ciepłą nocą wiosenną, gdy przepełznie z rzadka
auto niby chrząszcz z mokrym od świateł pancerzem,
jak na ring wyszedł Mariusz na główny trakt miasta,
trenować z półobrotu w twarz smogu kopnięcie.
Gdyby mu ktoś podeszwę pokrył super klejem,
głową w dół by zawisnął, tak nogę miał długą,
wyżej stopy Mariusza tylko niebo ciemne,
całe szczęście jedynie kot wyszedł w noc głuchą.
Prócz kocich, oczy Diany, wyśnione, dyskretne,
jak miejski monitoring go rejestrowały -
och, Mariusz, wszystkie w oczach wskaźniki masz pełne,
moje zerwiesz kozaki, boś na zycher cały,
nieśmiertelność sto procent, och, Mariusz Stoprocent.
(VI)
Niejedno ukradł Mariusz by skraść Diany serce,
z nienawistnej dzielnicy, z drugiej rzeki strony.
Niczym kot się zakradał przez zaułki ciemne -
jedno miasto, dwie dzielnie, dwa zwaśnione rody.
Ślepym trafem rażony przepłynął przez rzekę
by na oślep grzać z grochu twardego na dowód,
że prawdziwym jest kotem, przed nikim nie klęknie,
a jedynie do róży klęknąć miałby powód.
Poetą bywał Mariusz, gdy osiodłał wenę,
jej galop w ciszy nocnej do lotu zrywał bruk,
mógł przytrafić się w nocy w przejmującej scenie,
z głębiny kładąc akcent na jej imię – Wyjdź ku
mnie na balkon. - Spójrz w księżyc, Mariuszu, czym prędzej -
(VII)
Gdy Mariusz kruszył chodnik, prąc na chwałę białka,
smugę sprutego tynku zostawiał za sobą,
plus skoszone topole, gdyż parł jak kosiarka,
z oblicza mu wionęło powagą grobową.
Nie sposób było obejść, pod pachą jedynie
w ciszy mogłeś przemykać bez schylania głowy -
to pole mariuszowe, to proste, logiczne,
dwugłowy amstaff kroczył z nim rodowodowy,
niczym Pies Uran gotów się zerwać ze smyczy.
Już taki był ten Mariusz, z ust wydychał parę,
kiedy sunął przed siebie to wyginał szyny,
kiedy patrzył na ciebie, miał w oczach niewiarę
w istnienie ludzi, którzy nie chcą żyć na ringu.
(VIII)
W sobotni wieczór Mariusz napotkał kolegę,
i co miał zrobić. Przecież Mariusz nie był taki.
A noc była wiosenna, uwodziła trelem,
grzechem śmiertelnym było by się nie zaczaić
na mitycznego suma, krew w żyłach mroziły
rybne legendy – biały grzbiet wystawiał z toni,
płetwą łodzie wywracał, wąsiskami rysy
w obu brzegach wyżłabiał… Podpadł Mariuszowi,
do końca dni wystarczy, dla niego, dla Diany,
łeb powieszą na ścianie, pod nim będą słuchać
na bezdechu ich płody, o tym sumie białym,
bez którego powrócił żeby w drzwi nakurwiać,
niepomny czyje.
(IX)
Wtedy Mariusz rzekł – sprawdzam, czy dla mego ucha
połowa miasta pójdzie od razu jak w otchłań.
I rzeczywiście poszła. A jaka posucha,
pustynia istna była wtedy, tylko skrobać
zębami o dno szuflad, z chodników kurz wciągać,
łzy do dołu płynęły, z którego niebawem
zieleniła fontanna. Za Mariuszkiem słowa
po dziś dzień porastają barwne elewacje,
po jego śladach idą jak woły litery.
Możesz również przeczytać, Gościu Zabłąkany,
jak niepozorny Mariusz okazał się szczery,
tego nie wydrukuje Tygodnik Lokalny,
że Mariusz wciąż jest, ale nikt nie wie gdzie.
(X)
Gruby Sebastian lepiej w życiu się ustawił,
mógł zostawić otwarty na całą noc rydwan,
czterdziestu stróży zastęp, z takimi skrzydłami,
pilnował Sebastiana kiedy w sen odpływał,
odmówiwszy modlitwę - wszystko jej zawdzięczał,
również rajskie trzewiki z węża kusiciela,
gdy je zdejmował, stopy pachnące miał Seba,
gdy z rydwanu wysiadał, aż wzrok na nich skwierczał,
nie raz musiał Sebastian ten wzrok zeskrobywać,
pluł, na połysk wężowy je śliną pastował,
z papugą na ramieniu, ziemi nie dotykał.
A Mariusz co – jedynie uranem handlował,
aż mu w nocy przez kieszeń przebijał.
(XI)
Kiedy Mariusz w rym poszedł, to już siwo było,
jego myśli zebranych gwiazdozbiór aż świecił,
najjaśniejszej z nich – Dianie – żywiej serce biło,
że takie z ust Mariusza przed nią lecą perły.
Dawał rymem do pieca o w gruzach marzeniach,
jak samolot z papieru w tym piecu spłonęły,
jacht żalu by utopić basenu wciąż nie miał,
jak Pies Snoopy skowyczał wzruszająco szczery,
gotów z niklowanego się zerwać łańcucha,
niczym pitbull dwugłowy żarem wzruszał Dianę,
że nie ma Disneylandu, człowieku, posłuchaj,
wciąż nie ma wanny śniegu śniegowy bałwanek -
w biały rym poszedł Mariusz jeszcze przed dwudziestką.
(XII)
Jerzy Świątkowski - z gliny, krwi, kości stalowej,
syreni zew usłyszał na ziemię ubitą,
przez Mariusza zobaczył miasto pustoszone,
dzielnicę w siwym dymie, w żar łuny spowitą.
Z wielu paszcz ostrym zionął, nie było ze średnim,
na grubym jechał Mariusz przez Babilon nocy,
nieustraszone oczy wbił Świątkowski Jerzy,
białka w ślepiach Mariusza nie uląkł się mocy.
Jedną po drugiej ścinał mariuszową szyję,
na jej miejsce dwie nowe zaraz odrastały,
uwolnić od poczwary pragnął nocną ciszę,
lub by wszystkie jej głowy choć w domu zostały,
tej nocy, w której Mariusz swej racy dochodził.
(XIII)
Kwitła miłość tej wiosny, mówiła Krystyna,
że klient przed otwarciem szturmował aptekę
z receptą na spełnioną. Z serca otworzyła
chłód poranka wpuszczając, w rumianej jutrzence.
Spieszył się kochać Mariusz, powoli obchodząc
kolejny dzień żywota, z pozostałych pierwszy,
pod delikatesami czekał z super mocą,
by otworzyła Diana, wpuściła do wnętrzy.
Jak przez okno wyglądał Mariuszek w drzwiach Diany,
kiedy kwitł pod gałęzią w nowinie zieleni,
jak szpadel wbity w ziemię, z trzonem niezłamanym,
z uranem bez recepty kwitł z lewej kieszeni,
aż promieniując, Mariusz Jutrzenka.
(XIV)
W tym czasie Człowiek Pizza Z Dyplomem usłyszał,
jak Mariuszek załatwia z Dianą trudne sprawy.
Pięć minut do północy zegar pokazywał
gdy o Sandrę im poszło tuż przed jego drzwiami.
Zniekształcony miał obraz, gdyż patrzył przez wizjer,
fragmentaryczne z szumu dane rejestrował,
jak mu się wydawało, Mariusz przeszedł linię,
dając wyraz jak dzisiaj Diany nie szanował.
Interwencyjną przywdział na grzbiet pelerynę,
drzwi otworzył – ty Dianę swą uszanuj Mariu
mu nie dała dokończyć cna Diana – Nie winię
Mariusza – mu odrzekła, wprost potwierdzając mu,
że aż Mariusz Szarmancki do drzwi ją szanował.
(XV)
Tegom chciał -
mówił Mariusz kiedy wychodziła,
siadał wtedy, tak jakby kiedykolwiek wstawał,
nareszcie bez słuchawek inna jakość była,
wreszcie nie musiał nawet drzwi szafką zastawiać.
Monitor od naporu aż pękał jak tama,
poza tym siwo było w pokoju i ciemno,
im bardziej było siwo tym bardziej mu Diana
napierała na szybę, przesiąkała przez nią.
W falę dianowych westchnień Mariuszek przybierał,
siwiały w górę chmury aż sufit błękitniał,
tak w trzy de okularach Morfeusz pobierał
w swoje skrzydła Mariusza, że czasem zdradziła
go rolka papieru – Ech, Mariusz – rankiem mówiła mama.
(XVI)
Miał racę Mariusz, kiedy postawił na Swoich,
mistrzami świata byli w Grodzie Mariuszowym,
tę wiedzę musiał każdy podróżny przyswoić,
bo Mariuszek mógł spytać, a szczególnie w nocy.
A srogi był w ocenach, zero-jedynkowy,
zwykle niewiele czasu dawał na odpowiedź,
Profesor Mariusz Pierwszo Światowo Ligowy,
rehabilitowany przynajmniej dwukrotnie.
Zbity z tropu przechodzień, jakby mu niemowlę
nagle ktoś podał, żeby mu zmienił pieluchę,
oczami wkoło wodził, byle tylko odszedł
bez cienia wątpliwości Profesor Mariuszek,
że może nie miał racy, gdy stawiał na Swoich.
(XVII)
Mariuszek jak już
ruszył by śmieci wyrzucić,
to aż po meczu wracał, czuwał nad nim zastęp
rosłych, w interwencyjnych pelerynach stróży,
by Mariuszek mógł świadczyć za Swoimi gardłem,
przeciwny sektor świadczyć przeciw Mariuszowi,
śmieć przeciwne rozwijać jemu argumenty,
na terenie gdzie w runy każdy mur ozdobił,
w skróty na szubienicach, by mirem powszednim
jego mózg wypełniały. Mariusz nie był głupi,
jedynie pełen życia, energii, wesoły,
brzozy sadził po meczu, złom z kosza wyrzucił,
gdy wracał jednomyślny, jednowielogłowy,
ważył słowa Mariuszek na szalach uniesień.
(XVIII)
Mariuszek jak już brzozę twardym łokciem skosił,
jedynie by ją skleić na krzyż super klejem,
który mu płynął z oczu. Pod nim był gotowy
takie skrzydła rozwinąć, którym umocnienie
białko dawało oraz tłuszcz z ostrym na grubym.
Z uśmiechem jak półksiężyc, rogami do dołu,
zionął Mariusz pod krzyżem, nawet zastęp stróży
otrzymał przykazanie żeby go w tym wspomóc.
Troszeczkę zbity z tropu czuł się tym Smok Mariusz,
nie wiedział sam jak zionąć, jakim mówić wierszem
do milczących aniołów, jakich użyć czarów,
zaklęć… może – nie zawsze oraz nie wszędzie
zastęp aniołów stróży uwielbiany będzie…?
(XIX)
Grubymi nićmi szyty był Szewczyk Dratewka,
karmił Smoka Mariusza, choć ten go nie widział,
bo gdzie by chciał Dratewka obok Smoka mieszkać,
starczyło że dokarmiał by skrzydła rozwijał.
Smok Mariusz brzuch jak balon, jak werbel miał twardy,
od tych pikantnych potraw, jak żużel do pieca
Dratewka wciąż dorzucał, by Smok czuł się ważny,
że niewidzialna ręka pod stołem go łechta.
Całą Wisłę mógł wypić, by ugasić ogień,
mogłeś serduszko wyciąć, tak gęste opary
nasączały powietrze, do wrót jamy smoczej,
nocą, gdy wszyscy spali, przystawiał zapałki
grubymi nićmi szyty Szewczyk Dratewka.
(XX)
Mariuszek zapamiętał
ten żółty plasterek -
niczym uśmiech słoneczka, przez chmurę betonu,
Sebastian przed drzwi wyniósł. Na żelaznym pręcie
głową do dołu wisząc, z bananem do dołu
na twarzy marzył Mariusz by mieć takich więcej,
kiedy rydwan rozjaśnił jak dzień szary wieczór,
a felgi miał żółciutkie jak tamten plasterek.
Przykleił się oczami, głowy spuścić nie mógł,
aż szyja go bolała od tych oczu w niebie,
maleńka Diana również, przejęta rydwanem,
zaciskała w paluszkach beznogą laleczkę.
Kiedy rozwiał się rydwan, Mariusz ujrzał w trawie
coś na oko pistolet, który upadł z drzewa.
(XXI)
Dlaczego nie ja, myśli Mariusz szuka żony,
w pizzerii widząc oczy w ketchupie z bazylią,
zimne niczym kosiara lub kombajn zbożowy -
rzeźnia jak lajki ścina, spojrzenia jak żyto.
Takie stosy pod oknem, jego nie widziała,
Pizzerina z profilu jaśnieje po nocy,
że Seba ją w rydwanie weźmie na Low Ajland,
Sandra w okno mu strzela też jak kamień z procy.
Niech się w polu spotkają kombajny do oczu,
dwie kosiary do lajków, se Seba wybierze,
to by wir się porobił z czarnych białych włosów,
pomiędzy dniem a nocą Sebie serce pęknie.
Na ścianie o tej Dianie się zemścić chce Mariusz.
(XXII)
- Dziś wbijam na występy – Mariusz głosem Denka.
Mokasyny gościnnie w Casino postawić
w dwunastu się zmieścili, Fiat pod nimi pękał,
klękała przed nim szosa, palmy pochylały.
Pieniła się kaszanka w murach Mocasino,
czołem Denek w membranę bił od drugiej strony,
nie mieściło się w głowie cne wino cekino,
nim latający dywan aż iskrzył zroszony.
A w Mariuszowym Grodzie, jeszcze długo potem,
po kocich łbach turlało gdzie Mariusz nie bawił,
jak sprostał był szurało, szło gołębim lotem,
że Mariusz niezatarte po sobie zostawił
wrażenie całej wiochy zabitej dechami.
(XXIII)
Żarówkę Mariusz gasił kiedy Ksiądz Kopertnik
ciżemkami osiągał klatki pierwszy stopień.
Na wdechu siedział Mariusz, w wielu oknach ciemnych
nasłuchiwały uszy aż Ksiądz wgniecie dzwonek.
Z matczynego nakazu Mariuszek się czaił,
inaczej Ksiądz Kopertnik zazionął by ogniem,
gdyby zdybał Mariusza, co nawet nie palił,
ażeby nie wykryło go księżowskie nozdrze.
Zajęłaby się ogniem ze wstydu matula,
żarówka w głowie babci żarzyć by przestała,
złoty pieniążek z dłoni by się jej wyturlał,
więc nie palił Mariuszek, gdy babcia czekała
na Księdza Z Bajki. Nawet Mariuszek nie kasłał.
(XXIV)
Po Grodzie Mariuszowym chodził Człowiek Tęcza,
zawsze po drugiej stronie szedł Ulicy Wspólnej,
by przypadkiem nie wdepnąć na pole widzenia,
a szeroko prywatne miał pole Mariuszek,
gdy się plenił na dziko, pylący jak brzoza,
nie cierpiąc tego żyda co wisiał nad wejściem,
chytrze głową do dołu, by z tłustego trzosa
srebrniki o podłogę dzwoniły na szczęście,
o które niemal czołem uderzał Mariuszek,
gdy wychodził ze sklepu nie mając nic więcej,
ponad swój nos do spisków skierowany w Unię,
z nieba upadły Mariusz, wprost na płaską Ziemię,
nad wszystko utraconą odkrywał ojczyznę.
(XXV)
Babcię Mariuszka amstaff dwugłowy pociągał.
- Nie ruszy - z głębin duszy Mariuszek zapewniał,
kiedy jeszcze zza kraty na świat nie spoglądał.
Łaciata była zmora, a szczególnie wredna
przewrotnie się szczerzyła bestii biała głowa -
wycięte dwa jamniki, cztery yorki miała.
Na respekt robił Mariusz, bo wierności dochował,
na Judasza zza kraty srogim ogniem pałał -
za łzy matki co jedna jest niczym ulica,
za łzy Diany po trzykroć plus pięćset zapłaczesz,
za pociechy trójgłowej łzy będziesz skowyczał,
w kocie łby ciebie wdepczę, dorzucę ci babcię,
którą Cerber pociąga kiedy za mną płacze.
(XXVII)
Czego Mariusz nie
widział, gdzie Mariusz nie bywał,
do najgłębszych czeluści internetu zstąpił,
gdzie mityczny trójnogi wąż klejnoty trzymał,
a że widział go Mariusz nikt nawet nie wątpił.
Rycerzem bywał błędnym, gdy o wolność słowa
z opuszczoną przyłbicą szturmował portale,
ruiny zostawały, na nich mariuszowa
powiewała chorągiew furkocząc nad ranem.
Syrenie śpiewy słyszał gdy ster miał na Dianę,
o gwiazdozbiorach wiedzę ekspercką posiadał
przeto nie błądził nigdy gdy ze sztywnym karkiem
na brzeg Mariuszowego Grodu stopę stawiał
na sucho bruk całując a następnie klamkę.
(XXVIII)
W płucach Mariusza Diana jak jasny holender,
jak meta niezbadana w krwi Mariusza Diana,
w muchozolu maczana pleni się podstępnie,
system mu infekuje, dziury w nim wypala.
Dwa ufo jej źrenice, w nich są tajemnice,
niczym cicha kometa mknie w noce bezzębne,
furkoczą Diany włosy, słońce w nich odbite
jak nerki u Mariusza, co w gipsie ma serce.
Nie wytnie na nim serca, jak reprezentacja
przez próg nie przejdzie Diana by dopingiem wspomóc,
sam się Mariusz wspomaga, lewą ręką klaska,
z serca krople mu płyną, migoczą mu z oczu,
jak migotanie komór, Mariusza przedsionków.
(XXIX)
To bolało Mariusza, że kurtkę miał Arab,
choć z nosa mu kapało, kiedy marznął w lesie.
Mariuszek takiej nie miał, choć z werwą układał
cegiełki dobrobytu na półkach codziennie.
Człowiek Wózek Widłowy wciąż więcej zarabiał,
niż Mariusz, co z palety kolory dobierał,
by muru dobrobytu cieszyła fasada,
którą krytycznym okiem galernik oceniał.
- Niech mu się chociaż potnie o druty ta kurtka -
fantazjował Mariuszek, gdy stawał przedmurzem,
Mazurek Dąbrowskiego układał na drutach
niczym na pięciolinii, w opony szpikulcem
dźgał Człowieka Karetki – ten Uber-Mariuszek.
(XXX)
Wąż neonowy kusił po nocy Mariusza,
podstępował mrugając – Mariusz, raz się żyje,
postaw, a nuż już będzie twoja Diany dusza,
diamentowa, błyszcząca jak perły na szyję.
Kusił sponad witryny w czerń streczu spowitej,
do jaskini zapraszał zaraz obok sklepu -
łatwo jednorękiego pokonasz bandytę -
Lewą Mariusz miał w gipsie, więc obiema nie mógł.
Siłował się na prawą od serca Mariuszek -
- To miasto jest za małe by nas dwóch pomieścić,
zatem wóz albo przewóz jednoręki gburze.
Słońce strecz już topiło, kiedy Mariusz mieścił
w prawej dłoni akurat na piwo plus bilet.
(XXXI)
Wtedy spokojnie
kroczył Udręczonym Grodem,
Ulicą Wspólną Mariusz, przykładem świecący,
licznie wstawiony płynął a płynął wąwozem,
od czoła hen w oddali ogonem się kończył.
Na wdechu Gród oglądał chytry jego uśmiech,
którym się popisywał Mariuszek na twarzy,
wszystkich tym zaskakując, że z rymem nie pójdzie
udręczona Stolica, jak szła wiele razy.
Nawet napis starł z czoła, a to ci Mariuszek,
warto mu było kupić patefon na korbę,
ster pochodu powierzyć, by ze wszech miar Słusznie
i Prawidłowo kroczyć mógł wdzięcznym mu Grodem,
z zapałkami w kieszeniach, Gołąbek Mariuszek.
(XXXII)
Na wszystkich gwiazdach wszystkie zęby zjadł Mariuszek,
że aż mu się przytyło – siebie w tłuszczu rzeźbił,
dopóki nie wyglądał godzien być we Wspólnej,
osobistą opinią wspólny kadr poszerzyć.
Mariuszek w każdym domu by z okna wypadał
powiedzieć co uważa, gdyby tylko Wspólna
była w prywatnych domach, każdy by się stawał
wspólny, każda opinia byłaby ogólna.
O tym marzył Mariuszek kiedy szedł na boso
pod okienkiem Panienki z wieżycy stróżować,
uśmiechał się do ludzi, poił ranną rosą,
grzybami z lasu żywił, w nagrodę mu ona
kwietną obręcz w krąg szyi jak ulał uwiła.
(XXXIII)
Coraz ciekawiej werbel grzmiał w noc, coraz pełniej
księżyc wstawał czerwony, Johny Creep z ekranu
Puttiniemu kradł spektakl, pół-człowiek-pół-zwierzę
odezwał się na łowy, kiedy wyszedł Mariusz
prosto w pełnię otworzyć ogień z balustrady.
Człowiek Pizza Z Dyplomem, obok, ramię w ramię,
podzielił się z Mariuszem, żaby terkotały
seriami z bliskiej rzeki, w której żył naprawdę
wielki biały sum. - Jaką ma pan kategorię? -
spytał Człowieka Pizzy Z Dyplomem Mariuszek.
- D – odpowiedział Pizza. - Ściemniał pan na głowę?
- Nie, naprawdę do dupy jestem. - Serię w górę
wypuścili, bo obaj D byli i z mięsa.
(XXXIV)
Żeglował srebrny
księżyc, prószyło pszenicą,
na brzegu rzeki, w widmie starego spichlerza,
jedynie czas gromadził w pustych oczach żniwo,
tu, na białego suma, Mariusz się zamierzał.
Jego biały grzbiet z ciemni mżył światłem tajemnym,
z harpunem nieruchomo tkwił Mariusz jak posąg,
czekał, jedynie czasem pociągał z butelki,
czasem Mariusza w nocy kusiła samotność.
Człowiek Pizza Z Dyplomem w niej się napatoczył.
- Ty wierzysz w tego suma, Mariusz, powiedz szczerze.
Mariusz z harpunem w ciemnej toni zwilżył oczy,
żeglował srebrny księżyc nad pustym spichlerzem.
- Tylko, Mariuszu Nocny, zabierz stąd butelkę.
(XXXV)
Wiosną żaby dawały jak grochem po uszach,
od rzeki zapach nozdrza napełniał tajemny,
człowiek Pizza Z Dyplomem usiadł by posłuchać
- Ale dają - Mariuszek jak znikąd potwierdził,
jak motyl nocny siedział na sąsiedniej ławce.
- Zgrzeszyłem ciężko Pizzo Z Dyplomem,
po drugiej stronie rzeki nie będziemy razem,
ty łąką będziesz chodził, ja utonę w kotle.
Tak streścił tę rozmowę Pizza na cmentarzu,
że nie wiedział co odrzec wtedy Mariuszowi,
każdy jak motyl nocny w nocy kałamarzu
rozpłynie się o czasie, myślał, kiedy oczy
Mariusza spoglądały na niego z owalu.
(XXXVI)
W butach ze skór
anielskich przepływała Diana,
z wdziękiem, jak ryba piła tarczowa do spojrzeń,
która ścięła Mariusza prosto na kolana,
zza balustrady patrzył w dół Pizza Z Dyplomem.
Gruby Sebastian rydwan na dole parkował,
nad trotuar się wzniosła, świat do niej należał,
Mariuszek detalicznie uranem handlował,
z lasu patrzył na Dianę zmieniony w jelenia.
Człowiek Pizza Z Dyplomem popatrzył na chmury,
innym mówił językiem, brody wciąż nie zgolił -
- ganił go za to Mariusz Król Stylu - wzrok spuścił,
od Diany go odkleił, by w rydwanie lśniącym
swoje spotkać oblicze – ludzkie do połowy.
(XXXVII)
Nadybał Mariusz Pizzę Człowieka z Dyplomem,
jak zwykle pod tym samym nadybał go drzewem.
- Przywitaj się jak człowiek, jak człowiek zgól brodę,
ażebyś jak ten drzewiec nie chodził po lesie,
nade wszystko jak człowiek się Pizzo przywitaj. -
Pizza poszedł na przełaj, z czterema powrócił,
Chociaż Z Dyplomem, dusza człowiecza w nim była,
siadł z Mariuszem Niedźwiedziem, po ludzku się smucił,
że świat mniej więcej taki sam toczy się wszędzie.
- Piwo duszy paliwo – Mariusz się odezwał,
przerywając tym samym zielone milczenie -
- jaki Las taki Vegas. - W sklepie go już nie chciał
oglądać Człowiek Zając, rozmawiać z Niedźwiedziem.
(XXXVIII)
Mariusz w Jaskini
Zbójców jak już wypił cztery,
to i czterdzieści mógłby na hejnał zatrąbić,
że oto on nadchodzi, do gruchy był pierwszy,
Mariusz Nadzieja Majson, nikt mu nie podskoczył.
Zwłaszcza gdy Człowiek Pizza z Dziewczyną Maliną
przyszli żeby posiedzieć, niebem pooddychać,
Mariusz jął imponować mięśniem jak sprężyną,
wypędzała go Złote Serduszko Grażyna,
co tajemniczy posłuch wśród Mariusza miała.
Od niepamiętnych czasów nieśmiertelny fason
trzymał Jaskinię Zbójców, dżumie się oparła,
gdy inne upadały, nalewała z klasą
po sześć talarów napój niewątpliwie bogów.
(XXXIX)
Znanym w Grodzie był Mariusz dyktatorem mody,
wierzył, że wygląd świadczy o klasie człowieka,
Człowiek Pizza z fasonem odmiennym się nosił -
- Willy Wonka - lub prościej mówił Mariusz – Pedał.
Niczym ziarenko piasku tkwił mu pod powieką
Człowiek Pizza Z Fasonem, podważając wagę,
którą Mariusz u szyi chciał nosić po wieko
do fotografii z wagą pozować na ściance,
eksponując profile, a szczególnie en-face
wierzył w prosty wzór tęczy, w trzech pasmach ją widział,
niezłomny będąc Mariusz, wierząc w świętą racę,
tęczowy most podpalił, postawił na Krzysia
co boso rosą hasał, przeskakiwał ogień.
(XL)
Krytycznie mówił krytyk licząc na wierszówkę,
artyst-ka mu z wyboru do serca trafiała,
- tutaj się projektuje w sztuce rewolucję -
wpływowa kuratorka faszyzm dostrzegała
w przemocowym malarstwa medium przestarzałym.
Człowiek Pizza Z Dyplomem co myśleć nie wiedział,
nie miał czasu dla ludzi, w Pizzerni czas tracił,
gdy grantowana sztuka kwitła niezależna,
wywierając przemożny wpływ na rzeczywistość.
Tu reklama produktu – po chwili Namysłów
wyszedł Mariusza spytać z inną perspektywą -
- Jakie zdanie masz Mariusz na temat faszyzmu?
- Mariusz glany sznurował solidnie poparte.
(XLI)
Siwi mędrcy stanęli pod oknem Mariusza:
- Nic ci nie zrobię Mariusz, chodź, w gałę pogramy -
Mariusz nogę miał w gipsie, więc z chaty nie ruszał.
- Ja ciebie wskrzeszę Mariusz, z Marii w płuco damy.
Mariuszek po ustawce śniegiem siebie wskrzeszał.
- Wyskocz do mnie Mariuszek, nic ci nie zabiorę,
powiem ci jak wydymał cię Szewczyk Dratewka.
- Nie wiesz kim jesteś Mariusz, ja tobie to powiem.
Lecz nie chciał wiedzieć Mariusz, dla Diany miał serce.
- Wyjdź Mariusz, plastikową, ze Stonki mam torbę,
pomyśl tylko z czym w środku, przyjechałem metrem.
Wołali tak przez siebie, każdy w swoją stronę
odeszli siwi mędrcy, jeden się popłakał.
(XLII)
Muchy pstrzyć poczynały szklany błękit nieba,
gdy maszerował Mariusz przez matkę wyklęty
za renty babci kradzież. Mariuszek pamiętał.
Z nim szedł zastęp szkieletów jak z ziemi wyjęty.
Szedł Rondem Zgrupowania Mariusz, w świętej racy
purpurowym szedł dymie, jak w 3D ekranie
płonący gród oglądał przez dziurawe czaszki,
jakby to było dzisiaj, lub wczoraj najdalej.
Grubymi nićmi szyty Dratewka wskazywał,
o płonącej stodole Czesław sen zaśpiewał,
Mariuszek weteranów serca w górę zrywał,
gdy odpalał petardy, z dala, w cieniu drzewa
Człowiek Pizza świętował, że może oddychać.
(XLIII)
Wynurzył się z pościeli, wstał na pełnej dumie,
wczorajszy dzień wpadł w dziurę jak ostatnie drobne.
W łożu Diana leżała, głowę schylił ku niej,
tatuaż ucałował jej lędźwiowy z orłem.
Diana oko otwarła – Mariusz, co ty bierzesz?
- W Polskę bieżę – powiedział, coś wyjął z komody.
Lodówki drzwi otworzył, ujrzał światło śnieżne,
słoik dżemu, ser ujrzał podwójnie pleśniowy.
Obok mały powstaniec butelką się bawił,
mała sanitariuszka kopała w brzuch Dianę -
Diana znalazła pracę w charakterze matki,
Biskup Koperta z serca dał w dzwony nad ranem.
- Gdzie Cerber? – spytał Mariusz. - O podwórko walczy.
(XLIV)
Ku chwale Matki Boskiej Granicznej dał Denek
w Publicznej Filharmonii Nagrodowej koncert.
Mariuszek z Dianą wsiedli jak na karuzelę,
by figurować godnie wstawieni jak w oknie.
Jakiż garnitur włożył, jakież buty wzuła,
nie miał takiego Hasan, Diana w oczy biła
Dżamilę nową suknią robioną na drutach,
oczami zielonymi Mariusza poiła.
Niczym morzem popłynął, aż po film urwany,
który kontynuacji sennej się doczekał -
przez las brzozowy pędził, strzałami ścigany,
ujadaniem psów sfory, zmieniony w jelenia,
w zielonookie Diany sidła się zaplątał.
(XLV)
Stań w metaforze – wbiegłeś, usiadłeś, skończyłeś,
nie ma listeczka. Chyba nikt tak nie przeprasza
jak koleje państwowe, chyba nikt aż tyle
nie każe sobie, Mariusz, do tego dopłacać.
O jeden dzień nieważny pokazałem bilet,
oszustem mnie nazwali, cwaniakiem, złodziejem.
Na zawsze pozostanie tym co uczyniłem
moja wściekła riposta. Dwugłowym Cerberem
niemal z siebie wyszedłem, bo nie ma, że boli -
nagim mięsem jesteśmy, dla armat, dla siebie.
Lecz zwolnij już kabinę, na deszcz się zanosi,
za szybą wiosna szumi, potężnieje zieleń,
z tupolewem na prawem ramieniu Mariuszu.
(XLVI)
Bądź pochwalona Diano pod prąd podłączona,
bądź pochwalona twoja bankomat macica,
z wózeczkiem spacerowym Diano wywyższona
bądź ponad trotuary, gra ci na klawiszach
szopenadę Mariuszek, w życiu jak spacerniak,
w porcelanowej ciszy wydeptuje serce,
na dzwonach ci przygrywa sam Biskup Koperta,
krocz prostą drogą rodną, niech Cerber cię strzeże.
Ma proste prącie Mariusz, ze słoniowej kości
mocny Mariusz ma szkielet, broń cię panie doktor,
kiedy jak młoda wierzba na wiosnę się kocisz,
błogosławi Dratewka Diano twoim miotom,
od embrionu ci płaci, od morza do morza.
(XLVII)
Kucyk Szkodniczek lubił jabłuszka podjadać,
w obronie sadów gotów był chodzić na spacer,
do późna w nocy nawet, by sady jak Maria
mogły kwitnąć zielone w obfitości jabłek.
Dokąd ten raj prowadzisz – retorycznie pytał,
na melodię marszową, Szewczyka Dratewki,
marsz za nim postępował, zapach jabłek wdychał,
Kucyk Szkodniczek z rzewnej rozpaczał konewki.
Młoda Ona w obronie sadów siadała,
na ulicy pozując do selfie z barykad,
do cechu sadowników miłością nie pałał
obrażony Mariuszek, gdy Marią oddychał,
benzyną się polewał Zwykły Szary Człowiek.
(XLVIII)
Z morza łoża wstał Mariusz, krocionogi kroczył,
kto alkomat ma, niechaj imię jego liczy,
na czterdzieści pięć procent w peron siebie wtłoczył,
sen o stodole śpiewał, ugięły się szyny.
Po szynach ruszył Mariusz, w kabinach nie mieścił,
przez okno występował o godność ojczyzny,
dłoń przed siebie prostował, łany zbóż nią pieścił,
z obłoków waty czerpał cukrowej słodyczy.
Maszyniście aż uśmiech na tył głowy wyszedł,
łzy mu z oczu spływały potyliczne w kołnierz,
palacz płomień dokarmiał, Mariusz myślą wybiegł
na wileńską ulicę, gdzie będzie jak żołnierz
kocie łby wstrząsał, krocząc od noża do noża.
(XLXIX)
Biskup Koperta wyszedł w dzień ciepły wiosenny,
tęcza po deszczu wyszła, paluszkiem pogroził,
- Na mszy cię nie widziałem od kilku niedzieli -
powiedział do chłopaka, co z drugim przechodził.
Uśmiechnął pobłażliwie, zawiązał sandały,
na kamieniu przydrożnym odpoczął przez chwilę,
Szewczyk Dratewka przyszedł, sutannę naprawił
Biskupowi Kopercie, który dał dziecinie
jabłko marcepanowe, od ust odjął sobie,
chlebem jeno przekąsił, czystą popił wodą,
za chwilę za co łaska odprawić miał pogrzeb,
babci Mariusza służyć przed Wieczną Nagrodą,
Biskup Koperta, który się mydłu nie kłaniał.
(L)
W tamtym czasie w ruinach leżało królestwo,
nikt rydwanem nie jeździł, ani willi nie miał,
psy kości ogryzały, wszystkim było ciężko,
Mariusz niczym smok jęczał, suche liście zwęglał,
zamiast charatać w gałę, zdrowie ruinował,
pod jarzmem okupacji Obcego Mocarstwa,
normalnie jak w obozie Mariuszek pracował,
na miskę ryżu, marny urobek nie starczał
na własny odrzutowiec, prywatny żaglowiec,
do smażonych ośmiornic mógł Mariusz się ślinić,
do szyby nos przystawiać, pooglądać sobie
nim go psami poszczuli, batem pogonili -
tak wspominał siedem lat chudych Dratewka.
(LI)
Człowiek Pizza Z Dyplomem podziwiał Chaosa,
długie uszy wprawiane wiatrem w cichy furkot,
merdający ogonek, słońce w jego oczach,
lśniącą sierść, krótkie łapki, tu żaden mu gruchot
nie groził, mógł ze smyczy spuszczony pohasać,
z dali warkot silników jedynie dobiegał.
Nocny Mariusz butelki ze sobą nie zabrał,
potłuczona iskrzyła, na szczęście Cerbera
nie było w okolicy, jedynie szum biały,
rzeka srebrem płynąca, białym sum w głębinie
Mlecznej Drogi nurkował, gdy - teren prywatny,
z psami nie wolno - nagle ujrzeli tabliczkę.
- Co z tym zrobimy Chaos? - Wahali się chwilę.
(...)
Policjanci płakali słuchając tych ballad -
jak wyglądał Mariuszek, w którą odszedł stronę...
Bar w Niagarze łez tonął, że okrutna Diana,
pośliznął się był jeden na mokrej podłodze.
Jak wyglądał Mariuszek? Taki łysy, w dresie.
Dokąd odszedł Mariuszek? Zapewne w noc odszedł.
Lecz jeśli chcesz zobaczyć, jeżeli chcesz wiedzieć,
idź śladem drzew skoszonych, które ścinał łokciem,
spójrz w gwiazdy, w które stopą z półobrotu mierzył,
płyt chodnikowych tropem nocą idź skruszonych,
tam odnajdziesz Mariuszka, jego uśmiech szczery,
grubymi nićmi szyty, z fragmentów złożony
wielu Mariuszków Sześcioskrzydłonogogłowych.
Komentarze
Mister D.
maj 12, 2022 14:43
Dzięki.
Konto usunięte
maj 12, 2022 13:50
Ta najlepsza moim zdaniem.
Mister D.
maj 12, 2022 12:50
A nawet jest część XLIII.
Mister D.
maj 12, 2022 10:43
Zmienię, dzięki Rafał!!!
Rafał Hille
maj 12, 2022 08:35
Zmien tytul na "Pan Tadeusz" objetosciowo juz sie zblizasz do niego
Rafał Hille
maj 12, 2022 08:35
Zmien tytul na "Pan Tadeusz" objetosciowo juz sie zblizasz do niego
Rafał Hille
maj 11, 2022 16:48
a jednka trafiłem! masz taki problem !!! :)
Konto usunięte
maj 11, 2022 16:33
Znowu nad sobą nie panujesz rafałku, a słowa które do mnie kierujesz definiują ciebie bardziej niż mnie ;)
Rafał Hille
maj 11, 2022 15:25
kolejny przykład trollingu bezpłodnego kaszalota
Konto usunięte
maj 11, 2022 13:47
Mariuszek mógłby być rafałkiem :)