Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

(Czas na 2. część moich wspomnień z 1987 roku z miesięcznego pobytu i pracy, jako opiekun grupy polskiej młodzieży, w sowchozie na wsi syberyjskiej pod Nowosybirskiem. To było w ramach międzynarodowej wymiany, ale po raz pierwszy nie w Europie...

PS. Fragment książki "Syberia, inny świat", z cyklu "Zza zasłony czasu")

-----------

 

(...)

Spojrzałem w pole – dwieście… nie, nie harmat, a myśli grzmiało i kłębiło się jednocześnie w mojej głowie. Gdzieśmy trafili?!

.

To pytanie nie zmieniało naszej sytuacji. Byliśmy tu i teraz. Dylematy filozoficzne o różnicach cywilizacyjnych musiałem odłożyć na czas po powrocie do domu. Przyjechaliśmy zarabiać rubelki, nikt nas nie zmuszał, naokoło stali sami ochotnicy. Popatrzyłem zachęcająco po moich ludziach – no to, czas nam zacząć.

.

Rozstawiłem moich burżujów i burżujki w rzędzie, każdego przy jednej bruździe. Cel był jasno określony, kierunek natarcia wytyczony prosto jak strzała. Nie można było zbłądzić. Wpieriod, maładcy!

.

Ruszyło natarcie. Ledwie ruszyło, zaraz zaczęło utykać. Niektórzy z atakujących, zwłaszcza niektóre, zalegli prawie natychmiast po wyskoczeniu z „okopów”. Z takimi wypielęgnowanymi paznokietkami i nienawykłymi do pracy bielutkimi rączkami, na pewno zdatnymi do wielu przyjemnych rzeczy, ale nie do wyrywania chwastów, nie mieli tu co szukać. Niestety, dla nich było już za późno, powrót był planowany dopiero za miesiąc.

.

Szybko się zorientowałem, który z moich ludzi był przyzwyczajony do fizycznej pracy, a kogo mamusia we wszystkim wyręczała. Część młodzieży radziła sobie z wyrywaniem chwastów i powoli posuwała się naprzód. Jednak co najmniej dziesiątka wyraźnie odstawała od nich – wyrwała z wysiłkiem dwa zielska, wyprostowała się, obtarła pot z czoła. Potem następowało przeciągnięcie się, znowu obtarcie potu z czoła. Przechodziłem od jednej maruderki czy marudera do kolejnego, zachęcałem, pokazywałem jak i gdzie chwycić zielsko, w którą stronę ciągnąć, aby łatwiej dało się wyrwać z twardej ziemi. Pomagało, ale tylko na chwilę. Szereg tyraliery ciągle się załamywał, nikt nie trzymał w miarę równego szyku.

.

Jedynie słońce, nasz towarzysz, nie próżnowało. Po pół godzinie nikt z nas, włącznie ze mną, nie pracował już w koszuli czy bluzce. Wszyscy pozrzucali, co tylko można było. Zostaliśmy w końcu w tym w czym musieliśmy, aby nie kierować myśli w niepożądaną w czasie pracy stronę. Na szczęście byliśmy w swoim gronie, nie zachodziła obawa podglądania ze strony miejscowych podrostków.

.

Po godzinie niektóre z dziewczyn miały już wyraźnie dosyć pracy. Spojrzałem wstecz, jak daleko odeszliśmy od początku pola. Szybko przeliczyłem w myśli „stosunek wykonanej przez hufiec pracy w ciągu godziny, do pozostałej do wykonania, w przeliczeniu na sześć godzin”. Od razu zmarkotniałem. Wychodziło z obliczeń, że normę wykonamy dopiero za co najmniej osiem godzin, nie biorąc nawet pod uwagę przewidywalnego zmniejszenia tempa pracy z każdą mijającą godziną. Nie miałem jednak czasu na rozmyślanie co będzie za kilka godzin. Absorbowały mnie sprawy bieżące, a te zaczęły się nawarstwiać jedna za drugą. Sam już poczułem, że moja skóra na barkach stała się jakby delikatniejsza, bardziej wrażliwa na promienie palącego słońca. To było poważne ostrzeżenie. Zarzuciłem koszulę i nakazałem wszystkim zrobić to samo. Nie zważałem na protesty tych, którzy byli chętni na szybką opaleniznę.

.

– Nie czujecie, jak słońce pali? Nie jesteśmy w Polsce. Tu jest klimat kontynentalny, a nie strefa umiarkowana. Nałóżcie też chustki lub czapki na głowę. Dlaczego nie założyłeś? Nie wziąłeś? I ty też? Kurde… To wymieniajcie się choć na chwilę między sobą. Niech nikt nie ma bez przerwy gołej głowy. I nie pijcie tyle na raz! Wody i herbaty mamy pod dostatkiem, nie zabraknie dla nikogo. Pijcie jednak małymi łyczkami, częściej, ale niedużo na raz. Inaczej będziecie się tylko więcej pocić.

.

Z niepokojem patrzyłem na niektóre moje „burżujki”. W tyralierze widać było coraz większe wyrwy, coraz więcej osób robiło niezaplanowane przerwy w pracy. Chodziłem od jednej maruderki do drugiej, pomagałem wyrywać „malutkie” chwasty, aby dziewczyny choć trochę przybliżyły się, podciągnęły do głównego frontu natarcia. Nie przynosiło to w dłuższym czasie większego efektu. Niektórzy z chłopców porządnie pracowali, byli już dość daleko z przodu. Najbardziej oporni dekownicy zostawali dobre dwadzieścia metrów za nimi. Dochodziły już do moich uszu coraz większe narzekania, żale, nawet tu i ówdzie usłyszałem chlipnięcie pod nosem. Całość wyglądała coraz gorzej.

.

Po dwóch godzinach zdecydowałem się ogłosić nieplanowaną przerwę, jeszcze przed terminem. Z większości ust wyrwało się głębokie westchnienie ulgi. Na szczęście pole „łuku” rozpoczynało się od niewielkiego zagajnika, gdzie nas rano Hans dowiózł. Wszyscy w pośpiechu pochowali się w cieniu drzew, nawet te dziewczyny, które jeszcze niedawno były najbardziej oporne przy ponownym ukryciu swych damskich wdzięków pod bluzkami.

.

– Pić, pić!

.

Nastąpiła chwilowa przepychanka. Każdy chciał jak najszybciej ugasić pragnienie.

.

Wreszcie mieli chwilę oddechu, wszyscy z ulgą usiedli. Rozpoczęło się oglądanie i liczenie pierwszych „odniesionych w boju ran”, widocznych na dłoniach. Tu zaczerwienienie, tutaj już pęcherzyk, tam zadrapanie. Nawet pierwsze kropelki krwi serdecznej się pojawiły. Pocieszałem, jak mogłem. Cóż, bój to bój, strat nie da się uniknąć, można je jedynie zmniejszyć. Ale jak to zrobić bez roboczych rękawic?!

.

Czas, który przeznaczyłem na odpoczynek, szybko minął. Nie mogłem pozwolić na zbytnie rozleniwienie, zmęczone mięśnie jeszcze bardziej by zaczęły niektórym doskwierać. Z każdą minutą miałbym większe problemy z podniesieniem hufca do ponownego szturmu.

.

– Wstajemy!

.

Drugie natarcie rozpoczęło się jeszcze bardziej niemrawo od pierwszego. Zachęcałem słowem i czynną pomocą, utulałem w żalu za daleką Ojczyzną i pozostałymi tam ukochanymi rodzicami, dawałem osobisty przykład odwagi i poświęcenia w natarciu. Ciągle podrywałem zalegające szeregi, raz z jednej, raz z drugiej strony. Nie na wiele to pomagało – posuwaliśmy się do przodu, ale coraz wolniej. Niektórzy chwycili rytm, większości jednak szło jeszcze gorzej niż na początku. Minęły następne dwie godziny, upał przez ten czas stał się już prawie nie do zniesienia. Co chwila ktoś siadał w bruździe, próbując jak najdłużej odwlec moment ponownego pielenia. Jedynie o ochronie przed słońcem nie musiałem już przypominać.

.

– Przerwa!

.

Tym razem po moim okrzyku nikt już nie pobiegł żwawo w zbawczy cień drzew. Wszyscy wracali powoli, zmęczonym krokiem, potykając się o bruzdy w polu. Pili łapczywie wodę i herbatę, potem kładli się pokotem między drzewami, gdzie popadnie. Odechciało im się nawet rozmawiać. Nie było słychać śmiechów i żartów, normalnych na biwakach czy wyjazdach młodzieży. Słyszałem za to coraz częstsze pochlipywania dziewcząt, pierwsze żałosne – Mamusiu... Ja chcę do domu.

.

Sam wewnętrznie się gotowałem z wściekłości na naszych polskich organizatorów – ale nas wystawili! Nic nie sprawdzili, wysłali w ciemno, jak na rozpoznanie bojem. Myśleli że będzie podobnie jak w Europie, a to przecież środek Azji. Inny klimat, inna mentalność ludzi, inne zwyczaje, inne warunki pobytu.

.

Na zewnątrz jednak starałem się okazywać spokój. Jeszcze by tego brakowało, aby moje zdenerwowanie podopieczni zauważyli. Po chwili odpoczynku wstałem, wyszedłem na skraj zagajnika i oceniłem, ile pola wypieliliśmy. Na oko nie więcej niż trzydzieści procent normy, a do piętnastej zostało tylko półtorej godziny.

.

Wróciłem do odpoczywającej młodzieży:

.

– Posłuchajcie mnie uważnie. Wiem jak się czujecie i co myślicie. Jesteśmy jednak cztery tysiące kilometrów od domu i musimy tu jakoś cały miesiąc przetrwać. Początki są zawsze najgorsze. Dzisiaj po powrocie porozmawiam znowu z dyrektorem, może uda się coś zmienić w naszej pracy. Teraz zaś wracajmy na pole. Została tylko godzina.

.

Powoli się popodnosili, część z wielką niechęcią. Niektórym musiałem pomagać dobrym słowem. Ostatnia godzina okazała się najgorszą, było to bardziej markowanie pracy niż rzeczywiste pielenie. Szło ono gorzej niż po grudzie. Sam nie miałem już zbytniej ochoty do zachęcania najbardziej odstających od innych. Do tego wygląd dwóch dziewczyn mnie zaniepokoił. Nie byłem medykiem, ale nie wyglądały zbyt zdrowo. Czyżby zaszkodziło im słońce? Prażyło cały czas, na niebie nie było nawet najmniejszej chmurki. Zdecydowałem się nie ryzykować i odesłałem je wcześniej, aby schowały się w cieniu zagajnika. Z westchnieniem ulgi podążyły ku skraju pola. Inni zazdrośnie patrzyli za nimi, popatrywali z niewymowną prośbą na mnie. Nie wydałem jednak polecenia, którego oczekiwali, nie mogłem przecież wszystkich zwolnić. Już niedużo czasu pozostało do piętnastej, jeszcze tylko czterdzieści pięć minut.

.

Czasem jednak trzy kwadranse to mnóstwo czasu, wiele może się wydarzyć. Musiałem jakoś zareagować, przeciwdziałać. Zawołałem kilku chłopców, którzy najdalej się wysforowali :

.

– Was dwóch niech wejdzie w te bruzdy. Pozostali pomóżcie dziewczynom, które są ostatnie. Wspólnie musimy wyrównać obrobione pole, aby jakoś to wyglądało.

.

Kolejny kwadrans nie przyniósł już prawie żadnego postępu w pracy. Dziewczyny, którym zaczęli pomagać chłopcy, całkiem przerwały pielenie i posiadały na ziemi. Udałem, że tego nie zauważyłem; widać było, że są na skraju załamania. Inni stopniowo też zaczęli przerywać pracę. To już nie były przelewki. Pół godziny przed piętnastą zdecydowałem:

.

– Na dzisiaj kończymy. I tak nie wyrobimy normy. Odpocznijcie przed przyjazdem samochodu, mamy jeszcze trochę czasu.

.

Odpowiedzią było chóralne westchnienie ulgi.

---

CDN.

Ilość odsłon: 260

Komentarze

maj 28, 2023 19:59

Leszku, wysłali nas w ciemno, bez najmniejszego rozeznania "jak tam jest". Szefostwo chciało zabłysnąć przed Warszawą...
Na moje pytania uściślające przed wyjazdem otrzymałem odpowiedź: "Nie było na to czasu. Dlatego pana wysyłamy. Jakoś pan sobie poradzi"...

maj 28, 2023 16:50

Toście się nieźle wpakowali, pryszcze i otarcia goją się bardzo powoli, współczuję