Zdzisław Brałkowski
Syberia. Pierwsza praca, cz/3/3
(Czas na 3. ostatnią część wspomnienia - "Syberia. Pierwsza praca". Rzecz się dzieje latem 1987 roku...
To fragment książki "Syberia, inny świat", z cyklu "Zza zasłony czasu")
cd.
Równo o piętnastej na horyzoncie pojawił się ogromny kłąb kurzu. Po chwili osinobus, z Hansem za kółkiem i sowchoźniczką, zatrzymał się przy nas. Pracownica wysiadła, wyjęła miarę i poszła w pole. Pomierzyła, pokiwała głową i wróciła do mnie. Popatrzyła z politowaniem po wszystkich i powiedziała:
– Ledwie trzydzieści pięć procent normy. Do tego niedokładnie oczyszczone. To nasze najmłodsze rebiata, dwunastoletnie malcziszki, w sześć godzin pielą więcej.
– Wy nie jesteście od komentarzy, tylko od obmiaru, jeśli się nie mylę. Jak rozmawiam, to rozmawiam z dyrektorem, a nie z wami. Zrozumiano?!
Już trochę wiedziałem, co na kogo tu działa i jak trzeba rozmawiać. Naczelnik dworca kolejowego w granicznym Brześciu dał mi dobrą lekcję poglądową. Podziałało od razu – pracownica spojrzała na mnie spode łba, ale zamilkła. Machnąłem jej ręką w kierunku samochodu, aby wsiadła do szoferki. Wolałem usiąść z tyłu, razem z młodzieżą. Weszliśmy do środka samochodu. Wszyscy byliśmy umorusani i przepoceni; ciężko opadliśmy na siedzenia. Wielu zaczęło oglądać swoje poranione dłonie, nikt nawet nie chciał rozmawiać. W milczeniu ruszyliśmy w drogę powrotną.
Pierwszy dzień pracy, „krótszy aż o godzinę niż dla tutejszych”, był wreszcie poza nami. „Paljaki-burżuje” poczuli, co to jest ciężka fizyczna praca. Rozejrzałem się, powiodłem wzrokiem po wszystkich. Domyśliłem się, o czym marzyli; o tym co i ja. Na pewno nie o obiedzie, tylko o cudownie chłodnym prysznicu, a potem o legnięciu. Wyciągnąć się na łóżku i odpocząć. Koniecznie legnąć, dać odpocząć zmęczonym i bolącym mięśniom; nic więcej.
Niestety, nie dotyczyło to mnie. Rano ustaliłem z dyrektorem sowchozu, że po pierwszym dniu pracy spotkamy się jeszcze raz. Obowiązkowo musiałem z nim porozmawiać.
Zajechaliśmy do sowchozu. Przed naszym barakiem zeskoczyliśmy ciężko na ziemię. Zakomunikowałem:
– Chłopcy, poczekajcie. Pierwsze pod prysznic idą dziewczyny. Tylko dziewczęta, proszę, oszczędzajcie wodę, aby i dla chłopaków starczyło. Po kolei krótko się spłukać, namydlić i ponownie spłukać. Pamiętajcie, ciepłej wody jest tylko tyle co w beczce, a jest nas aż trzydziestu jeden. Ja też chciałbym się opłukać. Zabraknie, to ostatni będą się ochlapywać lodowatą wodą z tej rury. A z niej tyle, co do dłoni naleci.
Dziewczyny w pośpiechu zrzuciły bluzki, szorty i sandały. W samych bikini pobiegły pod prysznic. Pierwsza, która dobiegła, w pośpiechu odkręciła kurek i stanęła pod sitkiem lejka, w radosnym oczekiwaniu na odświeżający strumień wody. Uniosła dłonie i… tak została, na podobieństwo żony Lota, oniemiała z wrażenia. Ani kropla wody nie skapnęła na błagalnie uniesione dłonie i zabrudzone, oczekujące lico dziewczyny. Piorunujący widok. Rozpaczliwie krzyknęła do mnie:
– Nie ma!!!
– Jak to, nie ma?!
– No nie ma!
– Musi być, rano sam sprawdzałem, czy jest nalane. Woda była.
– Ale nie ma! Nie ma!!!
Dziewczynie załamał się głos, jeszcze chwila a zacznie łkać. Pozostałe też zaczęły krzyczeć. Kolejna dopadła kranu, pokręciła. Nic. Tak przez nie oczekiwany cudowny prysznic okazał się zwykłą fatamorganą. Lepiej, żeby nie był oczekiwany, nie byłoby tak strasznego zawodu. To jakby człowiekowi, ostatkiem sił wiszącemu nad przepaścią, rzucić linę ratunkową, wyciągać go, już już prawie rękę podać, a lina nagle w ostatnim momencie się urywa. To jak zabranie ostatniej nadziei człowiekowi, utrzymującemu się przy życiu ostatkiem sił.
Nie czekałem dłużej. Dobiegłem do prysznica, sam przekręciłem kurek, raz, drugi. Dalej nic, nawet kropla wody nie ściekła. Wspiąłem się po drabince na górę, podniosłem pokrywę beczki i zajrzałem do środka. Momentalnie odskoczyłem – palące żarem powietrze uderzyło mnie prosto w twarz. Zaglądnąłem jeszcze raz, tym razem ostrożniej, osłaniając się przed gorącem dłonią. W środku nie było widać nawet na dnie resztek wody. Blacha beczki była tak rozpalona, że nie mogłem jej dotknąć gołą dłonią. Co jest, co się stało z wodą? Wyparowała? Z zamkniętej beczki?!
Spojrzałem z wysokości drabinki na młodzież i pokręciłem przecząco głową. Wszyscy stali jak rażeni gromem. Czułem, że sam mam spierzchnięte usta, gorące powietrze wypełniało me płuca przy każdym oddechu. Opuściłem pokrywę beczki, zszedłem ostrożnie na dół i rozłożyłem ręce:
– Nie ma. Nie ma wody. Nie wiem dlaczego, ale dowiem się. Na pewno nie mogła wyparować. Została nam tylko woda z rurociągu, w umywalni. Opłuczcie się, tylko ostrożnie, bo tam woda jest lodowata. Napijcie się też wody i herbaty, którą mamy jeszcze w kankach. I schowajcie się przed słońcem.
Opłukałem się i ja, przynajmniej poczułem trochę ochłody. Wytarłem się, rozejrzałem. Wzrok mój padł na dwa sąsiednie baraki, po drugiej strony drogi. Szkolnicy! Rzuciłem ręcznik i szybko udałem się do nich. Wszedłem i odszukałem biuro ich komendanta. Wczoraj, po przyjeździe, jeszcze się z nim nie poznałem. Teraz miało to nastąpić, ale w niezbyt sprzyjających okolicznościach.
Siedział w środku nad papierami. Przywitałem się i przedstawiłem. Okazał się nauczycielem ze szkoły dzieciaków. Przeprosiłem, że nie zdążyliśmy wcześniej się poznać z braku wczoraj czasu. Mrugnąłem porozumiewawczo okiem, obiecując, że jeżeli nic mi nie przeszkodzi, to jutro wieczorem wpadnę „poznakomitsia”. Od razu się uśmiechnął.
Ale nie w tym celu przyszedłem; przystąpiłem szybko do wyjaśnienia sytuacji. Zadałem dwa krótkie pytania i tajemnica braku wody w naszej beczce od razu się wyjaśniła. Okazało się, że każdy barak miał swoje sławojki. Nie dotyczyło to jednak prysznica – beczka była wspólna, jedna na trzy baraki. Jego dwunasto-czternastolatkowie pracowali po sześć godzin; skończyli godzinę przed nami. Miał setkę uczniów. Setka dzieciaków i jedna czterystulitrowa beczka. Opróżniali ją każdego dnia, po powrocie z pola, do ostatniej kropli. I tak ich kamandir musiał srogo pilnować, aby starczyło dla wszystkich. Po obiedzie jeden z sowchoźników napełniał ponownie beczkę wodą. Od dzisiaj, w związku z naszym przyjazdem, miał ją napełniać natychmiast po zużyciu wody przez uczniów z miasta, tak aby moi godzinę później też mogli skorzystać z prysznica. Może niezbyt ciepłego, ale zawsze można by się opłukać, obmyć z kurzu i potu. Pewnie sowchoźnik zapomniał o napełnieniu, albo normalnie gdzieś się zawieruszył.
Kamandir uczniaków rozbrajająco rozłożył ręce. Nie jego wina, nie on miał dopilnować ponownego nalania wody. Cholera! Jak zwykle nawaliło najsłabsze ogniwo – czynnik ludzki. Powstrzymałem przekleństwo cisnące mi się na usta, pożegnałem się i wróciłem do swoich:
– Dzisiaj nic się nie da zrobić z prysznicem. Musicie wytrzymać do jutra. Umyliście się w umywalni? To idziemy coś zjeść. Położycie się i odpoczniecie po obiedzie.
Nie zważałem na marudzenia, zwłaszcza dziewcząt. Sytuacji i tak nie można było już zmienić. Z oporami wszyscy się podnieśli i poszliśmy do stołówki. Niepokoiłem się jednak o te dwie dziewczyny, które wcześniej odesłałem z pola. Nie wyglądały dobrze. Zostawiłem pozostałych w stołówce pod opieką zastępczyni (Widziałem po twarzach, jak jej wszyscy zazdrościli, ze nie pracowała dzisiaj w polu! Znałem jednak jej zakres obowiązków – była zatrudniona jako tłumaczka. W roli zastępczyni mogłem ja wykorzystywać tylko w razie potrzeby), a sam wszedłem z dziewczynami do sąsiedniego budynku. Oprócz sklepu i apteki mieścił się w nim ośrodek zdrowia. Na szczęście nie było innych pacjentów, nie musieliśmy czekać. Dyżurująca młoda lekarka zbadała moje dziewczyny dokładnie. Diagnoza, którą mi oznajmiła, nie była wesoła i potwierdziła obawy – miały udar słoneczny. Niezbyt silny, ale na wszelki wypadek na kilka dni muszą zostać zabrane do szpitala w Nowosybirsku.
Zostawiłem je w ośrodku; lekarka już dzwoniła po samochód. Dziewczyny nie wyglądały na zmartwione, że muszą nas opuścić na tydzień. Rzekłbym że przeciwnie, na ich twarzach odmalowało się zadowolenie z nieoczekiwanej przerwy w pracy. Trochę to było dziwne, przecież przyjechały tutaj zarobić trochę rubelków, a nie wylegiwać się w szpitalnym łóżku. Który jednak z mężczyzn może zrozumieć kobiety, zwłaszcza dorastające pannice? Nawet nie chciały pójść przed wyjazdem na obiad.
– Panie komendancie, niech pan się nie martwi. Nie jesteśmy głodne, zjemy coś w mieście. Naprawdę.
Ot, dziewczyny. I zrozum je, człowieku! Jakby się bały, że przez obiad nie pojadą do szpitala.
Wróciłem do stołówki i poinformowałem pozostałych o dziewczynach, uspokoiłem, że ich udar nie jest zbyt groźny. Zaapelowałem ponownie, aby uważali przy opalaniu się.
Odpowiedziała mi cisza. Co jest? Zazdroszczą dziewczynom, że przez kilka dni poleżą w łóżkach szpitalnych? Nie, to nie to. Mieli niewyraźne twarze, smętnie schylone nad talerzami. Co znów? Chyba nie to samo co było z wczorajszą kolacją?
Usiadłem bez słowa i nalałem z wazy zupy, spróbowałem. Nawet nie była zła, dość dobrze doprawiona, jadalna. Czemu więc marudzą? Odstawiłem zupę, wziąłem do spróbowania drugie danie. Na talerzu była kasza zmieszana z czymś nieokreślonym, jakieś kluchy-pluchy. Zanurzyłem w tym łyżkę, wpakowałem ją do ust, posmakowałem. Gęsta breja stanęła mi w gardle, obkleiła podniebienie. Smakowała bezsmakowo. Zmusiłem się i z trudem, ale przełknąłem. Nie mogliśmy przecież nie jeść i ktoś musiał dać przykład, przekonać do jedzenia. Ktoś, kto odpowiadał za całą grupę. Po męsku nabrałem drugą łyżkę, ponownie przełknąłem. Przeszło. Zachęcająco uśmiechnąłem się do prawie trzydziestu par oczu wpatrzonych we mnie, wepchnąłem w siebie trzecią łyżkę, potem czwartą. Mój wyczyn nie podziałał jednak zachęcająco. Nie widziałem dalej żadnego ruchu, nikt nie wziął ze mnie przykładu. Dość! Bohaterstwo też ma swoje granice, zwłaszcza kiedy nie pociąga za sobą innych ochotników. Nie będę bezowocnie udawał bohatera.
Pogrzebałem jeszcze w talerzu dla zasady, postukałem łyżką.
– Uff. Najadłem się. Za duża porcja jak dla mnie. Kto już zjadł, może wyjść.
Odpowiedzią był zgodny hurkot odsuwanych krzeseł. Nikt nie był już głodny. Wyszliśmy przed stołówkę; tylko z kuchni doszły mnie jeszcze zdziwione i podniesione głosy kucharek. Niezbyt mnie interesowały ich opinie. Wolałem zajrzeć do sowchozowego sklepu.
---
To fragment książki "Syberia, inny świat", z cyklu "Zza zasłony czasu")
cd.
Równo o piętnastej na horyzoncie pojawił się ogromny kłąb kurzu. Po chwili osinobus, z Hansem za kółkiem i sowchoźniczką, zatrzymał się przy nas. Pracownica wysiadła, wyjęła miarę i poszła w pole. Pomierzyła, pokiwała głową i wróciła do mnie. Popatrzyła z politowaniem po wszystkich i powiedziała:
– Ledwie trzydzieści pięć procent normy. Do tego niedokładnie oczyszczone. To nasze najmłodsze rebiata, dwunastoletnie malcziszki, w sześć godzin pielą więcej.
– Wy nie jesteście od komentarzy, tylko od obmiaru, jeśli się nie mylę. Jak rozmawiam, to rozmawiam z dyrektorem, a nie z wami. Zrozumiano?!
Już trochę wiedziałem, co na kogo tu działa i jak trzeba rozmawiać. Naczelnik dworca kolejowego w granicznym Brześciu dał mi dobrą lekcję poglądową. Podziałało od razu – pracownica spojrzała na mnie spode łba, ale zamilkła. Machnąłem jej ręką w kierunku samochodu, aby wsiadła do szoferki. Wolałem usiąść z tyłu, razem z młodzieżą. Weszliśmy do środka samochodu. Wszyscy byliśmy umorusani i przepoceni; ciężko opadliśmy na siedzenia. Wielu zaczęło oglądać swoje poranione dłonie, nikt nawet nie chciał rozmawiać. W milczeniu ruszyliśmy w drogę powrotną.
Pierwszy dzień pracy, „krótszy aż o godzinę niż dla tutejszych”, był wreszcie poza nami. „Paljaki-burżuje” poczuli, co to jest ciężka fizyczna praca. Rozejrzałem się, powiodłem wzrokiem po wszystkich. Domyśliłem się, o czym marzyli; o tym co i ja. Na pewno nie o obiedzie, tylko o cudownie chłodnym prysznicu, a potem o legnięciu. Wyciągnąć się na łóżku i odpocząć. Koniecznie legnąć, dać odpocząć zmęczonym i bolącym mięśniom; nic więcej.
Niestety, nie dotyczyło to mnie. Rano ustaliłem z dyrektorem sowchozu, że po pierwszym dniu pracy spotkamy się jeszcze raz. Obowiązkowo musiałem z nim porozmawiać.
Zajechaliśmy do sowchozu. Przed naszym barakiem zeskoczyliśmy ciężko na ziemię. Zakomunikowałem:
– Chłopcy, poczekajcie. Pierwsze pod prysznic idą dziewczyny. Tylko dziewczęta, proszę, oszczędzajcie wodę, aby i dla chłopaków starczyło. Po kolei krótko się spłukać, namydlić i ponownie spłukać. Pamiętajcie, ciepłej wody jest tylko tyle co w beczce, a jest nas aż trzydziestu jeden. Ja też chciałbym się opłukać. Zabraknie, to ostatni będą się ochlapywać lodowatą wodą z tej rury. A z niej tyle, co do dłoni naleci.
Dziewczyny w pośpiechu zrzuciły bluzki, szorty i sandały. W samych bikini pobiegły pod prysznic. Pierwsza, która dobiegła, w pośpiechu odkręciła kurek i stanęła pod sitkiem lejka, w radosnym oczekiwaniu na odświeżający strumień wody. Uniosła dłonie i… tak została, na podobieństwo żony Lota, oniemiała z wrażenia. Ani kropla wody nie skapnęła na błagalnie uniesione dłonie i zabrudzone, oczekujące lico dziewczyny. Piorunujący widok. Rozpaczliwie krzyknęła do mnie:
– Nie ma!!!
– Jak to, nie ma?!
– No nie ma!
– Musi być, rano sam sprawdzałem, czy jest nalane. Woda była.
– Ale nie ma! Nie ma!!!
Dziewczynie załamał się głos, jeszcze chwila a zacznie łkać. Pozostałe też zaczęły krzyczeć. Kolejna dopadła kranu, pokręciła. Nic. Tak przez nie oczekiwany cudowny prysznic okazał się zwykłą fatamorganą. Lepiej, żeby nie był oczekiwany, nie byłoby tak strasznego zawodu. To jakby człowiekowi, ostatkiem sił wiszącemu nad przepaścią, rzucić linę ratunkową, wyciągać go, już już prawie rękę podać, a lina nagle w ostatnim momencie się urywa. To jak zabranie ostatniej nadziei człowiekowi, utrzymującemu się przy życiu ostatkiem sił.
Nie czekałem dłużej. Dobiegłem do prysznica, sam przekręciłem kurek, raz, drugi. Dalej nic, nawet kropla wody nie ściekła. Wspiąłem się po drabince na górę, podniosłem pokrywę beczki i zajrzałem do środka. Momentalnie odskoczyłem – palące żarem powietrze uderzyło mnie prosto w twarz. Zaglądnąłem jeszcze raz, tym razem ostrożniej, osłaniając się przed gorącem dłonią. W środku nie było widać nawet na dnie resztek wody. Blacha beczki była tak rozpalona, że nie mogłem jej dotknąć gołą dłonią. Co jest, co się stało z wodą? Wyparowała? Z zamkniętej beczki?!
Spojrzałem z wysokości drabinki na młodzież i pokręciłem przecząco głową. Wszyscy stali jak rażeni gromem. Czułem, że sam mam spierzchnięte usta, gorące powietrze wypełniało me płuca przy każdym oddechu. Opuściłem pokrywę beczki, zszedłem ostrożnie na dół i rozłożyłem ręce:
– Nie ma. Nie ma wody. Nie wiem dlaczego, ale dowiem się. Na pewno nie mogła wyparować. Została nam tylko woda z rurociągu, w umywalni. Opłuczcie się, tylko ostrożnie, bo tam woda jest lodowata. Napijcie się też wody i herbaty, którą mamy jeszcze w kankach. I schowajcie się przed słońcem.
Opłukałem się i ja, przynajmniej poczułem trochę ochłody. Wytarłem się, rozejrzałem. Wzrok mój padł na dwa sąsiednie baraki, po drugiej strony drogi. Szkolnicy! Rzuciłem ręcznik i szybko udałem się do nich. Wszedłem i odszukałem biuro ich komendanta. Wczoraj, po przyjeździe, jeszcze się z nim nie poznałem. Teraz miało to nastąpić, ale w niezbyt sprzyjających okolicznościach.
Siedział w środku nad papierami. Przywitałem się i przedstawiłem. Okazał się nauczycielem ze szkoły dzieciaków. Przeprosiłem, że nie zdążyliśmy wcześniej się poznać z braku wczoraj czasu. Mrugnąłem porozumiewawczo okiem, obiecując, że jeżeli nic mi nie przeszkodzi, to jutro wieczorem wpadnę „poznakomitsia”. Od razu się uśmiechnął.
Ale nie w tym celu przyszedłem; przystąpiłem szybko do wyjaśnienia sytuacji. Zadałem dwa krótkie pytania i tajemnica braku wody w naszej beczce od razu się wyjaśniła. Okazało się, że każdy barak miał swoje sławojki. Nie dotyczyło to jednak prysznica – beczka była wspólna, jedna na trzy baraki. Jego dwunasto-czternastolatkowie pracowali po sześć godzin; skończyli godzinę przed nami. Miał setkę uczniów. Setka dzieciaków i jedna czterystulitrowa beczka. Opróżniali ją każdego dnia, po powrocie z pola, do ostatniej kropli. I tak ich kamandir musiał srogo pilnować, aby starczyło dla wszystkich. Po obiedzie jeden z sowchoźników napełniał ponownie beczkę wodą. Od dzisiaj, w związku z naszym przyjazdem, miał ją napełniać natychmiast po zużyciu wody przez uczniów z miasta, tak aby moi godzinę później też mogli skorzystać z prysznica. Może niezbyt ciepłego, ale zawsze można by się opłukać, obmyć z kurzu i potu. Pewnie sowchoźnik zapomniał o napełnieniu, albo normalnie gdzieś się zawieruszył.
Kamandir uczniaków rozbrajająco rozłożył ręce. Nie jego wina, nie on miał dopilnować ponownego nalania wody. Cholera! Jak zwykle nawaliło najsłabsze ogniwo – czynnik ludzki. Powstrzymałem przekleństwo cisnące mi się na usta, pożegnałem się i wróciłem do swoich:
– Dzisiaj nic się nie da zrobić z prysznicem. Musicie wytrzymać do jutra. Umyliście się w umywalni? To idziemy coś zjeść. Położycie się i odpoczniecie po obiedzie.
Nie zważałem na marudzenia, zwłaszcza dziewcząt. Sytuacji i tak nie można było już zmienić. Z oporami wszyscy się podnieśli i poszliśmy do stołówki. Niepokoiłem się jednak o te dwie dziewczyny, które wcześniej odesłałem z pola. Nie wyglądały dobrze. Zostawiłem pozostałych w stołówce pod opieką zastępczyni (Widziałem po twarzach, jak jej wszyscy zazdrościli, ze nie pracowała dzisiaj w polu! Znałem jednak jej zakres obowiązków – była zatrudniona jako tłumaczka. W roli zastępczyni mogłem ja wykorzystywać tylko w razie potrzeby), a sam wszedłem z dziewczynami do sąsiedniego budynku. Oprócz sklepu i apteki mieścił się w nim ośrodek zdrowia. Na szczęście nie było innych pacjentów, nie musieliśmy czekać. Dyżurująca młoda lekarka zbadała moje dziewczyny dokładnie. Diagnoza, którą mi oznajmiła, nie była wesoła i potwierdziła obawy – miały udar słoneczny. Niezbyt silny, ale na wszelki wypadek na kilka dni muszą zostać zabrane do szpitala w Nowosybirsku.
Zostawiłem je w ośrodku; lekarka już dzwoniła po samochód. Dziewczyny nie wyglądały na zmartwione, że muszą nas opuścić na tydzień. Rzekłbym że przeciwnie, na ich twarzach odmalowało się zadowolenie z nieoczekiwanej przerwy w pracy. Trochę to było dziwne, przecież przyjechały tutaj zarobić trochę rubelków, a nie wylegiwać się w szpitalnym łóżku. Który jednak z mężczyzn może zrozumieć kobiety, zwłaszcza dorastające pannice? Nawet nie chciały pójść przed wyjazdem na obiad.
– Panie komendancie, niech pan się nie martwi. Nie jesteśmy głodne, zjemy coś w mieście. Naprawdę.
Ot, dziewczyny. I zrozum je, człowieku! Jakby się bały, że przez obiad nie pojadą do szpitala.
Wróciłem do stołówki i poinformowałem pozostałych o dziewczynach, uspokoiłem, że ich udar nie jest zbyt groźny. Zaapelowałem ponownie, aby uważali przy opalaniu się.
Odpowiedziała mi cisza. Co jest? Zazdroszczą dziewczynom, że przez kilka dni poleżą w łóżkach szpitalnych? Nie, to nie to. Mieli niewyraźne twarze, smętnie schylone nad talerzami. Co znów? Chyba nie to samo co było z wczorajszą kolacją?
Usiadłem bez słowa i nalałem z wazy zupy, spróbowałem. Nawet nie była zła, dość dobrze doprawiona, jadalna. Czemu więc marudzą? Odstawiłem zupę, wziąłem do spróbowania drugie danie. Na talerzu była kasza zmieszana z czymś nieokreślonym, jakieś kluchy-pluchy. Zanurzyłem w tym łyżkę, wpakowałem ją do ust, posmakowałem. Gęsta breja stanęła mi w gardle, obkleiła podniebienie. Smakowała bezsmakowo. Zmusiłem się i z trudem, ale przełknąłem. Nie mogliśmy przecież nie jeść i ktoś musiał dać przykład, przekonać do jedzenia. Ktoś, kto odpowiadał za całą grupę. Po męsku nabrałem drugą łyżkę, ponownie przełknąłem. Przeszło. Zachęcająco uśmiechnąłem się do prawie trzydziestu par oczu wpatrzonych we mnie, wepchnąłem w siebie trzecią łyżkę, potem czwartą. Mój wyczyn nie podziałał jednak zachęcająco. Nie widziałem dalej żadnego ruchu, nikt nie wziął ze mnie przykładu. Dość! Bohaterstwo też ma swoje granice, zwłaszcza kiedy nie pociąga za sobą innych ochotników. Nie będę bezowocnie udawał bohatera.
Pogrzebałem jeszcze w talerzu dla zasady, postukałem łyżką.
– Uff. Najadłem się. Za duża porcja jak dla mnie. Kto już zjadł, może wyjść.
Odpowiedzią był zgodny hurkot odsuwanych krzeseł. Nikt nie był już głodny. Wyszliśmy przed stołówkę; tylko z kuchni doszły mnie jeszcze zdziwione i podniesione głosy kucharek. Niezbyt mnie interesowały ich opinie. Wolałem zajrzeć do sowchozowego sklepu.
---
Ilość odsłon: 254
Komentarze
Zdzisław Brałkowski
czerwiec 05, 2023 13:20
Taa, Leszku. taa... ;)
Leszek.J
czerwiec 05, 2023 12:53
Ale socjalizm był, to najważniejsze :)