Atylda
Szalony - wersja po korekcie
SZALONY
Prolog
Jedenastego
lutego, równo siedem lat od momentu, gdy
ostatni raz czułem zapach świeżej trawy, a w moich żyłach czerwone krwinki
mieszały się z białymi nieoczekiwanie zostałem wezwany przed oblicze samego Pana.
Ja,
szarlatan, pokutujący za swoje niecne uczynki, oceany kłamstw, setki
pokiereszowanych serc i odziedziczoną po ojcu skłonność do oddawania się
lubieżnym uciechom, miałem za chwilę ujrzeć oblicze naszego Stwórcy.
Przepełniony
obawą, w asyście dwóch strażników przyodzianych w srebrzyste zbroje wkroczyłem
do ogromnej Sali. Blask Najwyższego oślepił moje źrenice, które przywykły już
do półmroku czyśćca. Cała jego postać była jakby jednym lśnieniem. Nie dało się
dostrzec jak wygląda, nie ludzkim okiem. Zwróciłem więc wzrok na drugą postać.
To
Czarny Anioł stał po prawicy Pana. Widziałem go już wcześniej. Gdy wyprowadzał
od nas dusze odkupionych.
-
Witaj Szalony.
Przemówił
łagodnie.
-
Zdarzył się błąd o którym winniśmy Cię poinformować.
Z
każdym jego słowem moje źrenice rozszerzały się coraz bardziej. Gdzieś w
Stanach istniał inny Szalony. Lat trzydzieści osiem. Chory na stwardnienie
rozsiane. Siedem lat temu, na łożu śmierci oddano mu moje życie. Moje życie.
System się zawiesił.
Patrzyli
na mnie, jakby czekali co zaraz powiem. Tymczasem moje usta, od dawna
pozbawione głosu uparcie milczały. Mózg trawił.
Zza tronu Pana wysunęła się Koścista śmierć i
zbliżyła do mnie na odległość około czterdziestu centymetrów. Z wyciągniętą
dłonią pozbawioną mięśni, ścięgien i skóry. Jej długie paliczki zacisnęły się
na moim prawnym ramieniu. Nie powiedziała nic. Kaptur przysłaniał jej twarz.
Nie widziałem oczu. Czy śmierć ma oczy?
-
Ona chce Cię przeprosić. - Powiedział Czarny Anioł. – My również chcemy.
-
Nie chcę waszych przeprosin.
Wściekłość
wzięła górę nad strachem. Mój głos, mimo że schrypnięty stanowczo rozniósł się
echem po olbrzymiej sali.
-
Więc czego chcesz chłopcze?
-
Chcę wrócić.
Zapadło
milczenie. Czarny Anioł zwrócił zdumione oblicze w kierunku Pana.
-
Słyszałeś Jahrim, niech wróci. – Rzekł Stwórca. – Skoro taka jest jego wola. I
nakazał wyprowadzenie mnie z Sali.
***
Zostałem
przeprowadzony do pomieszczenia, gdzie nigdy nie zapadał zmrok, a czas biegł bardzo
wolno. Tu miałem oczekiwać na swoje nowe życie.
Ponieważ nie odczuwałem senności natrętne myśli pożerały mój mózg,
schowany pod łysym sklepieniem czaszki. Wracały do mnie ponure obrazy z dnia
gdy wydałem ostatnie, żywe tchnienie. Cholera! Trafiłem w ciemną otchłań,
pokutowałem, cierpiałem męki, bo ktoś na dole fartownie przechwycił mój żywot.
Miałem
zaledwie trzydzieści lat. Byłem pisarzem. Wydałem trzecią powieść, która miała
dać mi chwałę ostateczną. Sprawić, że pławiłbym się w luksusach. Była najlepsza
z wszystkich trzech. Moja perełka. Duma. Najwybitniejsze dziecko. Wiodłem
dostatnie życie niepozbawione zabaw, szaleństw, pięknych kobiet i używek.
Szczęśliwy człowiek u progu życia. Szalony!
Siedem
lat temu to wszystko się brutalnie skończyło. Zostałem pozbawiony tętna i
zesłany do świata cieni. Mrocznej krainy martwych. Okrutna Śmierć zawładnąwszy
ciałem jakiegoś podrzędnego rabusia tępym nożem rozcięła mój brzuch w poprzek.
Sprawiła, że krew z poszarpanych żył i tętnic zaczęła tryskać i zalewać kremowy
dywan w salonie. Później, by mieć pewność absolutną, iż jeszcze tego wieczora
wyzionę ducha poderżnęła mi gardło. A wszystko to było… pomyłką.
Zostałem
zaatakowany tuż po kolacji, gdy w ulubionym fotelu sączyłem wytrawne wino i
patrzyłem na ogniki tańczące walca w kominku.
***
Nie
wiem jak długo siedziałem w pustym pomieszczeniu, nim drzwiczki otworzyły się i
na powrót ujrzałem oblicze Czarnego Anioła. Szybko jednak zrozumiałem, że na
próżno upatrywać w nim przyjaciela. Przemówił do mnie chłodnym tonem.
-
Wstań i w milczeniu podążaj za mną.
Wstałem
więc posłusznie i zrobiłem co nakazał. Mimo, że to ja byłem ofiarą ich systemu
miałem wrażenie, że nadal traktują mnie jak jednego ze swoich więźniów. Szliśmy
szerokim korytarzem mijając po kolei drzwi różnych rozmiarów, kolorów,
drewniane, metalowe, plastikowe, szklane. Czasami słyszałem zza nich jakieś
odgłosy, rozmowy, czasami cichy płacz, a najczęściej ciszę.
Zatrzymaliśmy
się gdzieś w połowie drogi, przy żelaznych, nieco pordzewiałych wrotach,
przypominających wyglądem wejście na zamkowy dziedziniec. Wrota zaskrzypiały i
uchyliły się lekko. Czarny Anioł wskazał mi ręką abym wszedł do środka.
Dostrzegłem, że w jednym z jego rogów stoi fotel. Mały, bujany fotelik, na
który ktoś jakby od niechcenia zarzucił stary koc. Nagle poczułem, że moje
powieki robią się ciężkie. Położyłem się w bujance i pozwoliłem by mój umysł
odpłynął.
Rozdział 1
Obudziło
mnie muśnięcie świeżego wiatru na lewym policzku. Otworzyłem niemrawo oczy. Nade
mną rozciągał się błękit nieba. Uwarzcie mi, płakałem jak dziecko.
Wstałem.
Z kieszeni wypadły mi niewielki plik banknotów i rozbity telefon. Byłem ubrany
w to samo co tamtego feralnego wieczora. Trzeba ustalić gdzie jestem, bo okolica nie
wyglądała znajomo.
W
oddali kilku metrów wypatrzyłem małego chłopca. Siedział sam na jednej z
drewnianych ławek i spoglądał w niebo. Hmm… pomyślałem, że to dziwne, że ludzka
istota tak niewielkich rozmiarów została pozostawiona sama sobie.
Kiedy
byłem jakiś metr od ławki chłopiec spuścił wzrok z nieba i przeniósł na moja
twarz. Wielkie, atramentowe oczy wydały mi się otchłanią smutku. Przeszedł mnie
zimny dreszcz.
-
Pan po mnie? - zapytał cienkim, łamiącym się głosikiem – Pan mnie zabierze do
mamy?
-
Chciałbym. Ale nie wiem gdzie jest Twoja mama – odrzekłem smutno.
-
Szkoda. Jestem już trochę głodny. – widziałem, że dzielnie próbował powstrzymać
łzy napływające do oczu
-
Jak długo tu siedzisz?
-
Tata zostawił mnie tu wczoraj, po wieczornym spacerze. Powiedział, że teraz
trafię do mojej mamy.
Byłem
zdumiony. Malec mógł mieć raptem siedem lat.
-
Wie Pan, ja nawet nie wiem jak wygląda moja prawdziwa mama. Odeszła zanim
skończyłem dwa latka. Wychowywała mnie Pani Jadzia z mieszkania obok. Kiedyś
poprosiłem, żeby Tatuś pokazał mi kilka jej zdjęć, ale strasznie przy tym
płakał więc nie prosiłem więcej.
Świetnie,
pomyślałem. Miało dziecko w życiu szczęście. Najpierw porzuciła go wyrodna
matka, a teraz wyrodny ojciec. Poczułem się w obowiązku, żeby mu pomóc.
-
Mam pomysł. Pójdziemy na komisariat. Tam na pewno nam pomogą. A po drodze
zahaczymy o tamtą budkę z hot-dogami. Widzisz, tam za rogiem.
-
Myślisz, że mają frytki? – zapytał malec.
-
Na bank – uśmiechnąłem się i objąłem go. Był strasznie zimny. Nic dziwnego,
skoro spędził tu noc i chłodny poranek.
-
Chodź mały.
-
Antek. Mam na imię Antek. Na cześć mojego przyszywanego dziadka, męża Pani
Jadzi. A Pan?
-
Szalony.
-
Dziwne imię.
-
Dziwne – potwierdziłem.
Gdy
wstaliśmy z ławki wsunął swoją drobną dłoń w moją. Sięgał mi zaledwie do pasa.
-
Ile masz lat?
-
Sześć. A Pan?
-
Dużo więcej.
-
Jestem głodny. A Pan?
Roześmiałem
się słysząc kolejny raz ten sam zwrot.
-
Ja też. Pośpieszmy się nim kiszki wygrają mi całego marsza.
Młoda kobieta w środku budki spojrzała na mnie
jak na wariata i jakby od niechcenia wskazała ręką drogę do najbliższego
komisariatu. Kupiłem Antkowi duża porcję frytek na wynos i sok pomarańczowy.
Pochłaniał je w zatrważającym tempie. Przez chwile miałem nawet obawę, że się
zakrztusi.
-
Poznajesz coś z tej okolicy? Tu mieszkasz? – starałem się wyciągnąć z niego
jakieś informacje, wskazując na różne ulice, budynki i stare kamienice.
Chłopiec nic jednak nie pamiętał i nic nie rozpoznawał.
Usłyszałem
dźwięk dzwonka. Mój telefon. Kto dzwoni po siedmiu latach? Numer nieznany.
Posadziłem malca na najbliższej ławce i niepewnie wcisnąłem zieloną słuchawką.
-
Gratuluję – usłyszałem po drugiej stronie głos Czarnego Anioła– masz
pierwszego.
-
Coooo???
-
Chłopiec, sześć lat. Zamordowany wczoraj wieczorem przez własnego ojca. Za
mały, żeby cokolwiek zrozumieć, potrzebował Twojej pomocy. Wysyłaj go do nas.
Mama tu na niego czeka.
-
Zaraz, zaraz jakie wysyłaj? Co tu się dzieje do jasnej cholery?
-
Odwróć się.
Spojrzałem
za siebie. Widać było w oddali, że frytki, które tak ochoczo pochłaniał Antek tworzył
na chodniku długą ścieżkę.
-
To była jedyna możliwość, żebyś mógł wrócić.
-
Jaka możliwość?
-
Zostałeś Przewodnikiem.
-
Co to oznacza?
-
Że znajdujesz dusze innych i wysyłasz do nas; w zamian za to życie.
Byłem
wściekły. Wiedziałem jednak, że dobrowolnie nie wrócę do czyśćca.
-
Więc co mam teraz zrobić?
-
Połóż rękę na głowie chłopca i powiedz „odejdź”.
Rozłączyłem
się i spojrzałem na ławkę. Chłopiec – duch wpatrywał się we mnie.
-
Antek, zmiana planów. Zabieram Cię do mamy.
-
Hurrraaa!!! – jego buzia się rozpromieniła.
-
Ale wcześniej musisz coś zrozumieć. Mama jest w niebie i Ty tez tam pójdziesz.
Przyjął
to nadzwyczaj spokojnie. Na koniec powiedział coś, co utkwiło mi w pamięci na
lata.
-
A czy mój tata też kiedyś do nas dołączy? Będę za nim tęsknić. Ja wiem, że nie
wolno zabijać, ale on to zrobił bo był bardzo smutny. Pani Jadzia mówiła, że ma
depresję. To taka straszna choroba. – wtedy uświadomiłem sobie, że miłość
dziecka bywa bezwarunkowa.
To
było moje pierwsze zlecenie.
***
Do
kolejnych misji byłem już znacznie lepiej przygotowany.. Siadałem obok ludzi w
autobusie, na ławce, czasem ściągałem ich z chodników tuż po wypadku. Jedni
byli bardziej zdezorientowani, inni mniej.
Kiedyś
przyszedłem po dziadka co mieszkał sam z psem. Stary grzbiet był całym jego
światem. Dziadek nie miał rodziny ani przyjaciół. Umarł nagle, we śnie. W wieku
osiemdziesięciu trzech lat. Czekał na mnie ubrany w bawełnianą piżamę, wyraźnie
przybity.
-
Co się z nim stanie? Kto weźmie takiego kundla, emeryta?
Popatrzyłem
na ekran telefonu. Mieliśmy jeszcze trochę czasu. Wieczność może zaczekać.
-
Jak się wabi pies?
-
Toner.
-
Dziwne imię dla psa.
-
Ma swoją historię.
Dziadek
wstał i podszedł do ściany, z której ściągnął wyblakle zdjęcie oprawione w
drewnianą ramkę i podał mi je do ręki. Fotografia przedstawiała młodego
mężczyznę siedzącego za starą maszyną do pisania. Uśmiechał się. Wyglądał na
szczęśliwego.
-
Czterdzieści lat pracowałem w tej drukarni. Najpierw przepisywałem krótkie
teksty, później całe książki. Kiedy weszła nowa technologia przenieśli mnie do
archiwum. Zajmowałem się segregowaniem dokumentów i utylizacją starego sprzętu.
Pewnego letniego popołudnia, wyrzucając kartony po zużytych tonerach znalazłem
tego oto nieszczęśnika.
-
Teraz rozumiem. Czy Toner jest agresywny? Jak reaguje na dzieci i inne psy?
-
To zazdrośnik. Potrzebuje dużo uwagi. Ale krzywdy nikomu nie zrobi.
Popatrzyłem
na kundelka. Wielki łepek i nieproporcjonalnie krótkie łapki sprawiały, że
wyglądał mocno nieporadnie.
-
Widzi? Słyszy? Choruje na coś?
-
Ma lepsze zdrowie niż psie młodzieniaszki. Tylko z cukrem trzeba ostrożnie.
Szybko
przywołałem wspomnienia wszystkich ludzi, którzy odchodzili. Szukałem historii,
w której mogę umieścić to małe, bezbronne stworzenie.
-
Niech Pan założy klapki. Mam pewien pomysł.
Zaprowadziłem
ich na dworzec, gdzie wsiedliśmy w pociąg relacji Kraków - Warszawa. Pies był
rzeczywiście bardzo grzeczny. Szedł, trzymając się blisko mojej nogi.
-
Czy on mnie jeszcze widzi i słyszy? - zapytał staruszek po chwili milczenia.
-
Niestety nie. Ale na pewno Pana czuję. Inaczej nie byłby taki spokojny.
W
Warszawie odnaleźliśmy starą, przedwojenną kamienicę. Jedną z nielicznych,
która ocalała. Stąd kilka tygodni temu zabrałem Łukasza. Zajrzałem przez okno
do mieszkania na pierwszym piętrze. Pani Danusia siedziała przy stole i piła
kawę. Po drugiej stronie stołu stał pusty wózek inwalidzki. Pani Danusia
samotnie wychowywała niepełnosprawnego syna. Po jego śmierci została sama.
Młody mówił mi, że mama kochała zwierzęta, ale z uwagi na jego alergie musiała
zrezygnować z ich posiadania.
-
Toner. Zostań tu i czekaj. Poleciłem psu. Następnie cicho zastukałem w okno.
Zanim
kobieta zdążyła podnieść się z krzesła nas już nie było. Z oddali kilku metrów
patrzyliśmy jak bierze kudłacza na ręce i przytula.
-
A więc możemy już iść, czy coś jeszcze?
Zapytałem
starego drukarza
-
Możemy iść. Dziękuję.
Rozdział
2
Drrr
– dźwięk budzika wyrywa mnie z głębokiego snu. Godzina 7:00. Tej nocy znów
miałem koszmar, że jestem w czyśćcu, strażnicy krzyczą, a baty smagają moje
wątłe plecy. Po przebudzeniu w nozdrzach czułem ten znajomy smród wilgoci. Czy
to wspomnienie kiedyś mnie opuści?
Wczoraj minęły
trzy lata od powrotu. W tym czasie przeprowadziłem czterysta pięćdziesiąt
dziewięć dusz. Zostały czterdzieści dwie, by przekroczyć magiczną barierę
pięciuset i zostać zwolnionym ze służby. Na tyle zostało wycenione moje
przywrócone życie. Dużo, niedużo. Nie mi to oceniać.
Zakopałem się
przed światem w niewielkim, drewnianym domku w pobliżu jeziora. Z jednej i
drugiej strony okala mnie las, chroniąc przed niechcianymi intruzami. Kupiłem
go za grosze i siłą własnych rąk doprowadziłem do użytku. Miałem sporo wolnego
czasu pomiędzy jednym telefonem a drugim. Należało go jakoś spożytkować. Ściany
są może nieco krzywe, podłoga skrzypi, a drzwi wypadają z zawiasów. Wszystko to
jednak rekompensuje ten błogi zapach sosen, brzóz i świerków. Wieczorami siadam
na niewielkim tarasie porośniętym mchem, spoglądam na zielono-błękitną taflę
jeziora i w pobazgranym notatniku piszę dla was tę historię.
Do najbliższego
miasteczka, oddalonego o trzydzieści kilometrów jeżdżę średnio raz na dwa
tygodnie. Po żywność. Pieniądze kradnę umarlakom. Wiem, mało moralne. Nikt
jednak nie zatrudni człowieka, który jednego dnia jest w Gdańsku, drugiego w
Nowym Sączu, a trzeciego w Lublinie. Do tego bez własnej tożsamości.
7:32. Nerwowo
spoglądam na ekran teflonu. Milczy od jedenastu dni. Zdarzały się przerwy
pomiędzy jednym zleceniem, a drugim. Nigdy jednak nie były tak długie, średnio
trzy, cztery doby.
Wolałbym, żeby
licznik przyspieszył. Chciałbym już być wolny, żyć według własnych planów i
zasad. Jak kiedyś. Ta samotność mnie dobija.
Otwieram
lodówkę. Pół kostki masła, dwie sztuki parówek drobiowych i nadgryziony
pomidor. Z chlebem też krucho. Cztery kromki. Rzekłbym tak umiarkowanie świeże.
A więc to dziś nadszedł ten dzień. Zaparzę kawę, wypiję i trzeba ruszać po
niezbędne zaopatrzenie.
Na dworze jest
ciepło. Bardzo przyjemnie jak na początek wiosny. Wsiadam do starego dżipa.
Rocznik 2001. Trochę pordzewiały, maska klepana, powypadkowy, ale idealny na
leśne ścieżki i kamienne podłoża. Do tego duży bagażnik. Wziąłem go w spadku po
młodym chłopaku, co wyzionął ducha po przedawkowaniu mefedronu. Był tak
naćpany, że chyba nawet do niego nie dochodziło, że czekają go czarna dziura i
lata pokuty.
Włączam radio.
Marek Grechuta śpiewa, że piękne są w życiu te dni, których jeszcze nie znamy.
W schowku leży bezpiecznie pięć tysi. Przynajmniej gotówka się zgadza.
Miastowi
przywykli już do dzikusa z lasu, który czasem do nich wpada. Trzymają jednak
chłodny dystans. Pewnie zakładają, że jestem seryjnym zabójcą, albo świadkiem
koronnym.
Nieduży sklep samoobsługowy,
do koszyka pakuję kilkanaście konserw, butelki z wodą mineralną, bułki,
bochenki chleba. Część z nich zamrożę. Sięgam po chłodne piwo z lodówki. Nieee…
jednak nie. Telefon może zadzwonić w każdej chwili. Trzeba będzie się pakować i
jechać. Nie po to wracałem, żeby się teraz zabić po pijaku.
- Trzysta
osiemdziesiąt dwa złote trzydzieści groszy.
Młoda kasjerka
uśmiecha się do mnie. Chyba jest tu nowa, nie widziałem jej wcześniej. Kilka
nadprogramowych kilogramów i burza rudych włosów.
Wyciągam czterysta
złotych.
- Reszty nie
trzeba.
Z dawnego życia
pozostała mi w krwi rozrzutność bogatego pisarza.
Właśnie. Moje
książki. Tuż po powrocie dowiedziałem się, że ostatnia wcale nie była tak
genialna. Nakład się nie sprzedał. Zalegała na witrynowych półkach księgarni.
Zainteresowanie poprzednimi przez lata też się wypaliło. Mama podupadła na
zdrowiu i odeszła trzy lata po mnie. Nie spotkałem jej w czyśćcu, więc
zakładam, że trafiła prosto do nieba. Podupadły majątek, który zbiłem na dwóch pierwszych
powieściach poszedł pod młotek. Byłem już zapomnianym autorem. Zaczynałem od
zera. W zasadzie dopiero zacznę, gdy odbębnię co trzeba dla góry.
Mimo to maskuję
się, żeby nikt mnie nie rozpoznał. To zerwałoby moją niepisaną umowę z Czarnym
Aniołem. Umarli nie mogą żyć. Nie mogę zburzyć porządku tego świata.
Upycham siatki
do bagażnika. Uporczywe burczenie w brzuchu przypomina mi o braku porządnego
śniadania.
- Ktoś tu chyba
jest głodny. To by tłumaczyło ten pośpiech w sklepie.
Odwracam się.
Ruda kasjerka stoi tuż za mną.
- Zapomniał pan
portfela.
- Dziękuję.
- Nie jest Pan
samotny nad tym jeziorem?
Milczę. Nie
lubię ciekawskich. Uważam za zagrożenie. Nie chciałbym by przyplątała się za
mną do chatki na podwieczorek. Nie zrozumcie mnie źle, wydaje się miła, ale ja
muszę być ostrożny. Nadzwyczaj ostrożny. Za dużo mam do stracenia.
Dziewczyna
patrzy na mnie oczekując odpowiedzi. Jej oczy błyszczą. To obcy obraz dla
kogoś, kto częściej patrzy w oczy umarłych niż żywych.
- Przepraszam,
ale spieszę się. Mam jeszcze sporo rzeczy do załatwienia. Do zobaczenia.
Zamykam
bagażnik, wymijam rudowłosą i siadam za kierownicą.
- Do zobaczenia
Panie Szalony.
Szalony? Chwila.
Moje ciało drętwieje. Przeszywają mnie dreszcze. Tylko nieliczni znają ten
pseudonim, nadany jeszcze za dzieciaka. Wyczuwam kłopoty.
***
Odjechałem
z piskiem opon. Trochę jak tchórz. Myśl o dziewczynie nie dawała mi spokoju
przez resztę dnia. Telefon nie zadzwonił. Postanowiłem wieczorem przyczaić się
pod sklepem w oczekiwaniu aż rudowłosa skończy swoją zmianę. Bałem się, lecz
jednocześnie wiedziałem, że muszę rozwiązać tę zagadkę.
Ubrany
w czarny dres siedziałem w samochodzie od godziny 17:00. Zaparkowałem wzdłuż
ulicy. Kilka metrów od sklepowego parkingu. Dwie godziny obserwowałem ludzi wchodzących
i wychodzących przez duże, szklane
drzwi. Ziewając i popijając kawę z termosu wymyślałem różne wersje.
Może
kobieta była starą znajomą ze szkoły, może fanką mojego pióra, a może po prostu
ktoś kiedyś gdzieś usłyszał jak mówię o sobie per Szalony i wieści szybko się
rozniosły.
Ta
ostatnia wersja była jedyną, która ratowałaby mój tyłek. Pozostałe dwie mocno
skomplikowałyby całą sytuację. Oczywiście zawsze mogłem się wykpić, udawać że
ja to nie ja, ale ta pewność w jej głosie, to przekonanie…
Ku
mojemu niezadowoleniu zaczął padać lekki deszcz, zamazując pole widzenia. Krople
rozpryskiwały się na szybie, by następnie strumieniami zlatywać w dół. Poirytowany
przekręciłem kluczyk w stacyjce, aby puścić w ruch wycieraczki.
Wtedy
drzwi od strony pasażera otworzyły się i burza rudych włosów wpakowała się na
fotel obok mnie. Idiota. Jak mogłem nie zamknąć drzwi!
-
Pogoda pod psem. Zimno, mokro. Długo tu czekasz? Przepraszam, nie powinnam była
wsiadać bez pytania, ale odpaliłeś silnik, bałam się że odjedziesz. Wiedziałam,
że wrócisz. Dobrze, że wróciłeś. Czekałam na ciebie dwa tygodnie. Dwa tygodnie
pracowałam w tym durnym sklepiku za grosze. Nieźle się ukryłeś nad tym
jeziorem. Mówią, że masz tam porozkładane wnyki i sidła. Przyznam, że gdybyś
dziś się nie zjawił w sklepie być może zaryzykowałabym wyprawę tam.
Potok
słów wylewał się z jej ust. Mówiła do mnie jak do starego przyjaciela. A ja
miałem tylko jedno, podstawowe pytanie. Kim ona do cholery jest.
-
Dlaczego mnie szukasz?
-
Nie ja. My.
-
Jacy my?
-
My wszyscy, którym ktoś kiedyś odebrał życie. Kojarzysz słowa „system się
zawiesił”?
Nie
musiała mówić nic więcej. Wiedziałem co to oznacza. Takich jak ja, wracających
było więcej.
-
Chyba zgodzisz się ze mną, że mamy poważny problem. Kiedy ostatnio odebrałeś
telefon?
-
Jedenaście dni temu.
-
Sam widzisz. Ja czekam dwadzieścia dni, Dejv dwadzieścia dwa, a Mery od prawie
miesiąca nie miała zleceń. Coś jest nie tak. Ktoś nas blokuje. Poza tym dwoje z
nas, w niedługim czasie zaginęło w nieznanych okolicznościach. Stwierdziliśmy,
że musimy trzymać się razem dopóki sprawa się nie rozwiąże. Wchodzisz w to?
-
Wchodzę.
Nie
miałem bladego pojęcie co tu się dzieje, ale dziewczyna brzmiała na tyle
przekonywująco, że postanowiłem jej zaufać.
***
Czterdzieści
minut później siedzieliśmy już wszyscy razem w moim salonie. Ana, bo tak na
imię miała nieznajoma nerwowo zerkała w kierunku okna.
-
Uspokój się. Wprowadzasz nerwową atmosferę. I tak wszyscy jesteśmy już mocno zestresowani.
Dejv,
młody chłopak, wyglądający na jakieś maks dwadzieścia lat, z czupryną utlenionych
na blond włosów zdawał się być wyraźnie poirytowany jej zachowaniem.
- Cieszmy się, że Szalony wziął nas dziś do
siebie. Bo od tamtej obskurnej sofy w motelu bolał mnie zadek. Swoją drogą ja
czyhałem na Ciebie na stacji benzynowej. Zakładałem, że tam też musisz się
pojawić. Tyle, że ja nie znałem tak dobrze Twojej twarzy jak Ana. Ona jest
twoją fanką, ja nie przeczytałem nic od czasów Pinokia.
-
Skąd dowiedzieliście się o mnie i o
sobie nawzajem?
-
Od niej. – Kiwnął głową w kierunku Mery. – Ona była pierwsza. Znalazła najpierw
Anę, później Ewę, mnie i teraz Ciebie.
Szczupła
blondynka o której mówił chłopak spała spokojnie na rozkładanej sofie. Stwierdziłem,
że nie będę jej budzić. A do pytania wrócimy rano.
Ana
ziewnęła. Cała trójka wyglądała jak z krzyża zdjęta.
-
Jak ktoś jest głodny to w lodówce jest żarcie. W łazience powinny być ze dwa
ręczniki. Do mycia też coś się znajdzie. Tylko uwaga na kran, czasem odpada
pokrętło. Trzeba delikatnie. Ja idę spać. Dejv z racji braku miejsca musisz
przekimać ze mną. Jutro skoczymy do miasta i kupimy jakieś leżanki.
Wziąłem szybki prysznic, by nie blokować
pozostałych i położyłem się do łóżka. Przekonany,
że sprawa milczących telefonów szybko się rozwiąże.
Rozdział 3
Komentarze
Leszek.J
sierpień 09, 2023 12:50
Doczytałem, to science fiction nawet wciąga.
Mam nadzieję że jakieś wydawnictwo podejmie się druku.
Pozdrawiam
Leszek.J
sierpień 07, 2023 18:32
Zacząłem, ale... wpadnę tu jeszcze
Atylda
sierpień 06, 2023 13:23
Niestety wydawnictwa odpisują, że nie są zainteresowane. Nie trafia to do nich :/
Tanketyna
sierpień 03, 2023 20:40
Mnie się bardzo podoba