Atylda
Szalony część 2
Rozdział 3
Budzę się wcześnie rano, szalenie niewyspany. Czwartą noc pod rząd znów śnił mi się ten sam sen. Zaświaty. Baty smagają nad moją głową, gdy na stromą górę wnoszę na barkach kamienne cegły.
Obok mnie w łóżku nie ma nikogo. Zarzucam na siebie bluzę i przemykam z sypialni do niewielkiej kuchni, połączonej z salonem. Dziewczyny, wtulone w siebie jeszcze smacznie śpią. Zaczekam z kawą, żeby ich nie budzić. Pomimo okoliczności cieszę się, że mnie odnaleźli. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie czuję się tak przerażająco samotny. Dawno nie miałem w domu ludzi. Moim ostatnim gościem był wścibski pan hydraulik. Swoją drogą kiepski.
Z niezadowoleniem stwierdzam, że łazienka jest pusta. To oznacza, że Dejv musiał wyjść na zewnątrz. Las dookoła bywa zdradliwy, łatwo zbłądzić, o świcie unosi się mgła gęsta jak mleko. Ubieram buty i wychodzę na taras. Intuicja podpowiada mi, że powinienem chłopaka poszukać. Cofam się jeszcze, żeby zostawić na stole niewielką karteczkę, że wyszedłem i zaraz wrócę. Nie chcę by zrobił się chaos i pogubili się wszyscy.
***
Chłodno. Bardzo chłodno, Mokra mgła zeszła dziś do samej ziemi.
- Dejv! – Krzyczę obchodząc jezioro dookoła.
Do jasnej cholery. On chyba naprawdę poszedł w las.
- De…
Padam na mokrą trawę. Ktoś powalił mnie od tyłu. Szarpię się, ale napastnik zakłada mi dźwignię na szyję. Nie mogę oddychać.
- Puszczę, ale przestań się szarpać i nie wrzeszcz.
Zwalnia uścisk, Pozwalając mi łapczywie złapać powietrze.
- Dejv do jasnej cholery, pogięło Cię? – Chrypię.
– Ciszej. Jeszcze mi za to podziękujesz. Prawdopodobnie uratowałem Ci życie.
Czuję, że całe moje ubranie przesiąknęło rosą.
- Nie wstawaj. Czołgaj się za mną. Dobrze, że trawa jest wysoka.
Nie mam bladego pojęcia o czym on bredzi, jednak otumaniony całą sytuacją czołgam się za nim w kierunku lasu.
- Dobra. Możesz podnieść dupę. Jesteśmy już pod drzewami. Teraz musimy się zastanowić jak ich wypłoszyć.
Żyłka na jego szyi mocno pulsuje, źrenice ma rozszerzone jak po spożyciu amfy. Może rzeczywiście coś brał.
- Idiota. Zostawiłeś kobiety same w domu? – Patrzy na mnie ze złością. - Niby masz być najlepszy z nas wszystkich, a ja żadnego fenomenu u ciebie nie dostrzegam.
- O chuj ci chodzi. To ty nawiałeś z chaty bez słowa, rzuciłeś się na mnie i pierdolisz farmazony. A ja jak ten debil się za Tobą czołgam po trawie.
Najchętniej dałbym mu w gębę. Wyprowadził mnie z równowagi.
Wyciskając z bluzy wodę obserwuję, jak Dejv przeszukuje kieszenie i wyjmuje z nich niewielki scyzoryk wraz z woreczkiem białego proszku. Mówiłem, że ćpun.
- Kreda. Dzięki temu już nie wrócą. – Nie wiem czy mówi bardziej do mnie czy do siebie.
Ślini srebrne ostrze noża i naciera pyłem.
- Ja naprawdę nie mogę Ci teraz wszystkiego tłumaczyć Szalony. – Bierze głęboki wdech. – Ale uwierz mi, jesteśmy w większym bagnie niż ci się zdaje. Mery mówiła, że tak może być. Bez niej nas wyrżną jak kaczki. – Masz.- Rzuca mi scyzoryk. - Tnij na oślep.
Zaciskam niewielką broń w dłoni. Wygląda na to, że źle oceniłem sytuację. Bardzo źle.
Korony drzew nad nami zaczynają szelescić. Patrzę w górę. Helikopter. Na nasze szczęście powierzchnia wokół jeziora jest zbyt mała i nierówna, aby był w stanie tu wylądować. Schowany za grubym pniem sosny obserwuje jak po linie złażą na ziemię zamaskowani zwiadowcy. Naliczyłem pięciu. Pięciu chłopa, uzbrojonych w długie karabiny kontra my dwaj z jednym, małym scyzorykiem. W tym momencie żałuję, że nie byłem w wojsku. Kompletnie nie potrafię się bić.
- Jaki jest plan?
- Ja biegnę w prawo, Ty w lewo. Ja biegnę robiąc hałas. Odciagam ich. Ty w tym czasie cicho zakradasz się do domu. Kumasz?
- Kumam.
- Wyprowadź dziewczyny wgłąb lasu, od południa a potem biegnijcie w stronę miasta. Ludność cywilna powinna ich odstraszyć.
Chciałam zapytać z kim właściwie przyszło nam się mierzyć, ale zanim zdążyłem Dejv był już daleko. Zostawiając za sobą trzask łamanych gałęzi. Skoro w grę wchodziła jakaś kreda, miałem obawę, że to nie są zwykłe istoty ludzkie
Hałas wywołał popłoch wśród naszych wrogów. Zaczęli machać coś rękami, gestykulować i mówić w nieznanym mi języku. Jakby dialekt rosyjski pomieszany z arabskim. Wreszcie po chwili, która dla mnie trwała wieczność, czterech ruszyło za dźwiękiem w stronę lasu. Jeden został. Cholera. Plan nie do końca się powiódł.
Cichutko zacząłem przesuwać się w stronę chaty. Miałem wrażenie, że każdy liść pod moim butem podwójnie szelesci. Modliłem się w duchu, by Ana i Mery nie wybiegły w panice prosto w ręce obcego. Dłoń na scyzoryku pociła się.
Kurwa, pomyślałem. Człowiek przeszedł przez własną śmierć, gnił w czyścu, musiał łapać umarlaków, a teraz jeszcze sam był na celowniku Bóg jeden wie kogo.
Ilość odsłon: 263
Komentarze
Leszek.J
sierpień 09, 2023 12:45
Widzę że opowiadanie rozkręca się na dobre.
Siły nadprzyrodzone mieszają się ze współczesną techniką, wszystkiego można się tu spodziewać.
A więc czekam na następne odcinki.
Pozdrawiam