Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

cd.
11/ Około godziny 14 znaleźliśmy się w Malborku, jadąc od południa trasą pieszo-jezdną wzdłuż Nogatu. Słonko świeciło, ciepło a nawet gorąco było... aż z zazdrością spojrzałem na kąpiących się w rzece ludzi, na małej, zagospodarowanej plaży. Nie było jednak czasu na robienie godzinnych przerw dla jednego… znaczy dla mnie. Pozostałym współcyklistom wystarczyłoby pięciominutowe zanurzenie w wodzie po kolana, ale moje „tylko króciutko popływam” oznacza minimum pół godzinki. Na krócej to nie warto nawet zamoczyć kąpielówek, nie wspominając o wewnętrznym wkurzeniu. To tak, jakby dać dzieciaczkowi polizać sam papierek z zawiniętym w środku cukierkiem i… zabrać. Echh… pocieszyłem się, że to wyznaczone kąpielisko jest tak małe, iż właśnie dla dzieci chyba przeznaczone. Pływanie tylko od – do i z powrotem, jak w basenie, to nie dla mnie; czuję się wtedy jak więzień w celi chodzący od ściany do ściany. „Na cholerę nerwy tracić, popływam jeszcze u siebie w Rudniku, letnia pogoda ma się utrzymać” – ta błoga myśl przyniosła mi ulgę.
.
12/ Jechaliśmy spokojnie dalej błoniami nadnogackimi, blisko rzeki. Noo… muszę przyznać, że mile mnie zaskoczyły – pięknie urządzone ścieżki i miejsca do siedzenia, lampy uliczne; mała architektura; wszystko bardzo ładnie wykonane. Podoba mi się to zagospodarowanie nabrzeża. Poprzednio byłem nad Nogatem równo pięć lat temu, na Malborskim Maratonie Kajakowym i dzisiejszego widoku jeszcze nie było. Tak że – brawo dla władz miasta!
.
Dojeżdżamy do murów zamku, dumnie wznoszącego się nad naszymi głowami. Robi się coraz gęściej od ludzi spacerujących, jeżdżących, odpoczywających. Kurde! Posuwamy się też w tempie spacerowym, inaczej się nie da. Jak ja „uwielbiam” paniusie z małymi pieskami na smyczy! Może nie tyle paniusie, ile ich czworonogów. Jeden, chyba z miniaturowej rasy cziczaua czy jakoś tak zwany, nagle wyskoczył w bok pieszojezdni, naciągając tę smycz jak linkę w poprzek mojej jazdy… Biały, to chyba jednak z bolończyków, piesków kanapowych, które tak uwielbiała metresa króla Ludwika XV, madame de Pompadour...
.
No dobra, wolne tempo jest czasem prozdrowotne. Zdążyłem przyhamować i to najważniejsze. Trochę stresu jest przydatne dla systematycznego ćwiczenia uwagi, spostrzegawczości i szybkości reakcji. Dojeżdżamy do głównej ulicy prowadzącej od Nogatu wzdłuż zamku do centrum miasta. Tłumy, wszędzie tłumy; zapchane nimi nie tylko trotuary ale i ulica. „Kurde, jakby się zmówili na dzisiejszą sobotę… mają wolne pozostałe 364 dni w roku, to akurat musieli przyleźć dzisiaj, kiedy my jesteśmy…”. Cóż, nic na to się nie poradzi… przecież nie da się ich rozpędzić. Przyjmujemy to jako niezbyt miłe, ale spodziewane utrudnienie. Wiadomo – Malbork, wolna sobota, piękna pogoda – to działa na wielu ludzi jak płachta na byka; znaczy ta płachta wygania ich z domów. Tylko dlaczego akurat do Malborka, kiedy my jesteśmy?! Mało jest innych, pięknych miejsc i miejscowości w naszej kochanej Polsce? Jak już nie mogą usiedzieć spokojnie na tyłku, to niech gdzie indziej się wybierają…
.
13/ Trochę pełzamy, lawirując między ludźmi niby slalomowiec na stoku między tyczkami, trochę prowadzimy rowery. Kolega kierownik, jak to ma w zwyczaju o tej porze, anonsuje unisono, że już mu głód doskwiera. Już?! Tak wcześnie? Przecież jeszcze nie ma nawet zmierzchu, szkoda dnia, wolałbym pojeździć… ale cóż, widzę po zadowolonych minach pozostałych, że i oni są radzi propozycji wrzucenia coś na ruszt w porze obiadu.
.
Czasem się dostosowuję do zdania większości... Szukamy właściwego lokum. Knajpek, restauracyjek, pizzerii i kebabów od groma i jeszcze trochę; wszystkie skierowane ku chodnikom, znaczy frontem do klienta. Pokręciliśmy się po centrum, niedaleko pomnika króla Władysława Jagiełły, w poszukiwaniu odpowiedniej jadłodajni. Tu ciasno, tam wszystko zajęte, w tym lokalu mamy czekać ponad pół godziny; gdzie indziej ceny chyba z Księżyca wzięte. Widocznie nastawili się na „dewizowego gościa”, jak drzewiej mawiano. Inaczej nazywając – z nabitą kabzą, którzy nie wiedzą co z pieniędzmi robić.
.
Wreszcie dojrzałem po drugiej stronie ulicy, lekko ukryty w głębi, napis „Kebab” na małym budyneczku i coś o tym, że jest oryginalny. Przyjmuję a priori, że oryginalność dotyczy potrawy a nie budynku. Podjeżdżamy i przeczucie mnie nie oszukało – to jest to miejsce. Niedrogie żarełko robione na oczach klienta, obsługa śniada, ale uśmiechnięta i rozumiejąca po polsku (w przeciwieństwie do mnie, kiedy rzucają między sobą słowami w nieznanym języku).
.
Zamawiamy, płacimy, krótko czekamy; ot, tyle co by z przybytku natury w międzyczasie skorzystać (sztucznej już natury; porcelany w naturze nie uświadczysz). Otrzymuję swojego kebaba w cienkim naleśniku i… ale smaczny! Do tego bardzo tani, ledwie 14 złociszy. Dobrze, że kolega zgłodniał; inaczej nie wiedziałbym o tym lokalu. Muszę zapamiętać miejsce, kiedy ponownie nawiedzę dawną stolicę państwa krzyżackiego…
.
14/ Najedzeni, rozsiedliśmy się na chwilę, aby spożyte jadło ułożyło się w żołądkach. Kolega spojrzał na zegarek i ni to stwierdził, ni zapytał:
.
– Słuchajcie, już dawno po piętnastej. Ten cholerny pociąg nas załatwił. Co robimy? Może wyszukamy gdzieś kwaterę i przenocujemy? Obejrzymy wieczorem Polaków w walce o złoto w siatkę, a jutro rano spokojnie wrócimy. Będziemy mieli cały dzień. Jutro też ma być pięknie.
.
– Ja niezbyt, w niedzielę chcę być w domu. Wracam dzisiaj – odpowiadam.
.
– A pozostali? Głosujemy.
.
Demokratycznie zostałem przegłosowany pięć do jednego. Na szczęście, nawet w demokracji, w pewnych przypadkach można zgłosić votum separatum. Tym przypadkiem jest planowane spotkanie z moją nieodrodną córeczką. Będzie w niedzielę wracała samochodem nad morze z kilkudniowego urlopu i łażenia po wertepach naszych gór „gdzie powietrze przejrzyste i widoki czyste…”; prawie czyste. Jeśli chodzi się tam turystycznymi szlakami, to z tą czystością jest różnie. Ale to nieważne. Obiecała że jeżeli tylko nic jej nie spowolni, to w drodze powrotnej odwiedzi swojego rodzonego ojca. No, a to jest dla mnie najpierwszy priorytet. Pojadę więc na rowerze do Kwidzyna i stamtąd już wrócę koleją do Grudziądza. Czasu na powrót powinno być jeszcze aż nadto.
.
Koleżanka sprawdza w telefonie i znajduje połączenie:
.
– Masz o dziewiętnastej osiemnaście.
.
To faktycznie aż nadto, ponad trzy i pół godziny, a kilometrów ledwie czterdzieści kilka; ot, dwie i pół godziny spokojnej jazdy rowerem. Jednak „przezorny… itd.” (a nuż jakaś mała awaria czy przeszkoda po drodze) pytam o następne połączenie.
.
– Później masz o dwudziestej pierwszej dwadzieścia dziewięć, ale to już ostatnie.
.
„To naprawdę ostateczność. Nie powinno być niespodzianek; będę w domu krótko po dwudziestej i mecz siatkówki nawet spokojnie obejrzę na żywo, a nie z nagrania”. Jest kwadrans przed szesnastą. Przybijam więc ze wszystkimi piątkę i „do następnego wyjazdu”. Zbieram się aby, jadąc turystycznym tempem, spokojnie być godzinę przed 19:18 na dworcu kolejowym w Kwidzynie. Czasu mam aż nadto.
.
POPOŁUDNIE 16 IX 2023, SOBOTA. SAMOTNY POWRÓT
.
15/ Wsiadając na mojego wiernego rumaka dopiero zauważam brak bidonu z ledwie napoczętym napojem. „Kurde, musiał mi wypaść, kiedy wykopyrtnąłem się w tej błotnej koleinie w lesie. Ot, gdyby mój organizm domagał się częstszego pojenia, to bym wcześniej zauważył. No nic, po drodze kupię nektar w jakimś wiejskim sklepiku. Na razie nie chce mi się pić”.
.
Podbudowany ponad godzinną rezerwą czasową postanawiam pojechać lasami, trasą rowerową a nie samochodową. Nastawiam nawigację do Kwidzyna – wykazuje 43 kilometry i pedałowania 2 godziny z kilku/nastoma minutami. Świetnie, czas przejazdu jak na szosie! Znaczy wytyczona trasa rowerowa jest twarda i płaska; inaczej dłuższy czas by pokazało. Podłączam jeszcze smartfona do nowego powerbanku (szybko mi nastawione aplikacje żrą baterię w telefonie, już mało pojemności zostało) i ruszam w powrotną drogę do Kwidzyna.
.
Pierwsze prawie 10 kilosów wracam po naszej dzisiejszej trasie, więc już znajomymi ścieżynkami i z zapoznanymi pokrzywami, gdzieniegdzie koleinami i przez błocka. Toczę więc koła dużo wolniej niż planowałem. Nie szkodzi, mam przecież półtorej godziny zapasu. Zaraz GPS wyprowadzi mnie gdzieś na leśny asfalt czy szuter, bez podjazdów. Wreszcie rozwinę normalną prędkość…
.
Kończy się obeznany już dzisiaj odcinek; nawigacja wskazuje jazdę dalej w lesie, bliżej Nogatu a potem Wisły. „No i fajnie, bliżej to znaczy płaskimi nizinami, bez górek. Przyspieszę więc, nie będzie dotychczasowego spowalniania jazdy”.
.
16/ Mija kolejne kilka kilometrów, ale podłoże na ścieżce w ciemnym lesie jednak nie zmienia się na oczekiwane do szybszej jazdy. „Długo tej dzikości zostało? Mam jeszcze dość czasu, ale popedałowałbym już normalnie. Wolną godzinkę posiedzę w Kwidzynie, może pojeżdżę po mieście…”.

Moja lekka niecierpliwość po następnych kilku kilometrach zmienia się stopniowo we wzrastającą irytację. Oczekiwanego terenu do szybszej jazdy nie mogę się już doczekać. Przeciwnie – ścieżynka stała się nawet szersza, ale dalej natrafiam na błotka i pagórki do podjechania. Do tego zauważam, że mój GPS zaczyna wariować, przy rozjazdach w lesie pokazuje raz tak, raz siak; zwłaszcza kiedy krzyżują się trzy przesieki. Kilka razy prowadzi mnie w jakąś rozjeżdżoną przez traktory piaszczystą drogę, gdzie widzę tylko świeżo ścięte drzewa, ułożone po bokach w pryzmy; zakopuję się w tych piachach, bez szansy na dalszą jazdę. Po kilku minutach pchania roweru wracam wtedy do poprzedniego rozjazdu. Nawigacja w telefonie dalej wariuje, informując „Szukam nowej trasy”…
.
Sacrebleu! To ma być ta droga rowerowa według GPS?! Minuty mi uciekają, już trochę czuję w nogach te piachy i podjazdy; do tego gorąco, sucho w gardle a nie mam nawet nic do popicia. Jestem dalej cały czas w lesie, ani jednej wioseczki ze sklepem po drodze…
---
cdn.
Ilość odsłon: 222

Komentarze

Nie znaleziono żadnych komentarzy.