Zdzisław Brałkowski
Współlokatorzy
(fragment z nowej książki. Czas: połowa lat 80. Miejsce: nowe mieszkanie)
(...)
Nawet w nowym wieżowcu pojawiają się problemy, od pokoleń znane ludziom mieszkającym w domach postawionych przed wielu latami. Natura, zwłaszcza żywa, nie zna pojęcia „terenu niedostępnego”. Szybko go zagospodarowuje; zwłaszcza lubią to robić drobne zwierzątka, których ludzie, nie wiadomo czemu, niezbyt kochają dopuszczać do współżycia. Gatunek nasz wcisnął się we wszystkie enklawy na naszej Matce Gai, nie pytając żyjących tam innych gatunków o pozwolenie, ale sam zazdrośnie strzeże swoich włości przed nimi. Czy to zgodne z prawami przyrody? Czy nie powinno być „jak wy nam, tak my wam”?
.
Dobrze się nam żyło w nowym mieszkaniu. Całe lokum było tylko nasze! Niestety, ta przyjemność skończyła się po kilkunastu miesiącach – zadomowili się nowi, maleńcy mieszkańcy i to bez pytania o zgodę właścicieli. Tymi nieproszonymi domownikami okazały się mrówki faraona – rudzielce nic sobie nie robiły z naszej antypatii i spacerowały w nocy po mieszkaniu, zostawiając tylko drobniutkie ślady, ciągnące się od ich kryjówki w toalecie za płytą osłaniającą pion wodociągowy i kanalizacyjny. Żadne środki chemiczne, tak zachwalane w reklamach o ich skuteczności, nie pomagały. Dopiero rada, udzielona przez dużo starszego ode mnie znajomego, okazała się pomocna:
.
– Zdzisiek, weź w kiblu, na ich drodze, zrób w poprzek wałek z plasteliny. Pomiel szkło i nasyp na plastelinę. Powinny przestać włazić do mieszkania.
.
Myślałem, że żartuje, ale mówił poważnie. „A co ma być, pomoże czy nie, ale warto spróbować – pomyślałem. – Czasem najlepsze są najprostsze sposoby”.
.
I… pomogło! Nie wiem, dlaczego i czy na pewno dzięki temu, ale mrówki zniknęły. Może nie chciały sobie kaleczyć delikatnych nóżek o te ostre drobinki szkła?
.
Przez kolejny rok czy dwa był spokój z nieproszonymi gośćmi. Każdy taki okres ma jednak swój koniec. „Przyroda nie znosi próżni” – w wieżowcu zdecydowały zamieszkać troszkę większe zwierzątka niż mrówki. Szare stworzonka ze sterczącymi wąsikami i długim ogonkiem, znane dzieciom z rysunkowych filmów Disneya, ale na żywo nie tak mile oglądane jak w telewizorze. „Jednak życie to nie jest bajka” – tę starą maksymę odczuliśmy na własnej skórze.
.
Myszki. Szare myszki, tak milutkie na fotografiach, w realu nie były pożądanymi przez nas domownikami. Pojawiły się w mieszkaniach wieżowca, korzystały też z lokum w stale zapychanym odpadami kuchennymi pionie zsypu do śmieci. Z tego pionu zawsze śmierdziało na klatce schodowej przy otwieraniu klapy, ale to była tylko krótka nieprzyjemność dla powonienia. Nikt jednak nie lubi dłuższego pobytu myszek we własnym mieszkaniu…
.
Walka z nimi trwała przez kilka lat. Ani one, ani my nie mogliśmy przez ten okres odtrąbić ostatecznego zwycięstwa. Stosowane przeze mnie środki tylko ograniczały ich bytność, ale nie likwidowały całkowicie. Pułapki z serem czasem skutkowały, rozsypana trutka też; tyle że to drugie powodowało, iż wysuszone truchła myszy znajdowałem, nieraz dopiero po dłuższym czasie, za kuchennym szafkami.
.
Raz taki nieproszony gość pojawił się w miejscu, o którym wcześniej nawet nie pomyślałbym. Może dlatego, iż to miejsce znalazł sobie w dość nowym wynalazku człowieka, który pojawił się w mieszkaniach ledwie kilkadziesiąt lat temu.
.
– Zdzisiek! – usłyszałem okrzyk małżonki z kuchni. – Zdzisiek!
.
„Co jest”?!
.
Gabrysia stała przed otwartą lodówką.
.
– Mysz była i wyskoczyła! – Oskarżycielski palec połowicy celował prosto w górną półkę.
.
– Gdzie ona jest? – Wcześniej odruchowo zapytałem, nim się zreflektowałem. „Co za głupie pytanie”.
.
– Była, ale uciekła. Gdzieś tam. – Teraz palec skierowała w stronę szafek kuchennych ze zlewozmywakiem.
.
– Kurde, tam jej nie upoluję. Myknęła pewnie do pionu z rurami. – Zamknąłem drzwiczki lodówki. – Ale że wytrzymała zimno…
.
– Jak ona wlazła?! – Oskarżycielski, lodowaty wzrok małżonki mało mnie samego zamroził. Wytrzymałem i dzielnie odparłem niewypowiedziany zarzut, kontratakując z miejsca:
.
– Nie wiem. Ja nie zostawiam otwartej lodówki. Biorę i od razu drzwiczki zamykam. Widocznie coś robiłaś i na chwilę zostawiłaś…
.
– Ja zamykam! – Odrzuciła zdecydowanie. – Musiałeś ty zostawić.
.
– No dobra, ja czy ty, nieważne – odparłem mitygująco. – Ale że nie zamarzła… musiała niedawno wleźć. – W pierwszej chwili chciałem wspomnieć, że od kilku godzin nie otwierałem lodówki, ale wolałem nie opóźniać obiadu, który przygotowywała małżonka. Byłem już porządnie głodny. – Przecież jej nie podrzuciłem.
.
O to jedno zdanie za dużo powiedziałem. Podziałało jak zalanie benzyną zamierającego już ognika.
.
– Różne was w domu się trzymały psikusy. – Małżonka przestała kroić dopiero co wyjęty z lodówki ogórek. – Sam opowiadałeś, że kiedyś z Andrzejem strąciliście z sufitu pająka prosto na poduszkę i potem obudziliście Teresę.
.
Na to wspomnienie aż się uśmiechnąłem. „To były fajne, dziecięce lata”…
.
– Trochę mieliśmy z bratem radochy, kiedy otworzyła oko i zobaczyła ogroomneego pająka przed nosem. – Nie wytrzymałem i zakrztusiłem się ze śmiechu. – Jak wrzasnęła i poleciała do ubikacji, to chyba z pół godziny nie dała się stamtąd wyciągnąć.
.
– No właśnie, takie coś zrobić. Przecież na zawał można zejść! Albo z tym pasztetem.
.
– Z jakim pasztetem?
.
– No tym, co twoja mama zrobiła na święta z mięsa nutrii. A powiedzieliście Teresie, że pasztet z zająca.
.
– Wiesz, jak się nim zajadała? Aż uszy się jej trzęsły. Był naprawdę bardzo dobry. Po drugie to nie my, tylko mama tak powiedziała, że z zająca. Wiesz, jak na Teresę działało samo słowo. Dla niej nutria to był szczur. – Ponownie się zaśmiałem.
.
– A ty musiałeś później powiedzieć, że jednak nie z zająca, tylko z nutrii.
.
– No dobra, powiedziałem. Ale dopiero jak już zjadła. Tak jej smakował, że…
.
– … że, jak mówiłeś, od razu poleciała do ubikacji i wszystko jej poszło.
.
– Oj, powiedziałem. No powiedziałem. Dawne dzieje. Ale tej myszy nie podrzuciłem przecież. Daj, pokroję tego ogórka, bo zamiast obiadu będziemy jeść dopiero kolację. – Wziąłem nóż. Byłem już porządnie głodny. Pomogło; połowica wreszcie zamilkła i zabrała się za przyrządzanie obiadu.
.
Kilka razy udało się jednak mnie i córeczce polowanie z nagonką. Małżonka, nie wiedzieć czemu, nie za bardzo była chętna i nigdy nas nie wspomogła w wysiłkach. Na szczęście Magdzia, nieodrodna moja pociecha, dzielnie mnie wspierała. To polowanie udawało się tylko w pokojach, gdyż w nich nie było pionów kanalizacyjnych. Kiedy śmignęło coś szarego pod meble, zamykaliśmy wtedy drzwi. Do skutecznego upolowania wystarczały dwa proste przedmioty – plastikowa miska i szersza od niej tektura z kartonu. Córeczka, jako nagonka, hałasowała, stukała w meble, ja zaś czatowałem na środku pokoju. Kiedy tylko „to to z wąsikiem i ogonkiem” wybiegło z ukrycia, próbowałem przykryć je miską. Jeżeli nie za pierwszym, to za drugim lub kolejnym razem udawało się. Wtedy podsuwałem karton od dołu i wszystko trzymając w rękach udawałem się, dumny z udanego polowania, do ubikacji.
.
– Magdziu, naciskaj.
.
Woda ze zbiornika dolnopłuka gwałtownie spływała, ja wytrząsałem zdobycz do muszli i wszystko razem momentalnie znikało w czeluściach rury kanalizacyjnej. Czysto, bez fizycznego kontaktu; ta moja metoda nigdy mnie nie zawiodła.
.
Wszystkie te recepty na walkę z myszami przypominały jednak „orkę na ugorze”…
(...)
(...)
Nawet w nowym wieżowcu pojawiają się problemy, od pokoleń znane ludziom mieszkającym w domach postawionych przed wielu latami. Natura, zwłaszcza żywa, nie zna pojęcia „terenu niedostępnego”. Szybko go zagospodarowuje; zwłaszcza lubią to robić drobne zwierzątka, których ludzie, nie wiadomo czemu, niezbyt kochają dopuszczać do współżycia. Gatunek nasz wcisnął się we wszystkie enklawy na naszej Matce Gai, nie pytając żyjących tam innych gatunków o pozwolenie, ale sam zazdrośnie strzeże swoich włości przed nimi. Czy to zgodne z prawami przyrody? Czy nie powinno być „jak wy nam, tak my wam”?
.
Dobrze się nam żyło w nowym mieszkaniu. Całe lokum było tylko nasze! Niestety, ta przyjemność skończyła się po kilkunastu miesiącach – zadomowili się nowi, maleńcy mieszkańcy i to bez pytania o zgodę właścicieli. Tymi nieproszonymi domownikami okazały się mrówki faraona – rudzielce nic sobie nie robiły z naszej antypatii i spacerowały w nocy po mieszkaniu, zostawiając tylko drobniutkie ślady, ciągnące się od ich kryjówki w toalecie za płytą osłaniającą pion wodociągowy i kanalizacyjny. Żadne środki chemiczne, tak zachwalane w reklamach o ich skuteczności, nie pomagały. Dopiero rada, udzielona przez dużo starszego ode mnie znajomego, okazała się pomocna:
.
– Zdzisiek, weź w kiblu, na ich drodze, zrób w poprzek wałek z plasteliny. Pomiel szkło i nasyp na plastelinę. Powinny przestać włazić do mieszkania.
.
Myślałem, że żartuje, ale mówił poważnie. „A co ma być, pomoże czy nie, ale warto spróbować – pomyślałem. – Czasem najlepsze są najprostsze sposoby”.
.
I… pomogło! Nie wiem, dlaczego i czy na pewno dzięki temu, ale mrówki zniknęły. Może nie chciały sobie kaleczyć delikatnych nóżek o te ostre drobinki szkła?
.
Przez kolejny rok czy dwa był spokój z nieproszonymi gośćmi. Każdy taki okres ma jednak swój koniec. „Przyroda nie znosi próżni” – w wieżowcu zdecydowały zamieszkać troszkę większe zwierzątka niż mrówki. Szare stworzonka ze sterczącymi wąsikami i długim ogonkiem, znane dzieciom z rysunkowych filmów Disneya, ale na żywo nie tak mile oglądane jak w telewizorze. „Jednak życie to nie jest bajka” – tę starą maksymę odczuliśmy na własnej skórze.
.
Myszki. Szare myszki, tak milutkie na fotografiach, w realu nie były pożądanymi przez nas domownikami. Pojawiły się w mieszkaniach wieżowca, korzystały też z lokum w stale zapychanym odpadami kuchennymi pionie zsypu do śmieci. Z tego pionu zawsze śmierdziało na klatce schodowej przy otwieraniu klapy, ale to była tylko krótka nieprzyjemność dla powonienia. Nikt jednak nie lubi dłuższego pobytu myszek we własnym mieszkaniu…
.
Walka z nimi trwała przez kilka lat. Ani one, ani my nie mogliśmy przez ten okres odtrąbić ostatecznego zwycięstwa. Stosowane przeze mnie środki tylko ograniczały ich bytność, ale nie likwidowały całkowicie. Pułapki z serem czasem skutkowały, rozsypana trutka też; tyle że to drugie powodowało, iż wysuszone truchła myszy znajdowałem, nieraz dopiero po dłuższym czasie, za kuchennym szafkami.
.
Raz taki nieproszony gość pojawił się w miejscu, o którym wcześniej nawet nie pomyślałbym. Może dlatego, iż to miejsce znalazł sobie w dość nowym wynalazku człowieka, który pojawił się w mieszkaniach ledwie kilkadziesiąt lat temu.
.
– Zdzisiek! – usłyszałem okrzyk małżonki z kuchni. – Zdzisiek!
.
„Co jest”?!
.
Gabrysia stała przed otwartą lodówką.
.
– Mysz była i wyskoczyła! – Oskarżycielski palec połowicy celował prosto w górną półkę.
.
– Gdzie ona jest? – Wcześniej odruchowo zapytałem, nim się zreflektowałem. „Co za głupie pytanie”.
.
– Była, ale uciekła. Gdzieś tam. – Teraz palec skierowała w stronę szafek kuchennych ze zlewozmywakiem.
.
– Kurde, tam jej nie upoluję. Myknęła pewnie do pionu z rurami. – Zamknąłem drzwiczki lodówki. – Ale że wytrzymała zimno…
.
– Jak ona wlazła?! – Oskarżycielski, lodowaty wzrok małżonki mało mnie samego zamroził. Wytrzymałem i dzielnie odparłem niewypowiedziany zarzut, kontratakując z miejsca:
.
– Nie wiem. Ja nie zostawiam otwartej lodówki. Biorę i od razu drzwiczki zamykam. Widocznie coś robiłaś i na chwilę zostawiłaś…
.
– Ja zamykam! – Odrzuciła zdecydowanie. – Musiałeś ty zostawić.
.
– No dobra, ja czy ty, nieważne – odparłem mitygująco. – Ale że nie zamarzła… musiała niedawno wleźć. – W pierwszej chwili chciałem wspomnieć, że od kilku godzin nie otwierałem lodówki, ale wolałem nie opóźniać obiadu, który przygotowywała małżonka. Byłem już porządnie głodny. – Przecież jej nie podrzuciłem.
.
O to jedno zdanie za dużo powiedziałem. Podziałało jak zalanie benzyną zamierającego już ognika.
.
– Różne was w domu się trzymały psikusy. – Małżonka przestała kroić dopiero co wyjęty z lodówki ogórek. – Sam opowiadałeś, że kiedyś z Andrzejem strąciliście z sufitu pająka prosto na poduszkę i potem obudziliście Teresę.
.
Na to wspomnienie aż się uśmiechnąłem. „To były fajne, dziecięce lata”…
.
– Trochę mieliśmy z bratem radochy, kiedy otworzyła oko i zobaczyła ogroomneego pająka przed nosem. – Nie wytrzymałem i zakrztusiłem się ze śmiechu. – Jak wrzasnęła i poleciała do ubikacji, to chyba z pół godziny nie dała się stamtąd wyciągnąć.
.
– No właśnie, takie coś zrobić. Przecież na zawał można zejść! Albo z tym pasztetem.
.
– Z jakim pasztetem?
.
– No tym, co twoja mama zrobiła na święta z mięsa nutrii. A powiedzieliście Teresie, że pasztet z zająca.
.
– Wiesz, jak się nim zajadała? Aż uszy się jej trzęsły. Był naprawdę bardzo dobry. Po drugie to nie my, tylko mama tak powiedziała, że z zająca. Wiesz, jak na Teresę działało samo słowo. Dla niej nutria to był szczur. – Ponownie się zaśmiałem.
.
– A ty musiałeś później powiedzieć, że jednak nie z zająca, tylko z nutrii.
.
– No dobra, powiedziałem. Ale dopiero jak już zjadła. Tak jej smakował, że…
.
– … że, jak mówiłeś, od razu poleciała do ubikacji i wszystko jej poszło.
.
– Oj, powiedziałem. No powiedziałem. Dawne dzieje. Ale tej myszy nie podrzuciłem przecież. Daj, pokroję tego ogórka, bo zamiast obiadu będziemy jeść dopiero kolację. – Wziąłem nóż. Byłem już porządnie głodny. Pomogło; połowica wreszcie zamilkła i zabrała się za przyrządzanie obiadu.
.
Kilka razy udało się jednak mnie i córeczce polowanie z nagonką. Małżonka, nie wiedzieć czemu, nie za bardzo była chętna i nigdy nas nie wspomogła w wysiłkach. Na szczęście Magdzia, nieodrodna moja pociecha, dzielnie mnie wspierała. To polowanie udawało się tylko w pokojach, gdyż w nich nie było pionów kanalizacyjnych. Kiedy śmignęło coś szarego pod meble, zamykaliśmy wtedy drzwi. Do skutecznego upolowania wystarczały dwa proste przedmioty – plastikowa miska i szersza od niej tektura z kartonu. Córeczka, jako nagonka, hałasowała, stukała w meble, ja zaś czatowałem na środku pokoju. Kiedy tylko „to to z wąsikiem i ogonkiem” wybiegło z ukrycia, próbowałem przykryć je miską. Jeżeli nie za pierwszym, to za drugim lub kolejnym razem udawało się. Wtedy podsuwałem karton od dołu i wszystko trzymając w rękach udawałem się, dumny z udanego polowania, do ubikacji.
.
– Magdziu, naciskaj.
.
Woda ze zbiornika dolnopłuka gwałtownie spływała, ja wytrząsałem zdobycz do muszli i wszystko razem momentalnie znikało w czeluściach rury kanalizacyjnej. Czysto, bez fizycznego kontaktu; ta moja metoda nigdy mnie nie zawiodła.
.
Wszystkie te recepty na walkę z myszami przypominały jednak „orkę na ugorze”…
(...)
Ilość odsłon: 204
Komentarze
Zdzisław Brałkowski
październik 28, 2023 22:44
Nie wiem, czy wszyscy, ale pewnie większość.
U mnie po tych pierwszych kilku latach walki z mrówkami faraona, a następnie z myszami, też mam spokój. Likwidacja zsypu dużo pomogła. Później tylko przez kilka lat pojawiały się karaluchy, ale też daliśmy im radę.
Ostatnio azjatyckie biedronki czasem w lato są utrapieniem. Nigdy nie ma tak dobrze, aby było całkiem dobrze ;)
Leszek.J
październik 28, 2023 17:07
Wszyscy muszą przez to przejść, u nas myszy były tylko na początku.
Wystarczyła pułapka, a później systematyczne wykładanie trutki w piwnicach.
Minęło 37 lat i do dziś jest spokój.
Pozdrawiam