Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi, 
Znowu po modrym zwija się krysztale,
I pierś morza objąwszy wiosła lubieżne,
Szyją łabędzią buja ponad fale:
Tak Arab, kiedy rumaka z opoki
Na obszar pustyni strąca,
Gdy kopyta utoną w piaszczyste potoki
Z głuchym szumem, jak w nurtach wody stal gorąca.


  Już płynie w suchym morzu koń mój i rozcina
Sypkie bałwany piersiami delfina.
Coraz chyżej, coraz chyżej,
Już po wierzchu żwir zamiata;
Coraz wyżej, coraz wyżej,
Już nad kłąb kurzu wylata.


  Czarny mój rumak jak burzliwa chmura,
Gwiazda na czole jego jak jutrzenka błyska,
Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra,
A nóg białych polotem błyskawice ciska.


     Pędź, latawcze białonogi!
   Góry z drogi, lasy z drogi!


     Daremnie palma zielona
   Z cieniem i owocem czeka:
   Ja się wydzieram z jej łona,
   Palma ze wstydem ucieka,
   Kryje się w głębi oazy 
   I szmerem liści z mojej dumy się uśmiecha.
        

     Owdzie granic pustyni pilnujące głazy
   Dziką na Beduina spoglądają twarzą,
   Kopyt końskich ostatnie podrzeźniając echa,
   Taką za mną groźbą gwarzą:


    «O szalony! Gdzie on goni!
   Tam od ostrych słońca grotów
   Głowy jego nie uchroni,
   Ni palma zielonowłosa,
   Ni białe łono namiotów,
   Tam jeden namiot — niebiosa.
   Tylko skały tam nocują,
   Tylko gwiazdy tam koczują».


     Daremnie grożą, daremnie!
   Pędzę i podwajam razy.
   Spojrzałem, aż dumne głazy
   Zostały z dala ode mnie,
   Uciekają rzędem długim,
   Kryją się jeden za drugim.


  Sęp usłyszał ich groźbę i ślepo uwierzył,
Że Beduina weźmie na pustyni jeńcem,
I w pogoń za mną skrzydłami uderzył,
Trzykroć czarnym obwinął głowę moją wieńcem:


    «Czuję — krakał — zapach trupi,
   Jeździec głupi, rumak głupi. 
   Jeździec w piaskach szuka drogi,
   Szuka paszy białonogi.
   Jeźdźcu, koniu, pusta praca,
   Kto tu zaszedł, nie powraca.
   Po tych drogach wiatr się błąka,
   Unosząc z sobą swe ślady;
   Nie dla koni jest ta łąka,
   Ona tylko pasie gady.
   Tylko trupy tu nocują,
   Tylko sępy tu koczują».


Kracząc, lśniącymi szpony w oczy mi urągał,
I spojrzeliśmy sobie trzykroć oko w oko.
Któż się uląkł? — Sęp uląkł i uciekł wysoko.
Kiedym go chciał ukarać i majdan naciągał,
I gdym sępa oczyma poza sobą tropił,
Już on wisiał w powietrzu, jako plamka szara,
Wielkości wróbla — motyla — komara —
Potem się całkiem w błękicie roztopił.


     Pędź, latawcze białonogi!
   Skały z drogi, sępy z drogi!


  Wtenczas obłok zachodni wyrwał się spod słońca,
Gonił mię białym skrzydłem po błękitnym sklepie;
On w niebie za takiego chciał uchodzić gońca,
Jakim ja byłem na stepie!
Nad głową moją zawisnął,
Taką groźbę za mną świsnął:


     «O szalony! Gdzie on goni!
   Tam pragnienie piersi stopi,
   Obłok deszczem nie odkropi
   Osypanej kurzem skroni;
   Strumień na błoniu jałowem
   Nie ozwie się srebrnym słowem,
   Rosa, nim na ziemię spadnie,
   Wiatr ją głodny w lot rozkradnie».


  Daremnie grozi! pędzę i podwajam razy;
Obłok strudzony zaczął po niebie się słaniać,
   Coraz niżej głowę skłaniać;
   Potem oparł się na głazy.
A gdym oczy raz jeszcze ze wzgardą obrócił,
Jużem o całe niebo w tyle go porzucił.
Widziałem z twarzy, co on w sercu knował:
   Zaczerwienił się od złości,
   Oblał się żółcią zazdrości,
Na koniec jak trup sczerniał i w górach się schował.


     Pędź, latawcze białonogi,
    Sępy z drogi, chmury z drogi!


   Teraz oczy kręgiem słońca
  Okręciłem koło siebie.
  I na ziemi, i na niebie
  Już nie było za mną gońca.
  Tu natura snem ujęta
  Nigdy ludzkich stóp nie słyszy,
  Tu żywioły drzemią w ciszy,
  Jak niepłoszone zwierzęta,
  Których stado nie ucieka,
  Widząc pierwszą twarz człowieka.


 Przebóg! Ja tu nie pierwszy! Śród piaszczystej kępy
Oszańcowane świecą się zastępy,
Czy błądzą, czy z zasadzki czatują na łupy?
Jeźdźcy w bieli i konie straszliwej białości!
Przybiegam — stoją; wołam — milczą; to są trupy!
   Starożytna karawana
   Wiatrem z piasku wygrzebana!
Na szkieletach wielbłądów siedzą jeźdźców kości.
   Przez jamy, gdzie były oczy,
   Przez odarte z ciała szczęki
   Piasek strumieniem się toczy
   I złowrogie szemrze jęki:
   «Beduinie opętany!
   Gdzie lecisz? tam huragany!»


   Ja pędzę, ja nie znam trwogi.
   Pędź, latawcze białonogi!
   Trupy, huragany z drogi!


    Huragan, z afrykańskich pierwszy wichrzycieli,  
   Przechadzał się samotny po żwiru topieli.
   Zobaczył mię z daleka, wstrzymał się i zdumiał,
   I kręcąc się na miejscu, tak do siebie szumiał:
   «Co tam za jeden z wichrów, moich młodszych braci,
   Tak poziomego lotu, nikczemnej postaci,
   Śmie deptać lądy, którem w dziedzictwie osiągnął?»
   Ryknął i ku mnie w kształcie piramidy ciągnął.
   Widząc, żem był śmiertelny i nieustraszony,
   Ze złości ląd nogą trącił,
   Całą Arabiją zmącił
I jak gryf ptaka porwał mnie w swe szpony.
   Oddechem ognistym palił,
   Skrzydłami kurzawy walił,
   Ciskał w górę, bił o ziemię,
   Nasypywał żwiru brzemię.
   Ja zrywam się, walczę śmiało,
   Targam jego członków kłęby,
   Ćwiartuję piaszczyste ciało,
   Gryzę go wściekłymi zęby.


  Huragan chciał z mych ramion w niebo uciec słupem:
Nie wydarł się; w pół ciała zerwał się i runął,
Deszczem piasku z góry lunął
I legł u nóg mych długim jak wał miejski trupem.


  Odetchnąłem! ku gwiazdom spoglądałem dumnie;
I wszystkie gwiazdy, oczyma złotymi,
Wszystkie spoglądały na mnie;
Bo oprócz mnie nie było nikogo na ziemi.
Jak tu mile oddychać piersiami całymi!
    Oddycham pełno! Szeroko!
    Całe powietrze w Arabistanie
    Ledwo mi na oddech stanie.
Jak tu mile spoglądać oczyma całymi!
    Wytężyło się me oko
    Tak daleko! Tak szeroko!
    Że więcej świata zasięga,
    Niż jest w kole widnokręga.
Jak miło się wyciągnąć ramionami całymi!
Wyciągnąłem ku światu ramiona uprzejme,
Zda się, że go ze wschodu na zachód obejmę.
Myśl moja ostrzem leci w otchłanie błękitu,
Wyżej, wyżej i wyżej, aż do niebios szczytu.
Jak pszczoła topiąc żądło i serce z nim grzebie,
Tak ja za myślą duszę utopiłem w niebie!
Ilość odsłon: 1254

Komentarze

Nie znaleziono żadnych komentarzy.