Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki


Pali się. Odpryski czerwonych jęzorów wyskakują przez okna, a rozbryzgująca się woda zdaje się je jeszcze rozmnażać. Odbite w każdej kropli potęgują wrażenie, że pali się już nawet przestrzeń. Ziemia i powietrze. Niebieskie pulsujące światła wozów strażackich. Niebieskie pulsujące światła radiowozu. Wyciągam przed siebie dłoń i rozstawiam szeroko palce. Światło na nich i pomiędzy nimi. Światło na twarzy i udach. Na stopach. We włosach. W najciemniejszych zakamarkach mojego umysłu. Oblizuję wargi. Dym ma gorzki posmak zniszczenia. Strachu i bezradności. Drobinki popiołu wirują przede mną. Małe cząstki tego co kiedyś było czymś więcej niż tylko ofiarą pożogi.


 


- Palimy się?


 


Łukasz jest tak pijany, że chyba nie za bardzo rozumie co się dzieje.


 


- Palimy? - ponawia pytanie.


 


Chciałabym mu odpowiedzieć, ale w głowie tylko światło. Niebieskie i pulsujące. I żadnych słów. Żadnego pomysłu na jakiekolwiek. Jakby ogień trawił mnie od środka. Jakby przedostał się tam przez rozchylone usta jedną z żarzących się kropel wody odbijanych pod ciśnieniem od ściany domu albo ognia, od samego piekła, które rozdziawiając szeroko i drzwi i okna zapraszało do środka.


 


Trzaski. Trzaski w głowie i dookoła. Pęka szkło i więźba pęka. Dachówki wpadają do środka, na łóżko i na stół, na wszystko czego już nie ma.


 


- A mama wyszła? - Łukasz myśli intensywnie.


 


Jego matka umarła jakieś dwadzieścia lat temu. Zaraz po ojcu. Łukasz mieszkał tylko z bratem. No i ze mną. A raczej ja z nim. Z nimi. Brat pił. Łukasz pił jak brat. Albo nawet bardziej. Niebieskie pulsujące światło tańczyło po jego ciele. Miał je w oczach i we włosach. Miał je w ustach. Wypełniało luki pomiędzy słowami. Ja nadal nie posiadałam mocy wypowiadania, choć głową pełna już była słów. Tych nie do wypowiedzenia. Nie na głos.

Kurwa. Jutro się zacznie. Będą gadali za ich plecami, że to kara za grzechy. Grzech nieumiarkowania. Rozpusty. I życia nie po Bożemu. Za te wszystkie bójki i drobne kradzieże. Dziś jeszcze ich żałują. Załamują ręce. Klepią po ramionach. Obiecują pomoc. A jutro? Jutro będą po drugiej stronie mocy. Przeciwko przenosicielowi grzechu, bo jak wiadomo, grzech jest chorobą zakaźną i kto się z kim zadaje... Tak oto z Łukasza przeszło na jego dziewczynę. Tę pierwszą. Później drugą. Trzecią. Na jego kolegów z naciskiem na Mateusza, który pięć lat temu zachlał się na śmierć. Witek jakoś się wymknął. Nałogowi i przeznaczeniu. Ni z gruszki ni z pietruszki oznajmił, że wyjeżdża i zamieszkał w Norwegii. Ma tam swoją firmę, żonę i psa. Za dwa miesiące urodzi mu się syn. Jakim cudem oparł się przenosicielowu grzechu? Tego nie wie nikt. Może jest grzechoodporny, a może po prostu umie żyć. Wie jak nie zalać żadnej nocy, żadnego dnia. Ludzi, którzy są blisko.

 

Łukasz patrzy pod nogi. Czubkiem buta ryje w ziemi. Przy gwałtowniejszym ruchu chwieje się, ale jakoś łapie równowagę. Raz, drugi, trzeci. Przy kolejnym upada i zaczyna rzygać. Brzydzę się, ale próbuję mu pomóc. Chcę żeby wstał, on jednak woli rzygać pod siebie. Rezygnuję więc. Pozwalam by osiadł tam gdzie najbardziej lubi. Gdzie czuje się najpewniej. Na samym dnie.

 

Poznałam go na festiwalu Woodstock. Dziewczyny lubią niegrzecznych chłopców. A Łukasz taki właśnie był. Niegrzeczny. Nieokrzesany. Trochę jak dziki kot, który drapie gdy potrzebuje miłości. Typ samotnika. Wędrownika. Nie. Raczej włóczęgi. Nie był przystojny. Wysoki i chudy jak patyk, z długi potarganymi przez wiatr włosami. Ubierał się wyłącznie na czarno i z tym mrokiem było mu bardzo do twarzy. Miał hipnotyczne spojrzenie i głos, który byle tekst zamieniał w modlitwę. Ale wyznawał boga, który nie potrzebował słów. Boga, który drwił ze swoich wyznawców. Który wszystko im zabierał nie dając w zamian nic. Jego obietnice były puste. Jak butelki znajdowane nazajutrz. 

Niebieskie pulsujące światło zgasło wreszcie. Odjechały wszystkie służby. Odeszli gapie. Dom tonął w ciemnościach. Dosłownie zlewał się z niebem na którym nie było ani jednej gwiazdy. Łukasz spał na postawionej w ogrodzie ławce. Ja stałam nad nim pełna gniewu i żalu. Do kogo? Do siebie? To nie ja podpaliłam dom. A jednak czułam się winna. Nie tego, że nie dopilnowałam dwóch pijaków. Tego, że jestem dzisiaj tu w tym miejscu, z tym człowiekiem, który tak naprawdę nigdy mnie nie kochał. To ja wmówiłam sobie to uczucie. Żeby tylko sobie. Nam je wmówiłam. Nam. Mnie i Łukaszowi. A że mam gadanie i z byle słowa potrafię ulepić całą historię, to się

 

wkręciliśmy, dopisując każdym dniem kolejny rozdział, zupełnie nie myśląc o tym, że to jakieś naciągane i trochę nie o tym co każde z nas chciałoby dodać od siebie. Bo tak na logikę, to ja musiałabym/powinnam była odejść, a on wywalić za drzwi te babskie lamenty i łzy. Ale nie. Nie można. Bo kto ugotuje, kto posprząta? Kto poratuje gdy wysokoprocentowy bóg nagle odwróci się od człowieka zupełnie pustym denkiem?

 

Niebieskie pulsujące światło w oknach. Niebieskie pulsujące światło w takich właśnie denkach. Jakby ten twój bóg mrugał do ciebie. Puszczał oko. Mówił: To nic. To nic. To taka gra. Gra w był i znikł. Alkohol. Dom. Kobieta. Jedna, druga, trzecia. I Woodstock był. I Nosowska. I Lady Pank. I brat. A wcześniej siostra. Ale znikła za denkiem. Za winem. Winą. Jaką było picie każdego dnia. Przenosiciel grzechu. Przenosiciele. Twój ojciec i dziad. Teraz ty. Taka scheda. Taki fach. Taki wstyd, gdy nic nie mydli oczu.

Niebieskie pulsujące światło. I zaraz budzi się strach. I niesie ten dygot. Jak drżenie osiki gdy wiatr. To i tak lepsze niż cisza. Bezruch w którym czai się śmierć. Mam popiół we włosach. Na znak pokuty opuszczoną głowę. Jak wczoraj Łukasz, tak dzisiaj ja ryję ziemię czubkiem buta. Dziwnie lekka. Jakby pusta. Jakby wczorajsza pożoga wypaliła we mnie większość emocji. Tylko to drżenie. Nawet powietrza. I światła, gdy patrzeć na horyzont. Wszystko faluje i drży zarażone absurdem. Że już nigdy nic i nikogo. Że teraz to już równia pochyła z piekłem otwartym na oścież. A ja bym wolała na przestrzał. Tak żeby wejść i wyjść tylnymi drzwiami. Hen za kotły i smołę, za pulsujące niebieskie światło. Za wszystkie szyjki i denka fałszywych bogów. Za wszystkich ich wyznawców i tych którzy ich tworzą. Na swój obraz i podobieństwo. Na zgubę. W niebieskim pulsującym świetle, przy muzyce syren. Pod czujnym okiem gapiów. Dorosłam. Dojrzałam do tego żeby odejść. Już nie będę o niego walczyć. Teraz powalczę o siebie. On się nie zmieni. Ja już to zrobiłam. Znalazłam drogę do drzwi. Drzwi teraz nadpalonych, niedomykajacych się jakby na znak, że można. Że teraz albo nigdy. Żegnajcie więc wszyscy jego bogowie. Żegnaj miłości moja, drogo donikąd. Byle jaka i byle gdzie. Niebieskie pulsujące światło i syreny alarmowe. To wszystko zdawało się wczoraj krzyczeć: UCIEKAJ! Cztery lata, trzy woodstocki, sześć miesięcy, dwa tygodnie i pięć dni. I wystarczy.

 

**********,

 

Słyszałam, że odbudował swój dom. Stał taki ładny i czysty od lata do jesieni. Pomogła Opieka Społeczna, dobrzy ludzie i sponsorzy. Stał i spłonął sobie. Niebieskie pulsujące światło tańczyło po całej wsi, po niebie tańczyło, po ludziach i po ziemi. Tylko po Łukaszu już nie. Brata nie było. Pił u kolegi. Teraz mówią, że to przeze mnie. Bo odeszła. Złamała mu serce. Miała się za kogoś lepszego. Niebieskie pulsujące światło powtarza mi się jak refren w piosence. Odbija od sklepowych witryn, kałuż. Nagrobnej płyty na której wieczna lampka i czarno-białe zdjęcie. I krzyż i marmurowy anioł. W złożone dłonie ktoś mu wcisnął butelkę. Miał gest. Wódka Adam Mickiewicz. 0,5 litra. Tylko dla ciebie. No chyba, że anioł pijący. Albo że wiatr zawieje.
Ilość odsłon: 218

Komentarze

styczeń 26, 2024 17:36

Z góry przepraszam za rozrzut, różne rodzaje czcionki itp. Inaczej mi nie wchodzi.