Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

(Czas - początek lat 90. XX wieku)

KIBEL*

(...) Szefostwo wojewódzkie z Torunia wydzierżawiło całe pierwsze piętro w naszym internacie miejscowemu, prywatnemu budowlańcowi. Sytuacja w OHP się unormowała, dostarczane media i elektryczność opłacaliśmy już normalnie, jak przed kryzysem; stopniowo remontowaliśmy pokoje, na potrzeby naszej młodzieży; rozpoczęliśmy od drugiego piętra. Pierwszego, na razie, nie używaliśmy, za to z wynajmu trochę grosza zasilało kasę naszej "państwowej jednostki budżetowej".

Budowlaniec wynajął pokoje do zakwaterowania robotników z… Białorusi. W Grudziądzu istniało wielkie bezrobocie, ale on wolał sprowadzić pracowników z tego sąsiedniego kraju, z prozaicznej przyczyny – byli dużo tańsi, nawet doliczając koszty wynajęcia u nas ich zamieszkania. Potrzebował dużą liczbę robotników budowlanych, gdyż zaczął budować długą pierzeję domów nad kanałem Trynka, blisko centrum miasta.

Białorusini zajęli całe piętro. Nie narzekali na stare tapczany i ubogie wyposażenie, z których część pamiętała jeszcze gomułkowskie czasy. Ich pobyt nie sprawiał nam prawie większych problemów, kłopotów „wychowawczych” nie sprawiali. Jeśli czasem wypijali alkohol, to w swoich pokojach, bez głośnych krzyków i awantur. Jedyny problem sprawiała czasem ich inna mentalność i zwyczaje… Niektórymi zachowaniami nawet mnie zaskakiwali, mimo że kilka lat wcześniej przebywałem przez miesiąc na syberyjskiej wsi (1), więc trochę poznałem specyfikę życia u wschodniego sąsiada.

Już na drugi dzień po ich przybyciu przyszła do mnie nasza sprzątaczka.

– Panie kierowniku – rozpoczęła i emocjonalnie powtórzyła: – Panie kierowniku, ci Białorusini, no oni… – zamilkła, jakby szukała odpowiednich słów. Po chwili kontynuowała: – No oni, no właśnie… – i znowu przerwała. Ścisnęła tylko usta i pokręciła bezradnie głową.

– Spokojnie, pani Janko – odezwałem się mitygującym głosem. – Co oni?

– Oni wyrzucają papier toaletowy na… – wstrzymała oddech otwierając szeroko usta, ale dzielnie wypuściła powietrze i dokończyła – na podłogę! Który użyli! Nie do muszli! Jak rano przyszłam posprzątać, to nos musiałam zatkać! Fuuj! Ja mam to sprzątać?!

„Noo, jeżeli nawet nasza sprzątaczka, przyzwyczajona do różnych widoków, mówi fuuj i prawie odmawia wykonywania pracy, to smród i widok musi być… nieszczególny” – przemknęło mi przez głowę. Mogłem to sobie wyobrazić. Jednak, zgodnie z własną, wypraktykowaną przez lata zasadą „wierzę, ale sprawdzam”, musiałem to osobiście unaocznić – zobaczyć w realu:

– Chodźmy, zobaczę.

Widok w trzech kabinach WC i zapach w toalecie na pierwszym piętrze w pełni potwierdził słowa pani Janeczki. Ta charakterystyczna woń „ludzkiej natury” zaatakowała mój wrażliwy węch jeszcze przed wejściem do pomieszczenia sanitariatu. Nawet okien nie otworzyli!

Wstrzymałem oddech, wpuściłem przez nie świeże powietrze i na bezdechu szybko zaglądnąłem do trzech kabin WC. Na podłodze, we wszystkich „świątyniach dumania”, z boków muszli klozetowych leżały kawałki papieru toaletowego z charakterystycznymi, brązowymi przebarwieniami. Nie musiałem nawet dociekać, skąd roznosił się zapach, też bardzo charakterystyczny.

Szybko, na bezdechu, wyszedłem z sanitariatu i dopiero po przejściu kilku metrów korytarzem, przy klatce schodowej, pozwoliłem sobie na mały haust powietrza. Tam było już na tyle znośnie, aby ponownie je zaczerpnąć już pełną piersią.

– Uff… Pani Janko, wiem, że to… ale proszę jednak posprzątać. Zostanę dzisiaj dłużej i poczekam na Białorusinów. Jak tylko wrócą z pracy, zaraz z nimi porozmawiam. No niech ich… – zmełłem w ustach cisnące się przekleństwo.

Po powrocie budowlańców natychmiast poprosiłem do siebie szefa ich grupy. Bez szukania delikatniejszych słów przedstawiłem sprawę, mówiąc prosto z mostu. Dokończyłem:

– Wszystko wszystkim, ale wywalanie zasranego papieru obok kibla, zamiast do muszli, to chyba nie jest cywilizowanym zwyczajem.

Wyraźnie go zaskoczyłem, gdyż otworzył szeroko oczy i aż potrząsnął głową.

– Dzisiaj pani sprzątaczka weszła do toalet i zastała taki widok, że ją zatkało. – Nie czekałem, aż mój rozmówca odpowie. – Mnie też, kiedy sam poszedłem zobaczyć. Smród i zasrany papier, walający się po podłodze. Dobrze, że nie było nasrane, za przeproszeniem, na środku toalety. Co waszym ludziom odwaliło? Pochlali się, czy co? I to pierwszego dnia?

Jeszcze raz potrząsnął głową i, z wyraźnym zdziwieniem w głosie, ni to odpowiedział, ni zapytał:

– A gdzie mieli wyrzucać? Też o tym chciałem dzisiaj rozmawiać z panem. Przecież nie ma wiader.

Teraz on mnie zaskoczył.

– Jakich wiader?!

– No, jak to, jakich? – Ponownie szeroko otworzył oczy. – Do tego papieru, a do czego innego? Jest tylko jedno wiaderko na trzy kible, ale w pierwszym korytarzyku i to aż przy wyjściu. Mają wychodzić ze sraczy z opuszczonymi gaciami, aby tam papier wyrzucać?

"Co on?! Gadał dziad do obrazu…". Nagle zajarzyła mi iskierka zrozumienia w głowie. "Czyżby…". Przypomniałem sobie, jak na Syberii też nie mogliśmy na początku się dogadać. Nie z powodu złośliwości z jednej czy drugiej strony, tylko bytowania w odmiennych kulturach. Wzajemne nurty myślenia przebiegały równolegle, nie miały punktów stycznych.

– Zaraz, zaraz. – Zamachałem odruchowo rękoma. – Jak to? U was do wiader srajpapier wyrzucacie? Dlaczego nie do kibli?

– Do kibli?! – Jego zaskoczenie wzrosło o dobre kilka decybeli głośności wyżej. – Przecież zaraz by się zapchały! To każdy wie!

Uff… Rozjaśniło mi się już prawie całkowicie. "Te cholerne przyzwyczajenia wynikające z odmienności zwykłego życia między krajami…".

– To u was nie wolno wyrzucać papieru do kibli, bo się zapychają? – To już było moje, prawie retoryczne pytanie. Wolałem się jednak upewnić.

– Oczywiście, że nie wolno. Rury od kibli są przecież o, takie. – Złączył kciuk ze wskazującym palcem.

Teraz już wszystko zrozumiałem. „Dobrze, że to tylko nieporozumienie, a nie ich złośliwość. Próbowali robić, jak u siebie w domu, porządnie” – przemknęło mi przez głowę. Odczułem ulgę.

– U nas jest inaczej. Wyrzucamy papier prosto do muszli i wszystko spłukujemy. Rury się nie zapychają, gdyż u nas rury są dużo szersze. O, aż takie. – Z ledwie ukrywaną satysfakcją pokazałem wielkość, łącząc czubki palców obu dłoni w formie okręgu.

Znowu rozszerzył oczy i otworzył usta, ale zaraz je zamknął bez słowa.

– Dobrze, że się wyjaśniło. – Głęboko odetchnąłem. – W porządku. Proszę powiedzieć swoim ludziom, aby wyrzucali papier do kibla i dlaczego można. Jak nie uwierzą, to niech spojrzą z tyłu muszli, gdzie jest odpływowa rura. Zobaczą, jaka szeroka.

Wreszcie zrozumiał. Pokręcił głową i lekko się uśmiechnął:

– Inne normy w budownictwie w naszych krajach, inne przyzwyczajenia ludzi.

– My powiadamy „co kraj, to obyczaj”. – Też się uśmiechnąłem. – Jak widać, w budownictwie też. Kilka lat temu byłem w waszym kraju, ale trochę dalej, na Syberii. Widziałem domy z pięcioma piętrami, po waszemu sześć kondygnacji. Zdziwiło mnie, że nie mają windy. Okazało się, że windy u was muszą być od siódmej. U nas zaś już od jednej mniej, powyżej czterech pięter, znaczy już od sześciu kondygnacji. Widocznie u was bardziej dbają o zdrowy tryb życia mieszkańców, chodzenie po schodach temu służy, ale… nie wiem, czy starsi wiekiem lokatorzy też mają takie samo zdanie. – Zaśmiałem się, ale szybko spoważniałem i powtórzyłem. – Dobrze, że się wyjaśniło. Spokojnego wieczoru. – Podałem rękę rozmówcy, na pożegnanie. Uścisnął ją, kiwnął głową i wyszedł.

Następnego dnia poleciłem jednak, na wszelki wypadek, wstawić plastikowe wiadra z pokrywami do każdej kabiny WC. "Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka". Moje przewidywanie okazało się słuszne – trochę czasu upłynęło, zanim Białorusini nabyli nowych nawyków. Dopiero po miesiącu sprzątaczka przestała opróżniać wiadra z kawałków zużytego papieru „po defekacji”.

Niestety, nie był to koniec problemów z Białorusinami...
(...)
-------
1/ Ten pobyt jest kanwą książki „Syberia, inny świat”
-------------------
*fragment nowo pisanej książki ze wspomnieniowego cyklu "Zza zasłony czasu"
Ilość odsłon: 121

Komentarze

Nie znaleziono żadnych komentarzy.