Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

(Jutro rozpocznie się nowy rok szkolny. "Na tę okoliczność" - jak znalazł dawne wspomnienie sprzed ponad pół wieku - fragment z mojej ks. "Młodości szczęśliwa". Dla dzisiejszej młodzieży to jak "bajki z mchu i paproci")


W szkołach podstawowych, a także zasadniczych zawodowych oraz średnich, trzeba było obowiązkowo nosić tarcze szkolne. Dodatkowo w technikach i liceach w porze chłodniejszej obowiązywały czapki z daszkiem, dla każdej szkoły z innym kolorem otoku. Obowiązek był wymagalny w czasie trwania roku szkolnego, tak w szkole jak i poza nią. Tarcza u młodszych roczników musiała być porządnie przyszyta nitką na całym obwodzie, na lewym ramieniu bluzy uczniowskiej, swetrze czy marynarce oraz na kurtce zimowej. Starsi mieli lżej – wystarczyło, aby była ona przyszyta w trzech rogach. Było na takie ułatwienie milczące przyzwolenie kadry pedagogicznej.

Obowiązek noszenia tarcz był ściśle kontrolowany przez nauczycieli. Nieważne, czy uczeń miał siedem lat i dopiero rozpoczął naukę w szkole podstawowej, czy też był już dwudziestoletnim mężczyzną w piątej klasie technikum, w świetle prawa od dwóch lat dorosłym obywatelem państwa. Uczeń to uczeń. Ma nosić i nie ma dyskusji.

Poza budynkiem szkolnym nauczyciele różnie podchodzili do tego obowiązku. Niektórzy przymykali oczy, nie zauważali braku tarczy. W szkole nie było już zmiłowania – przy wejściu zawsze stał dyżurujący nauczyciel, który bez tarczy na rękawie nie wpuścił do środka. Do tego wyrywkowo sprawdzał u niektórych uczniów, czy jest ona prawidłowo przyszyta.

Od czego jest jednak pomysłowość uczniów, maltretowanych tym obowiązkiem. Tarcze czasem przypinali na agrafki. Niestety, nie była to efektywna metoda, gdyż przy pierwszym dokładnym sprawdzeniu delikwent był odsyłany do domu. Musiał wrócić z już dokładnie przyszytą na całym obwodzie tarczą, a dodatkowo często wzywany był jeszcze rodzic.

Milczące zezwolenie nauczycieli na przyszycie tarczy tylko w trzech rogach przez starszaków, też nas nie zadowalało. Nie chodziło o prozaiczne problemy w trudnym posługiwaniu się igłą i nitką, tylko o niewyróżnianie się po lekcjach z tłumu w mieście. Nikt nie lubi być ciągle na cenzurowanym, zwłaszcza że dorośli, jak to dorośli, mieli często całkiem inne spojrzenie na nasze zachowania. Gdzie my widzieliśmy tylko dobrą zabawę, oni widzieli coś niestosownego albo całkiem złego. Tarcza od razu informowała, z jakiej szkoły jest grupka rozochoconej młodzieży. Z takim zdradzieckim oznakowaniem nie można było pokazać się w lokalu, czy też kupić złocisty trunek w kiosku ulicznym. Nieważne, ile miało się już lat.

O dorosłości więc nie decydowało posiadanie dowodu osobistego, tylko dopiero ukończenie szkoły ponadpodstawowej. Uczeń to przede wszystkim uczeń. Dorośli nigdy nie rozumieją, że młodzi muszą się wyszumieć, odreagować godziny spędzone w szkole. Czas na monotonne, ustabilizowane życie rodzinne nadejdzie później. Jakby ci starsi sami kiedyś nie byli młodzi!

Jednym z najzwyklejszych sposobów na niewyróżnianie się w mieście było zmienianie koszuli po powrocie ze szkoły. Niestety, ta metoda sprawdzała się tylko w cieplejszym okresie roku. W chłodniejszej porze nikt nie przejawiał chęci do codziennego przyszywania i odpruwania tarczy z kurtki zimowej. Mało kto miał na tyle zamożnych rodziców, że stać ich było na zakup aż dwóch ciepłych okryć dla własnej latorośli. Do tego zawsze można było mieć pecha i natknąć się w mieście na nauczyciela. Jeżeli był z tych bardziej rygorystycznych i zauważył brak tarczy na ramieniu, na drugi dzień pechowiec miał już kłopoty w szkole. Dobrze, jeżeli kończyło się tylko na negatywnej uwadze w dzienniku.

Najlepszym wynalazkiem uczniowskim były „szpileczki”. Zwykłe szpilki krawieckie, wkłute w rogi tarczy i zagięte, po wpięciu w materiał koszuli lub kurtki trzymały ją tak samo dobrze, jak nitka. „Logo” szkoły, uchwycone palcami i pociągnięte przez nauczyciela przy sprawdzaniu, nie zdradzało tej niedozwolonej zamiany. Chyba że któremuś z profesorów zechciało się jeszcze dokładniej sprawdzić... był to jednak rzadki przypadek. Tłum młodzieży żądnej wiedzy, który rano pojawiał się i napierał aby zdążyć przed dzwonkiem, nie pozwalał na aż tak dokładne oglądanie wszystkich tarcz. Każdy młodzieniec, korzystający z tego wynalazku, paradował w szkole z logo na swoim lewym ramieniu, jak przystało na porządnego i skromnego ucznia. Po wyjściu poza teren szkoły wystarczyły trzy błyskawiczne ruchy i tarcza znajdowała właściwe, według nas, miejsce ukrycia w kieszeni.

Najbardziej rygorystycznym w egzekwowaniu obowiązku noszenia tarczy oraz czapki szkolnej był, jakżeby inaczej, profesor Dzik. Nie przepuścił nikomu, tak w drzwiach do budynku szkolnego, jak i w mieście. Nie uznawał zapewnień o zapomnieniu i tym podobnych, na chybcika wymyślanych tłumaczeniach. „Podstawowym obowiązkiem ucznia przed wyjściem z domu jest sprawdzenie, czy ma tarczę. Może zapomnieć o ubraniu butów i wyjść w papciach, ale tarcza musi być”.

Pewnego pięknego dnia szedłem spokojnie aleją w mieście, wolny i swobodny jak ptak wypuszczony z klatki, nie wadziłem nikomu. Rozkoszowałem się sobotnim popołudniem, byłem już po zajęciach szkolnych, a weekend zapowiadał się atrakcyjnie. Nagle z drugiej strony szerokiej, podwójnej jezdni, dobiegł mnie charakterystyczny, głęboki i nosowy głos:

– ...łkowskiii!

A niech to! Niechybnie Dzik mnie przyuważył! Ale gdzie on się schował? Rozglądnąłem się szybko... jest! Nie zauważyłem go wcześniej, gdyż stał przysłonięty grubym pniem drzewa. Niestety, on mnie dojrzał.

– Przyjdź no, kochasiu! – Przy odległości ponad dwudziestu metrów musiał dobrze wytężać gardło. Czy jemu nie szkoda strun głosowych? W jego wieku trzeba je oszczędzać. Nie mógł spokojnie iść swoim chodnikiem? Przecież nie zagrodziłem mu drogi, więc czemu zaczepia mnie, spokojnego przechodnia? I to w wolną już sobotę?! O co mu chodzi? O kurde, jasne! Zauważył, że nie mam tarczy na ramieniu...

– Dzień dobry, panie profesorze! Już idę! – odkrzyknąłem, starając się, aby w głosie wyraźnie zabrzmiała nuta radości z tak niespodziewanego a miłego dla mnie spotkania. Odwróciłem się na pięcie, kierując się w stronę przejścia dla pieszych. Kiedy przechodziłem za rosnącym obok rozłożystym krzewem, na sekundę przystanąłem. Tyle czasu wystarczyło, abym wyjął tarczę z kieszeni i trzema szybkimi, wyćwiczonymi ruchami „przyszyć” ją szpilkami do lewego rękawa. Już całkiem śmiało przeszedłem na drugą stronę alei i idąc żwawym krokiem zatrzymałem się przed Dzikiem.

– Dzień dobry, panie profesorze. Cieszę się, że pana też widzę na spacerze. Piękne popołudnie, prawda? Szkoda siedzieć w domu.

– Ty mnie nie zagaduj. Gdzie masz tarczę? – zagulgotał.

– Jak to, gdzie?! – Moje oburzenie nie miało granic. Tak obrazić niesłusznym posądzeniem porządnego ucznia renomowanej szkoły! Czy byłby ktoś na moim miejscu, który nie poczułby się śmiertelnie urażony? – Na lewym rękawie, przyszyta jak należy. Może pan profesor sam sprawdzić.

Mocno zaryzykowałem z tym sprawdzeniem. Gdyby chciał dokładnie obejrzeć, mógłby zauważyć, na co jest „przyszyta”. Ale już nie mogłem cofnąć słów, nieopatrznie wypowiedzianych. Mogłem liczyć tylko na jego zaskoczenie.

Dzik zdumiał się, kiedy zobaczył tarczę, dumnie prezentującą się na moim ramieniu. Pociągnął nosem, wyjął chustkę i wytarł go. Ze zdziwieniem w głosie odezwał się, już bez natarczywości:

– Rzeczywiście. Masz tarczę. Widocznie zdawało mi się, że jej nie miałeś.

– Nie ma sprawy, panie profesorze. Każdy może się pomylić – uśmiechnąłem się.

– No tak, no tak...

– Nie musi pan przepraszać – delikatnie przypomniałem Dzikowi o zasadach dobrego wychowania. – To jednak było daleko.

– No tak, przepraszam. Do widzenia.

– Do widzenia, panie profesorze. Miłego spaceru.

Już szybkim krokiem zawróciłem do przejścia przez aleję. Dosłyszałem jeszcze, jak Dzik mruczy do siebie pod nosem – Coś chyba z moim wzrokiem nie tak. Przysiągłbym, że nie miał tarczy...

Korciło mnie, aby odkrzyknąć, że przydałaby się panu profesorowi wymiana szkieł w okularach na nowe. Wolałem jednak już nie kusić losu. Dzik nie sprawdził „przyszycia”, co czasem robił, a ja sam przecież z rozpędu mu to zaproponowałem.

Za najbliższym zakrętem tarcza od razu powędrowała na właściwe jej miejsce, to znaczy do kieszeni.
Ilość odsłon: 79

Komentarze

Nie znaleziono żadnych komentarzy.