Brozic
Karnawałowy lament poety
O poezjo, ty nie grzejesz, A tu takie ciężkie mrozy! Dobrze jeszcze tym, co mają Ciepłe futra i powozy, Lecz nam, dzieciom Apollina, Strasznie zimno być zaczyna. Poezjami palić trzeba, Drzewo bowiem podrożało, A te dużo dają dymu, Ale za to ciepła mało. Najognistszą paląc odę Zamroziłem w piecu wodę. O szczęśliwy ten śmiertelnik, Co się zrodził milionerem, Co przy cyfrze swego mienia Jest ostatnim wielkim zerem, Bo on właśnie o tej porze Jest u hrabstwa na wieczorze. W salonowej dam cieplarni, Pośród kwiatów egzotycznych, Sam zakwita purpurowo Przy libacjach ustawicznych I podziwia dziewic grację Oczekując na kolację. Tak mu dobrze, tak mu ciepło: Hrabia jemu rękę ściska, A hrabina, ta z nim tańczy; Panny chcą go widzieć z bliska, Robiąc przy tym spostrzeżenie, Że ma piękne ułożenie. Blaskiem spojrzeń czarujących On się pieści i ogrzewa, A ja z domu uciec muszę, Bo mi całkiem brakło drzewa. Poetyczna wena skrzepła Trza u ludzi szukać ciepła. Pędzę szybko przez ulicę, Palto wiatrem mam podszyte; Jest to smutna ostateczność Iść się ogrzać na wizytę; Ale cel uświęca środki; A więc idę grzeczny, słodki... W jednym domu, w drugim domu Odpowiada mi służący, Że dziś państwo są na mieście Na herbacie tańcującej. Na to tylko ten karnawał, Żebym ludzi nie zastawał! Aż nareszcie, gdy skostniałem, O radości! o rozkosze! W jakim czwartym, piątym miejscu Lokaj mówi: Państwo proszą. Gdybym był, ach, demokratą, Uściskałbym jego za to. Wchodzę spiesznie do salonu: Cieplej niby niż na dworze, Ale pani jakaś kwaśna, Panna także nie w humorze I chłód wieje nieustanny Z twarzy pana, pani, panny. A rozmowa, jak po grudzie: To podskoczy, to ustanie, Choć dom cały błyszczy w świecie Przez wykwintne wychowanie I w ogólnym tu pojęciu Jest przybytkiem muz dziewięciu. Rozmawiamy więc o wszystkiem: O Bulwerze i Kaulbachu, O muzycznym towarzystwie, O Mozarcie, Glucku, Bachu, O Alhambrze i Walhallii I tam dalej, i tam dalej. Panna bowiem co minuta Z ust wyrzuca wielkie imię. Ja powtarzam, ale widzę Na fotelu pan już drzymie. Chcę odchodzić, gdy wtem matka Mówi do mnie: Jest herbatka. Ach, herbata, ta herbata, Co podają nam we Lwowie! Ta nikomu wyjść nie może Na pożytek i na zdrowie: Biedny jesteś, nieboraku, Co ją pijesz bez araku. Trzeba było jednak spełnić, Ocukrzoną czarę do dna, Szczęście jeszcze, że na drugą Prosić tutaj rzecz nie modna. Nie odniosłem zatem szwanku: Cieplej było po rumianku. Aż tu, widzę, panna idzie Z miną dziwnie zamyśloną I przynosi wielką księgę, Bardzo ładnie oprawioną; Z trwogą patrzę się tajemną, Że ją kładzie tuż przede mną. I wspierając się o stolik, Z wielkim wdziękiem się kołysze Mówiąc do mnie: Ja słyszałam, Że pan zdolnie wiersze pisze, Do albumu więc mojego, Pan wymyśli co ładnego. Jest tu dużo wielkich ludzi Gapczykiewicz, Totumfacki I ten Gucio, co to robi Lepsze wiersze niż Słowacki. Tylko brak mi jeszcze pana, Ale jego grzeczność znana... Ha, co robić! Za herbatę Trzeba album wziąść przez grzeczność! I powracać z nim do domu Smutna, smutna ostateczność! Tak więc dźwigam wielką księgę Klnąc te mrozy na potęgę. Spać za wcześnie - to mię zmusza Do miejskiego wejść kasyna I spotykam mego krawca, Co o dług się upomina; A tam krawcy znaczą tyle, Co w Egipcie krokodyle...
Ilość odsłon: 1277
Komentarze
Nie znaleziono żadnych komentarzy.