Zdzisław Brałkowski
Płaszcz, cz.2/3
poprzednia część: http://poemax.pl/publikacja/3006-plaszcz-cz-dot-1-slash-3#2c21d618530b1d45899c90ee6adf928b
W ten sposób Janek nie tylko dostał kilka dni urlopu, ale i niespodziewanie dla siebie mógł szczycić się nowiutkim, zimowym wojskowym odzieniem. Dumny jak paw, a właściwie jak wyelegantowany generał na uroczystej defiladzie, w wyjściowej kurtce mundurowej, w wyprasowanych spodniach z kantem jak ostrze noża i w płaszczu jak spod igły wyruszył w drogę na wesele.
Do przebycia miał około czterdziestu kilometrów, wyszedł więc bardzo wcześnie, jeszcze długo przed świtem zimowego poranka. Część drogi szedł, kilka razy podwieźli go chłopi jadący furmanką. Ostatnie kilometry, już za Kartuzami, maszerował raźno, aby się rozgrzać przed dotarciem na wesele – dzień był słoneczny, ale mroźny.
Wczesnym popołudniem dotarł prawie do pierwszych opłotków wsi, przez którą przebiegała polna droga. Nazwy miejscowości nie było, nie wiedział, czy dotarł już na miejsce weseliska. Przystanął i rozejrzał się. Kilkadziesiąt metrów dalej dojrzał trzech młodych osiłków siedzących na ławce pod płotem na wpół zrujnowanego domostwa. Było to pierwsze obejście przy drodze, wyglądające na opuszczone. Młodzieńcy znaleźli prosty sposób na utrzymanie chwilowej ciepłoty ciała w mroźny dzień – raczyli się z dużej butelki płynem o mętnej barwie, podając ją sobie z ręki do ręki. Byli już wyraźnie podchmieleni. Sposób na rozgrzanie złudny, a nawet niebezpieczny w dłuższym przedziale czasu, ale oni nie wyglądali na takich, którym główki przegrzewają się od nadmiaru myślenia. Przegrzewały się, ale z bardziej prozaicznej przyczyny; nawet czapki zsunęli zawadiacko do tyłu, aby schłodzić łepetyny. Interesowało ich najwyraźniej tylko „tu i teraz”.
Nie wyglądali też na dobrze ułożonych partnerów do rozmowy z obcymi. Janek rozglądnął się bacznie po okolicy. Niestety, nikogo innego, bardziej zdolnego do udzielenia odpowiedzi, w pobliżu nie zauważył, a następne zabudowania stały dalej, już za miejscowymi pijaczkami. Mógł ich ominąć, ale musiałby skręcić w bok i przedzierać się przez zaśnieżone pole. Zresztą jeden z nich zauważył już obcego i trącił w bok kompana, wskazując na Janka. Widocznie nieznajomi byli rzadkimi gośćmi w tej okolicy.
Zdecydował się. Nie mógł już stać dalej w miejscu, zdradzając swoją niepewność. Ruszył szybkim krokiem w ich kierunku. Podszedł i pewnym głosem zapytał:
– Dzień dobry, panowie. Idę do wsi Garcz, po waszemu chyba Gorcz. Czy dobrze trafiłem?
– A poo coo wiedzieć? – odburknął ochrypłym głosem, lekko jąkając się, jeden z trójki siedzących. Wyglądał na przewodzącego w tej grupce.
– Mam tam sprawę. Umówiony jestem, czekają na mnie.
Janek wolał nie wtajemniczać osiłków w cel swojej podróży. Chciał tylko uzyskać informację i jak najszybciej zniknąć im z oczu. Po latach pobytu w partyzantce i na froncie podświadomie wyczuwał, że sytuacja, w której się znalazł, mogła szybko potoczyć się w niepożądanym kierunku. Pistoletu służbowego niestety nie wziął – okolica była uważana za spokojną, od dłuższego czasu nie zdarzały się tu napady.
– A niee. Oona jest dalej. Tu Łapalice – odburknął ponownie miejscowy.
Cała ich trójka wyraźnie była już mocno wstawiona, na co wskazywała też ledwie resztka bimbru w trzymanej przez jednego z nich litrowej butelce.
– W którym to kierunku? – Janek jak najszybciej chciał zakończyć rozmowę.
– Aa, to tam trzeba, prosto. Zee trzy kilometry będzie.
– Dziękuję.
– Zaa dziękuję nic nie kupimy.
– A czym wam zapłacę? Nie mam nic.
Miejscowy oblizał spierzchnięte wargi, przetarł je rękawem swojej kurtki i otaksował wzrokiem przybysza:
– Aale maa pan łaadny płaszcz. Mooże pohandlujemy?
– Nie mogę. To państwowe. Wojskowy. Wyfasowałem świeżo. – Janek sprężył się w sobie, mimo że starał się dalej mówić zdecydowanym, ale spokojnym głosem. Sytuacja naprawdę stawała się niebezpieczna.
Osiłki spojrzeli po sobie. Rozmówca podniósł się, zachwiał, ale utrzymał równowagę i wyprostował. Podparł się ściśniętymi w kułaki dłońmi pod boki i zaharczał przepitym głosem, już ze słyszalną groźbą w głosie:
– Jaak nie po dobroci, to ściąągaj ten płaszcz. Aale już!
– Panowie, mówiłem, to wojskowe – odpowiedział jeszcze w miarę spokojnie. Że też nie wziął pistoletu! Jak tu się wyplątać? Trzech na jednego? Podpici, ale jednak trzech...
– Chłoopaki, słyszeliśta? Jaakiś nieużyty… i wojskiem nas straaszy!
następna część: http://poemax.pl/publikacja/3100-plaszcz-cz-dot-3-slash-3
W ten sposób Janek nie tylko dostał kilka dni urlopu, ale i niespodziewanie dla siebie mógł szczycić się nowiutkim, zimowym wojskowym odzieniem. Dumny jak paw, a właściwie jak wyelegantowany generał na uroczystej defiladzie, w wyjściowej kurtce mundurowej, w wyprasowanych spodniach z kantem jak ostrze noża i w płaszczu jak spod igły wyruszył w drogę na wesele.
Do przebycia miał około czterdziestu kilometrów, wyszedł więc bardzo wcześnie, jeszcze długo przed świtem zimowego poranka. Część drogi szedł, kilka razy podwieźli go chłopi jadący furmanką. Ostatnie kilometry, już za Kartuzami, maszerował raźno, aby się rozgrzać przed dotarciem na wesele – dzień był słoneczny, ale mroźny.
Wczesnym popołudniem dotarł prawie do pierwszych opłotków wsi, przez którą przebiegała polna droga. Nazwy miejscowości nie było, nie wiedział, czy dotarł już na miejsce weseliska. Przystanął i rozejrzał się. Kilkadziesiąt metrów dalej dojrzał trzech młodych osiłków siedzących na ławce pod płotem na wpół zrujnowanego domostwa. Było to pierwsze obejście przy drodze, wyglądające na opuszczone. Młodzieńcy znaleźli prosty sposób na utrzymanie chwilowej ciepłoty ciała w mroźny dzień – raczyli się z dużej butelki płynem o mętnej barwie, podając ją sobie z ręki do ręki. Byli już wyraźnie podchmieleni. Sposób na rozgrzanie złudny, a nawet niebezpieczny w dłuższym przedziale czasu, ale oni nie wyglądali na takich, którym główki przegrzewają się od nadmiaru myślenia. Przegrzewały się, ale z bardziej prozaicznej przyczyny; nawet czapki zsunęli zawadiacko do tyłu, aby schłodzić łepetyny. Interesowało ich najwyraźniej tylko „tu i teraz”.
Nie wyglądali też na dobrze ułożonych partnerów do rozmowy z obcymi. Janek rozglądnął się bacznie po okolicy. Niestety, nikogo innego, bardziej zdolnego do udzielenia odpowiedzi, w pobliżu nie zauważył, a następne zabudowania stały dalej, już za miejscowymi pijaczkami. Mógł ich ominąć, ale musiałby skręcić w bok i przedzierać się przez zaśnieżone pole. Zresztą jeden z nich zauważył już obcego i trącił w bok kompana, wskazując na Janka. Widocznie nieznajomi byli rzadkimi gośćmi w tej okolicy.
Zdecydował się. Nie mógł już stać dalej w miejscu, zdradzając swoją niepewność. Ruszył szybkim krokiem w ich kierunku. Podszedł i pewnym głosem zapytał:
– Dzień dobry, panowie. Idę do wsi Garcz, po waszemu chyba Gorcz. Czy dobrze trafiłem?
– A poo coo wiedzieć? – odburknął ochrypłym głosem, lekko jąkając się, jeden z trójki siedzących. Wyglądał na przewodzącego w tej grupce.
– Mam tam sprawę. Umówiony jestem, czekają na mnie.
Janek wolał nie wtajemniczać osiłków w cel swojej podróży. Chciał tylko uzyskać informację i jak najszybciej zniknąć im z oczu. Po latach pobytu w partyzantce i na froncie podświadomie wyczuwał, że sytuacja, w której się znalazł, mogła szybko potoczyć się w niepożądanym kierunku. Pistoletu służbowego niestety nie wziął – okolica była uważana za spokojną, od dłuższego czasu nie zdarzały się tu napady.
– A niee. Oona jest dalej. Tu Łapalice – odburknął ponownie miejscowy.
Cała ich trójka wyraźnie była już mocno wstawiona, na co wskazywała też ledwie resztka bimbru w trzymanej przez jednego z nich litrowej butelce.
– W którym to kierunku? – Janek jak najszybciej chciał zakończyć rozmowę.
– Aa, to tam trzeba, prosto. Zee trzy kilometry będzie.
– Dziękuję.
– Zaa dziękuję nic nie kupimy.
– A czym wam zapłacę? Nie mam nic.
Miejscowy oblizał spierzchnięte wargi, przetarł je rękawem swojej kurtki i otaksował wzrokiem przybysza:
– Aale maa pan łaadny płaszcz. Mooże pohandlujemy?
– Nie mogę. To państwowe. Wojskowy. Wyfasowałem świeżo. – Janek sprężył się w sobie, mimo że starał się dalej mówić zdecydowanym, ale spokojnym głosem. Sytuacja naprawdę stawała się niebezpieczna.
Osiłki spojrzeli po sobie. Rozmówca podniósł się, zachwiał, ale utrzymał równowagę i wyprostował. Podparł się ściśniętymi w kułaki dłońmi pod boki i zaharczał przepitym głosem, już ze słyszalną groźbą w głosie:
– Jaak nie po dobroci, to ściąągaj ten płaszcz. Aale już!
– Panowie, mówiłem, to wojskowe – odpowiedział jeszcze w miarę spokojnie. Że też nie wziął pistoletu! Jak tu się wyplątać? Trzech na jednego? Podpici, ale jednak trzech...
– Chłoopaki, słyszeliśta? Jaakiś nieużyty… i wojskiem nas straaszy!
następna część: http://poemax.pl/publikacja/3100-plaszcz-cz-dot-3-slash-3
Ilość odsłon: 985
Komentarze
Zdzisław Brałkowski
wrzesień 24, 2017 10:44
Skąd, Joasiu, wiesz, czy żołnierz wybrnął? Dowiesz się dopiero dzisiaj wieczorem ;)
Nawzajem, Januszu.
(Teraz znowu czas kilkadziesiąt kilosów pokręcić na rowerze. Trzeba wybierać przerwy między deszczykami, pogoda w tym roku pod "mokrym czymś tam, czymś tam...")
Janusz.W
wrzesień 22, 2017 22:00
przeczytałem)))) dziękuje,pozdrawiam Ździsław
Joanna-d-m
wrzesień 22, 2017 21:57
Sądzę, że żołnierz wybrnie z opresji - ogólnie, ciekawie piszesz Zdzisławie i na pewno podejdę do "trójeczki"
Pozdrawiam serdecznie :)