Malesza
Dagmara (3 – ostatnia)
Lubiła mówić do niej Anno; nie żadne Aniu, Anka, czy jakoś. Ten durny Kuba, jej brat, potrafił zawołać nawet Andzia! Powinno się go za to kastrować bez końca. Anna brzmiało pięknie, pasując idealnie.
Dagmara dosłownie oniemiała, kiedy pierwszy raz zobaczyła ją w szkole. Zwariowała na punkcie kasztanowej, roztrzepanej czupryny z grzywką; zakochała się od razu w niebieskich, jasnych oczach; zaczarowała ją ta trochę chłopięca sylwetka. Nigdy wcześniej nie doznała podobnych uczuć. Wszystkie wybuchły niemal jednocześnie, nie potrafiła sobie z tym poradzić. Zaczęły się bezsenne noce, gorączkowe masturbacje, dni bez jedzenia. W szkole była nieobecna duchem. Na lekcjach usiłowała rysować jej podobizny; jeśli nie twarz, to przynajmniej te cudne oczy, patrzące ciepło spod grzywki, albo usta. Kiedy się nie udawały, wbijała sobie pod ławką końcówkę cyrkla w nasadę dłoni. Żeby ukryć nakłucia, zaczęła nosić bluzki z przydługimi rękawami nawet w gorące dni. Wychowawczyni wezwała ją i spytała, czy przypadkiem nie jest chora na łuszczycę, bo z jakiej innej przyczyny nastolatka ukrywałaby ręce? Pytanie było retoryczne. Dagmara oczekiwała drobiazgowej rewizji w celu znalezienia strzykawek i narkotyków, ale nic takiego nie nastąpiło. To jeszcze bardziej umocniło w niej przekonanie, że każdy dziwnie na nią patrzy. Pytania „Nie najlepiej wyglądasz. Wszystko w porządku?” zbywała wzruszeniem ramion, choć wewnątrz wrzała emocjonalna kipiel.
— Wszystko ze mną jest okej, o co wam chodzi?! — powtarzała nerwowo, obsesyjnie szukając wzrokiem w tłumie kasztanowej grzywki.
Annę łatwo było znaleźć; rzadko w grupie, najczęściej z boku. Zawsze spokojna, często łagodnie uśmiechnięta, unikała hałaśliwego towarzystwa, ale nie była nielubiana. Budziła szacunek i była szanowana, to rzadki przywilej wewnątrz szkolnych murów.
Ich bliższa znajomość zaczęła się przypadkiem. Podczas wspólnej lekcji w-f Dagmara skręciła kostkę; Anna pomogła jej pokuśtykać do pielęgniarki. Wtedy po raz pierwszy tak naprawdę porozmawiały, porozumiały się; wszystko jednak zostało na stopie typowo koleżeńskiej, z czasem przyjacielskiej.
Daga (tak wołali na nią znajomi, czego nienawidziła) wiele razy usiłowała przyznać się do swoich uczuć; powiedzieć, że nigdy jeszcze do nikogo nie czuła tego, co teraz; że nigdy nie była tak zakochana. Nie potrafiła. Bała się. Karała się za to, wymyślała sobie tortury – trzymanie gołych stóp na gorącej żarówce (przez trzydzieści sekund każda), mocne piłowanie ramienia plastikową ekierką (też trzydzieści sekund lub do krwi). Esemesowały ze sobą prawie non stop, jeśli tego nie robiły, gadały w sieci albo w realu; były niemal w ciągłym kontakcie, a mimo to nie potrafiła się odważyć. Trwało to prawie dwa lata.
Teraz żałowała tego, jak niczego w życiu. Kilka dni temu wszelki kontakt z Anną się urwał; przepadł także Kuba.
Dagmara przepytała chyba każdego, kto mógłby pomóc. Nikt nie potrafił. Wrzucała w net rozpaczliwe komunikaty – odpowiedzią była cisza. Poszła nawet na policję – zbagatelizowali ją, nie potraktowali poważnie. Zaczęła jeździć pod blok Anny. Codziennie, przed szkołą i po szkole. Dzwoniła domofonem, wchodziła do klatki, jechała windą na siódme piętro pod same drzwi, pukała, a bywało, że wołała i nic. Cisza. Obeszła sąsiadów (na siódmym piętrze nigdy nikogo nie było, nazwała je wymarłe), ale nikt nic nie umiał powiedzieć.
Po powrocie do domu dostawała wariacji. Były tortury, płacz, wrzask w poduszkę, kłótnie z domownikami, głodzenie się, a później, jak zawsze, nieprzespana noc. Do tego wyniszczały ją potworne, czarne myśli, że stało się coś nieodwracalnego.
Miała powtarzające się sny. W jednym z nich wbiegała po wąskich, drewnianych schodach, które z każdym stopniem stawały się coraz bardziej zniszczone, zmurszałe; niebezpieczne. Musiała wspinać się na czworakach, bo poręcz znikała, a wokół widać było miasto z bardzo wysoka. Wtedy strach był tak silny, że automatycznie się budziła.
W innym – przesuwała się gołym tyłkiem po szkolnym parkiecie. Wszyscy wokoło zachowywali się jak zawsze, śmiechy, wrzaski, wyzwiska, nikt nie zwracał na nią uwagi, a ona czuła coraz większe podniecenie. Budziła się z dłonią pomiędzy udami. Wystarczało kilka energicznych ruchów; żeby nie krzyczeć, kładła na twarz poduszkę i zaciskała na niej zęby. Brak powietrza potęgował rozkosz.
Dzisiejszy bezdomny stał się jej koszmarem na jawie. Kiedy się do niej odezwał, poczuła się całkiem naga na najwyższym stopniu butwiejących schodów. Gdyby dotknął jej brudną, pokrytą strupami dłonią, dosiadłaby go okrakiem i szczytowała konwulsyjnie raz za razem, chłonąc smród jego ciała i ubrania. Przeraziła ją ohyda tej sceny. Przeraziła ją własna wyobraźnia, która dosłownie łasiła się do takich myśli. Obrzydzenie, strach, nienawiść i pożądanie – było tego o wiele za dużo jak na kolejne popołudnie bez Anny.
Miała nadzieję, że chwila wytchnienia pomoże, bezduszny kamień wchłonie wszystkie lepkie, cuchnące majaki i odda wszystkożernej ziemi – nic takiego się nie stało. Uspokoiła co prawda oddech, ale serce dalej waliło tak, że chyba słyszała je cała okolica. Ścisnęło ją w żołądku. Myśli o Annie znowu zaczęły ją boleśnie nękać. Nerwowo sięgnęła do kieszeni bluzy po telefon, chcąc sprawdzić wiadomości. Nie było żadnej nowej.
Dość! Podniosła się energicznie, schowała komórkę. Zostało jej góra dwieście metrów, może mniej; potem już tylko winda na siódme.
Oby tym razem ktoś otworzył.
Komentarze
Malesza
październik 04, 2017 13:47
Dziękuję, Joanno, dziękuję Tomku.
Historia się nie zamknęła, to na pewno. Juź pisałam, jest to fragment większej całości, gdzie bohaterami są Anna i jej brat.
Tomku, mam ciągoty do przekraczania granic, robię to świadomie, uciekam od miałkości, jak się da. Lubie też obnażać ludzi, o których piszę, zresztą, gdyby tak popatrzeć na większość z nas z boku okazałoby się, że całkiem "noramlni" nie istnieją. ;)
Joanno, cieszę się, że wytrwałaś. Wiem, że tekst nie jest łatwy w odbiorze. A może zwyczajnie jest totalną grafomanią.
Pozdrawiam ciepło ;)
Tomek
październik 04, 2017 08:35
Ominąłem drugą część (jak to się stało?). Ta jest drastyczna. Muszę się zastanowić, czy histerycznie przesadzona, czy mocno, do bólu prawdziwa. I nie chodzi mi o miłość dwóch dziewczyn. Gdy czytam, to nie różni się od tzw."normalnej", nastoletniej miłości.
A od histerycznej przesady do drastycznej prawdy (szczególnie w środkach wyrazu) jest bardzo cieniutka granica.
Zakończenie metaforyczne. I to na pewno jest dobre.
Pozdrawiam.
Joanna-d-m
październik 03, 2017 20:07
Zaskoczyłaś
i dobrze, właśnie tego czytelnik oczekuje.
Tekst uważam za warty przeczytania (nie włażę z butami w zdeformowaną miłość peelki, mam szacunek do człowieka – każdy ma prawo kochać.
Zakończenie, cóż… czuję niedosyt ale może i lepiej.
Malesza, na pewno nie straciłam czasu.
Pozdrawiam