Aleksander Marshow
Wysuszenie: II - Pedagog wytrawny
Dumałem i dumałem od lat nad istotą mięśnia u dołu położonego na widok równie umysłów bogatych, co u dołu mięsień równie prężny posiadają i do wniosku doszedłem, że pewne zależności istnieją pomiędzy wielkościami takimi i owymi, a stała - nasza stała, która tworzy lobby nasze wyjątkowym nie zawsze głos decydujący posiada. Zawsze od wektora do ciała przyczepionego zależy, w którą stronę owo ciałko drgnie!
I tak oto, gdy umysły mniej prężne na lewo i prawo rozpychają się, i oddziałują na umysły piękne, to wówczas nazywamy takie zjawisko „siłą oddziaływania głupców”, bo tylko głupcy myślą swą równie głupawą z innymi dzielić się potrafią, a i jak ameba się rozlewać na piękne dusze i oblewać - oblewać je nieustannie...
....
Dusza ma w mej cielesności powoli mieścić się przestawała i musiałem ustąpić jej miejsca troszeczkę, odrobinkę w otoczeniu swym - dzielić się, ach dzielić, jak nakazuje człowieka powinność i tak oto nie tylko „wnętrze” swe podzieliłem na połowy dwie, ale i wszystko w życiu moim w końcu ułamkiem się stało. Duszyczkę moją zamknąłem w komnacie i zasadą się wówczas taką pokierowałem, że jak człowieka się na długo w samotności pozostawi, to w końcu rzeczy specyficzne dziać się zaczną, a i włosem ów człowieczyna obrośnie i jakoś tak... wyjałowieje od środka.
Jednakże ta komnata - ach, toż to piękne miejsce było! Tam światło wpadając powodowało błyszczenie - bo ta komnata błyszczała wśród brudnych pokoi sąsiadujących. To było miejsce nie jałowych, a bujnych refleksji nad światem. Ściany pomieszczenia - istny raj - niebiosa, bo je na jasnoniebieski kolor pomalowałem niebem zainspirowany. Na ścianach portrety wisiały mistrzów sztuk górnolotnych, którzy myślą górnolotną operowali precyzyjnie i pryskali celnie - artyści po jednej stronie, fizycy po drugiej! A ja raz po jednej stronie wzdychałem, a raz po drugiej - raz do Newtona mnie brały ciągoty, a raz do Warhola i w końcu nie wiadomo było, po której stronie ja stoję. Później urządzałem powoli ten mój pokoik - tę moją oazę, ucieczkę od świata realnego i po wstawieniu do niego łóżka spać w nim nawet zacząłem. Przyznać muszę, że moja refleksja w tym pokoju jakaś tak inna była - innej formy, innego kształtu nabierać zaczynała - ten pokój niczym foremka był dla mej myśli. Połowicznie wymieszana myśl piękna była w swej harmonii - w swej zasadzie Ying-Yang i twory piękne, wymieszane tworzyła wówczas, bo myśli prawo i lewostronne w głowie mej się mieszały i dzieciątka me - cuda istne, rodziły. Wystrój zaś tej komnaty karaluchy odstraszał, bo one od czystości uciekały do brudu - do reszty pokoi mojego mieszkania niezwykle skażonego, niezwykle obskurnego w mieście biednym, a i dzielnicy owego miasta najbiedniejszej - w Gordon. Jak spałem wcześniej w pokoju „na rogu” korytarza to non stop karaluszki mnie podszczypywały. O ile z początku gdzie mogły szczypały, to później upodobały sobie różne miejsca ciała mego - i raz w pupę szczyp-szczyp, a raz w udko. Pewnego razu taki robal paskudny mnie w pośladek podgryzał noc całą... bolało, oj bolało. Tak wygląda właśnie życie mądrali w biedzie, gdzie musi się chować w niebieskim pomieszczeniu, by skażeniu fizycznemu i mentalnemu nie ulec - bo w dzielnicy biedy sami degeneraci, a i ja w sumie degenerat. Hasam jak jaszczurka po mieście i zażywam, co popadnie, co „wzdryga” człowieka, co zmusza do „lania” górnolotną myślą! Cóż z tego skoro wszyscy tu już z góry skazani są na biedowanie. Tutaj zasmakować życia lepszego i wybudować komnatę dla duszy własnej mogą tylko ci, którzy jeszcze niżej upadną, choć z pozoru na wyżyny się wówczas wznoszą. Ja w związku z tym, że w brudzie zamieszkałem to sam też się „ubrudziłem”, a poźniej nawet mnie ów brud przesiąkł, bo... upaplać się nieco musiałem - mentalności nabrać klasy zdegenerowanej, z którą obcowałem wówczas (cieleśnie), bo zawód mój z braku zatrudnienia, a pożądania pieniędzy idealnie wpasował się w otoczenie, będąc zawodem wyjątkowo nieczystym. Jednakże odkąd doktór mnie „wyprał” kąpiele nawet polubiłem i chyba nie do końca brudasem pragnę pozostać - w stronę czystości, wręcz anielskiej jakaś ciągota we mnie się rodzi. Wyrwać się z Gordon pragnę i poszukać schronienia anielskiego - raju szukać - bramy mi do niego otwórzcie albo ja sam je sobie otworzę, bo w końcu mam wszechświat w mym palcu - mam umysłu potencjał - powinność czuję prowadzenia badań nad planetą, na której hasają mi podobne formy życia. Poszukiwania te rozpocząłem i co nocy mych marzeń na niebie szukałem...
....
Co ranek po schodkach schodziłem w kapturze i dozorcy się kłaniałem w pas. Dozorca mówił: - Ho, ho, ależ chłopaczek uprzejmy, ależ wychowany! - to stałe jego powiedzenie było, a i nie tylko on tak mawiał, bo wszyscy mnie za wychowanego mieli nie widząc co się we mnie rozgrywa - a we mnie - burza istna, albo i bagno. Ying-Yang i harmonia w moim umyśle tylko w niebieskim pokoiku panowały, jak sobie smacznie spałem, a na co dzień to brud - brud, ach brud mnie zalewał! Ten, co w umysł wnikał, ten wnikał - to znajomki moje takie wnikliwe bywały, bo w jednym lobby ze mną przesiadywały, więc się znały na tym i owym - wszystko, co przedrostek „psycho” zawierało znali i tak oto wiedzieli i doświadczyli psychoz, psychotropów, a i psychologii liznęli! Ta psychologia właśnie taka fascynująca, bo to specjalizacja lobby mego. Tylko my tak w kręgu siadamy i mędrkujemy - a nasi przeciwnicy nie - oni wpadają na trop obiektów „psycho-logicznych” znacznie, znacznie później - w latach starych, nudnych, bo z nudy na trop swej duszy wpadają. Sami z siebie nigdy zbadać siebie nie chcieli!
My jesteśmy bandą jednolitą, bo prawdopodobnie uwarunkowanie genetyczne nas połączyło. Cóż by było, gdyby nie ta samoświadomość w połączeniu z pewnym wrodzonym potencjałem - potencjałem grzechu, który łatwo opisać równaniem, bo prawie z samych stałych owo równanie się składa. Naszym braciszkiem się urodzić trzeba albo chociaż spróbować, ach próbować sił w swoich w łyknięciu troszkę „psychoobiektów”.
Co noc wychodząc na zewnątrz maskotkę zabierałem na szczęście, jako symbol mej „wiecznej młodości”, bo w naszym lobby często lubuje się wieczną młodość ze starością połączoną, bo wówczas także zasada Ying-Yang zachowana pozostaje. Często więc, mimo iż powinności nie czułem do obcowania ze starością, to musiałem lody przełamać i ach - obcować z wrakiem, aż i ja się rdzą pokryłem. Nie było to jednak upokarzające, bo cała okolica podła była - pili wokół mnie, obcowali jak i ja - cieleśnie, ale bardziej wulgarnie - rżnęli się wręcz, a my na spokojnie, ach na spokojnie, bo ze starym się nie da inaczej, aniżeli na spokojnie i tylko czasem nieco mocniej szarpnie, ale zazwyczaj jest słabiutki, och słabiutki! A ja zawsze w formie byłem, bo dbałem o siebie - o ciało swe wówczas, mimo iż ledwo na jedzenie mi starczało.
Udało mi się w pewnym momencie wyrwać na pewien czas z podłych warunków i przeniknąłem do świata jakże wspaniałego, jakże oświeconego - światka oświaty i próbowałem zaszczepić w umysłach młodych trochę umiłowania kultury i Newtona - żeby do niego wzdychali, jak i ja wzdychałem w ich wieku - żeby pryskali myślą „wyższą”, jak i on pryskał - ach i żeby ten strumień tak mocny był, żeby konkurentów - hieny istne zalać potrafił. Asertywność, sztuka, kultura, nauka - to w nich zaszczepiałem! Jednakże szczepić ich długo nie mogłem, bo mnie odseparowywali od dzieciaków, bo to hańba, że ktoś taki jak ja dzieci szczepi bez skrupułów! Etat mój był zredukowany do maksimum - dwa razy w tygodniu tylko do szkoły zaglądałem, ale jak już zajrzałem, to starałem się wyłapywać buźki inteligentne i szczepić je, ach szczepić - wręcz uodparniać na wpływy głupoty i do lobby powoli wprowadzać...
Prowadziłem wówczas podwójne, a nie - potrójne życie - nauczyciela i ciała bezwładnego, poddanego wpływom ciała... też bezwładnego, sflaczałego, które jednak od czasu do czasu zmobilizować się potrafiło. Nie wiem, czy to pod wpływem mnie - mojego „zewnętrza”, czy pod wpływem - magii chyba! Czarownicy, ach czarownicy z owych pryków byli! .
.....
Koleżankę znalazłem w oświacie, taką co ze mną kiedyś w jednej ławce się mądrzyła, bo równie mi jej mózg kulturą i nauką obciążony był. Z czymże innym kojarzyła mi się aniżeli młodością mą - mym dociekaniem, mym odkrywaniem siebie i świata. Ona była symbolem mojej młodości i wobec czułem się źle z nią się spotykając, bo jakże to tak fizycznie do przeszłości wracać - przeszłości, która minęła - tego świata czystego, którego nie ma. Rozmawiać z kimś takim to jak gdyby zagłębić się w podręcznik historii minionej. Na rozmowę jednakże się zdecydowałem... lata stare wspominaliśmy...
- Ach, Celina, ach Celina, jak tam życie? Czego uczysz? - pytałem.
- Och, no wiesz - życia uczę, obcowania z transformacją! - odpowiedziała.
- Czyś ty chemik? - zapytałem
- A, no. Mieszamy sobie fiolki i czary-mary, puk-puk-bęc, ach proste to, ach niewymagające! Aż się chce więcej w życiu zrobić, trochę po-głów-ko-wać! - mówiła.
Wówczas w głowie mej myśl zaświtała pewna. Kimże była Celina jak nie mądralą w tamtych czasach. A cóż innego by mi się przydało w mej pracy aktualnej nad poszukiwaniem planety cudownej aniżeli pomoc mądrego.
- To chodź no do mnie, na me zaplecze i... papirusy ci me pokażę, i po-głów-ku-jemy odrobinę. Zagłębisz w mych papirusach głowę swoją mądralińską i pryśniesz mi może na nie co nieco, hę? - zapytałem.
- Ach, ja właśnie pryskać pragnę! Na lewo - na prawo! Prysk-prysk - strumieniem lać pragnę! Już pośladki swe spinam i półkule również, i lecę, ach lecę z tobą, bo do nauki mi chęć powróciła! - entuzjazm w niej wówczas obudziłem z lat młodzieńczych, bo był to podstęp mój swego rodzaju, aby ją zwabić, oj zwabić i... wykorzystać potencjał jej mózgownicy, by w połączeniu z moją mózgownicą znaleźć miejsce we wszechświecie, które jeszcze skażeniu nie uległo...
Leżę sobie z Celiną na dywanie i główkujemy na poważnie - papirusy przed nami rozmaite - wszechświata mapy, a wokół teleskop - jej i mój. W niebieskim pokoju siedzimy i Newton z góry na nas się patrzy i motywuje, ach motywuje do pracy umysłowej. My umysły swe też odpowiednio dostroiliśmy i teraz na wysokich obrotach działamy. Nagle Celina przy teleskopie staje i mówi do mnie:
- Ejże, popatrz! Cóż tam się tak błyszczy, cóż tak świeci?! - mówiła z takim entuzjazmem, że natychmiast uznałem to za cud swego rodzaju i w bieg się zerwałem, i trąciłem łokciem Celinę, bo mi teraz nie Celina w głowie, a być może ciało niebieskie, które odkryć zdołam!
- Przepraszam Celina, ale śpieszę się! - powiedziałem trącając Celinę i oczy przystawiłem do teleskopu. Widziałem tę kulę błyszczącą - kolorem jasnoróżowym tryskającą i... nagle jakieś kropeczki na niej ujrzałem i... obraz mi pewien w głowie zaświtał... ach, tak! Kropeczki - mrówy - mróweczki!
- Tam życie się toczy - balanga istna - ekspansja! - krzyknąłem i pobiegłem do biurka zrobić notatki. Nagle czuję coś - ból mnie przeszywa! Celina skoczyła na mnie od tyłu i w kark mnie jak robak ugryzła! Zrzucam więc z siebie Celinę na podłogę trąceniem łokciem i Celina głowę sobie okalecza. Ach - wciekła się! Nie wiem czy mnie teraz znowu gryźć chciała, czy inne bzdurstwa, ale znieść nie mogła chyba, że to ja planetkę ową opiszę, a nie ona! Lecz to ja dostrzegłem kropy na niej - to ja odkrywcą jestem. Jak chcę, żeby mnie wywyższać zaczęli, to mi Celina nie może w tym przeszkodzić. Jednakże w dzielnicy biedy jesteśmy - w dzielnicy ludzi upodlonych, więc zaraz i ja się z nią uporam, bo ja również, póki tu mieszkam bydlakiem być potrafię! Krzyczę:
- Chodźże Celina i walcz, walcz ze mną, ale nie gryź, a umysł wytęż! Intelektualnie cię zagryzę! - krzyczałem.
- Śmieciu przebrzydły, człeku upodlony! Mnie nie w głowie walki z twoją duszą sponiewieraną. Ja jutro donos składam na ciebie do kurii, słyszysz?! Do kurii idę donieść na ciebie, żeś, żeś, żeś... ach, przebrzydły i demoralizujący! - krzyczała.
- Sama przebrzydła i niehigieniczna jesteś hieno, co ludzi gryziesz?! Co ci szkodzi, że ja planetkę opiszę?! Co ci szkodzi?! - pytałem.
- Bo to ja ją wzrokiem wypatrzyłam - już tyle lat w szkolę gnije i przyszłości przede mną brak! Potencjału nie wykorzystałam, a tu okazja się pojawia i jak zwykle - skradziona okazja! - mówiła. Już myślałem, że się uspokoiła, ale ona znów się rzuca i z rozpędu wpada na mnie, a ja ruchem zręcznym otwieram okno i... wytrącam ją! Upadła - ma przyjaciółka, Celina, upadła! Nic mi nie grozi, bo tu zbrodnie chlebem powszednim są, a i ludzie się nimi karmią, bo to takie ludzkie jest się karmić nieszczęściem. Zresztą czy to aby na pewno jest nieszczęście, że Celiny już z nami nie ma? Ona ludzi gryzła - Celina to zwierzę było paskudne już od szkolnych lat.
Psy zdziczałe podchodzą nagle do ciała Celiny, a ja na balkon wychodzę popatrzeć, jak ją obwąchują i odchodzą natychmiast, bo zapach Celiny - odrażający - chemiczny. Niektóre jednak kundle wygłodniałe przełamują swój wewnętrzny opór i zaczynają Celinę podgryzać, jak karaluchy kiedyś mnie gryzły - wreszcie role się odwróciły - teraz ja jestem spokojny, zagojony, a kto inny podgryzany.
Kilka dni później... W szkole dyrektorka do mnie podchodzi - kobieta elegancka, gruboskórna - wręcz powiedziałbym forma pośrednia pomiędzy mężczyzną, a kobietą, bo do roli płciowej przywiązana nie była - bo u niej nad piersiami wąs wisiał, zaś u dołu rozpościerały się łydy i udziska owłosione włosem grubym - męskim. Jednakże skutecznie swoją męskość uwarunkowaną genetycznie, czy jakkolwiek inaczej skutecznie maskowała barierą kulturowo-fizyczną - makijażem skutecznym, który okalał całą jej twarz równomiernie i cała jej twarz przez to wydatna się robiła i pomarańczowa. Podeszła w każdym razie do mnie, do nauczyciela nieszanowanego, któremu taki etat o płacy nieludzkiej przydzieliła i mówi:
- Proszę pana. Doszła wieść nas, że zmarła pani Celinka - chemiczka! Ja wiem, że pan lubisz mieszać, że lubisz czary-mary i puk-puk-bęc, więc na pomysł genialny wpadłam! Niech się pan rozdzieli - niech się pan stanie nauczycielem współczesnym - wieloprzedmiotowym i umysł niech pan odrywa na chwilę od Pascali i Newtonów, by do Avogarda trochę powzdychać, hę? - pytała. A ja się jej wówczas na szyję rzuciłem! Tak mnie uradowała wieść ta, że pieniądze, ach pieniądze z nieba mi spadły nagle! Na co je wydam? Nie wiem, ale etat drugi wezmę z pewnością, by móc pływać i by móc się znęcać nad tymi, co do jajogłowych nie wzdychają, bo sądzą, że jajogłowi nie w ich typie są! Cóż jest w typie młodzieży - głupcy sami chyba - ich degeneracja pociąga, ale nikt nie wie tego, że najbardziej zdegenerowani są ci, którzy myślą górnolotną operują - naukowcy, artyści i myśliciele wielcy! Mimo wszystko trochę mi żal Celiny - młodość ma... przepadła! Celina ucieleśnieniem była bowiem pierwiastka mnie, jako młodego. Jakże mam teraz pierwiastek młodości wyciągnąć z siebie samego, skoro tylko poprzez Celinę zrobić to mogłem. Śmierć jej tragiczna, mimo wszystko przełomem była - człowiek dojrzeć musi w końcu, w dorosłość przejść w pełni i od wspomnień lat beztroskich umysł swój odseparować...
Ilość odsłon: 1114
Komentarze
Nie znaleziono żadnych komentarzy.