Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki



Irmina szła wzdłuż toru kolejowego biegnącego stromym nasypem w okolicy podmiejskiego lasku. Tor prosty jak strzała znikał za horyzontem, maleńkim punkcikiem, w cudownym zjawisku perspektywy. Wciąż nieco oszołomiona przeskakiwała
z podk
ładu na podkład, których odległości zupełnie nie pasowały do długości jej kroku. Na tej czynności skupiała całą swą uwagę. Dość miała myślenia i analizowania wszystkiego od nowa. Chciała na chwilę oderwać się od rzeczywistości i na chwilę zapomnieć… Po prostu – przestać myśleć!

 Dziewczyna szła przed siebie zupełnie bez celu. Nie zwracała uwagi, ani na kamienie odzierające jej nowe baleriny, ani na rozkrzyczane ptaki, które uparcie próbowały zaabsorbować ją sobą. Raz po raz przelatywały hałaśliwie tuż nad jej głową, jakby kłóciły się o powód, dla którego Irmina znalazła się właśnie w tym miejscu.

Nie często widują tu ludzi. To ich teren. Odkąd tor zupełnie oniemiał, a pociągi stały się tylko widmem, uzurpowały sobie prawo do tej oazy spokoju ukrytej na peryferiach miasteczka. Nad szarą wstęgą torowiska urządzały sobie wyścigi albo latały beztrosko dla rozprostowania zmęczonych skrzydeł po trudnych przelotach pomiędzy splątanymi koronami drzew. Irmina przyglądała im się w skupieniu, nie mogąc oprzeć się dziwnemu wrażeniu déjà vu. Nagle do jej uszu dotarły odgłosy dochodzące znad stawu, który znajdował się nieopodal nasypu.

Właśnie tam, w siodłatym dole, rozległe bagnisko bomblowało rechotem gramolących się w nim żab, które nawołując się bezceremonialnie głośno plotkowały na temat najskrytszych tajemnic okolicy. Niektóre z nich, ustawione jakby w szeregu, wychylały z wody swe główki i kierowały je w stronę słońca. Zdziwione spojrzenia ich wyłupiastych oczu dodawały im powagi i jakby przeczyły temu, iż przyniesione dopiero co plotki, rozchodziły się tu lotem błyskawicy. Była to zasługa tych zwinnych osobników, które czując na sobie doniosłość wykonywanej misji, sprytnie przeciskały się przez żabi tłum, by
z dumn
ą gracją przenieść je w najdalsze zakątki bajora.

Nikt nie wie, kiedy i skąd stado żab zdobywa najświeższe informacje. Jedno jest pewne – wśród nich nie uchowa się żadna tajemnica. Ich, zdawałoby się spokojną wegetacją, od czasu do czasu wstrząsają chwile grozy związane z bocianami, które wpadają tu na małą przekąskę. Wprowadzają one wśród stada żab popłoch i panikę, a wtedy ich paplanina zamienia się w wielki lament przerażenia.

Irmina świadomie zaszyła się w tym odludnym, a jednak pełnym życia miejscu. Całą sobą chłonęła atmosferę otaczającego ją środowiska i poddawała się jego nastrojowi. Zauważała rzeczy, na które wcześniej nie zwracała najmniejszej uwagi. Dochodzące ją dźwięki stawały się dla niej cudowną muzyką, która teraz koiła jej nadszarpnięte nerwy.

Dziewczyna z wyraźną ulgą zawiesiła natrętne myśli na pierwszej lepszej gałązce, która uśmiechała się do niej soczystą zielenią i zaczęła wsłuchiwać się w monotonny rechot żab. Nawet nie próbowała zrozumieć ich języka, ani rozszyfrować ich tajemnic. Poddając się nastrojowi otaczającej ją przyrody poczuła się wolna od wszelkich zmartwień i trosk. Na jej twarzy zagościł nawet uśmiech. Wywołała go niechcący zwykła kawka, która skupiona na swoich sprawach dumnie kroczyła po nasypie, nieświadomie dotrzymując dziewczynie kroku. Od czasu do czasu z rozbrajającym skupieniem i powagą grzebała dziobem wśród kamyków torowiska, to znów jakby z obrzydzeniem, szybko wycierała go o kępki sterczącej trawy. Była tak zabsorbowana swoimi czynnościami, że nie zauważyła dziewczyny, która przystanęła tuż obok i zaczęła przyglądać jej się z ciekawością.

„Tylko ja i ona… i te wszystkie stworzenia…, pomyślała Irmina, rozglądając się dokoła. „Uff… jak dobrze…”, odetchnęła
z ulg
ą. Tak bardzo potrzebowała spokoju. Nie, zupełniej ciszy, która wydobyłaby z niej niechciane myśli, ale kojącej muzyki pochodzącej ze świata flory i fauny. Skoncentrowana na ich odgłosach Irmina próbowała wyzwolić się od konieczności podjęcia trudnej decyzji. Nie będzie się spieszyć! Ma jeszcze czas!

 Niewygodny marsz po starych belkach torowiska zmęczył ją, więc dla odmiany, postanowiła wspiąć się na wąski, prosty tor. Rozłożyła ręce na boki i manewrując nimi próbowała zachować równowagę, żeby nie spaść na ziemię upstrzoną grubym, rdzawym żwirem. Zdziwione sójki z politowaniem spoglądały na jej wyczyny. Przysiadały, to na torze, to na pobliskim drzewie
i skrzecza
ły zaczepnie, jakby chciały ją przepędzić.

Tymczasem słońce zmęczone całodzienną pracą chyliło się ku zachodowi. Od czasu do czasu prześwitywało pomiędzy rozwianymi grzywami drzew i spoglądało swym pomarańczowym okiem na smukłą postać dziewczyny. Było jej ciekawe, ale nie na tyle, żeby zatrzymać się i poczekać na dalszy ciąg zdarzeń. Dostojnie chowało się za horyzont, machając na pożegnanie migotliwymi promieniami.

Wtedy z ukrycia wyszedł niecierpliwy cień, ustawionych

w długim szeregu, drzew, który podstępnie zaczął rozpościerać swe macki. Zauważywszy Irminę wspiął się na palce, by dotknąć swym chłodnym jęzorem jej odkrytych ramion. Irminą wstrząsnął dreszcz. Objęła się drżącymi ramionami, chowając
w nich g
łowę i przyspieszyła kroku. Nagle zza krzaków, obrastających kolejowy nasyp, wyłoniła się jakaś postać. Dziewczyna drgnęła. Po konturach postaci rozpoznała swojego chłopaka Damiana. Zatrzymała się. Młody mężczyzna patrzył
w jej kierunku. Na jego twarzy malował się wyraz ulgi. Zbliżył się do niej, ale w jego zachowaniu widać było wahanie.

– Ty…? Co ty tu robisz?! – krzyknęła rozgniewana
i nieco przestraszona Irmina. Wci
ąż była na niego wściekła.

– Jesteś… Wreszcie jesteś… – powiedział cicho Damian, wyciągając ręce. Dziewczyna błyskawicznie cofnęła się, marszcząc gniewne czoło. – Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć… – usprawiedliwiał się. – Szukałem cię...

– Jak się tu znalazłeś?! – przerwała mu gwałtownie
i cofn
ęła się. – Po co tu przyszedłeś…?! Odejdź stąd...! Słyszysz!? Odejdź i nie wracaj więcej...! Zostaw mnie w spokoju...

– Irminko, uspokój się

– Co, „uspokój się…”?! Co, „Irminko”?… Jaka Irminko…?!! Wiesz co…? Spadaj…!

– Kochanie… Przestań. Nie mów tak…

– Daj mi święty spokój!!! Słyszysz?! Nie chcę Cię znać! Wynoś się! – rozsierdziła się nie na żarty Irmina. Mogła, ale nie potrafiła odwrócić się i uciec. Jego wzrok magnetyzował ją. Nie potrafiła mu się oprzeć.

Damian z poczuciem winy patrzył na ukochaną twarz dziewczyny skrzywioną wewnętrznym bólem. Rozumiał ją. Tak. Teraz ją rozumiał 

W powietrzu zaczęło unosić się milczenie dwojga ludzi
i zmierzchu przykrywaj
ącego florę i faunę. Cierpki, chłód próbował zawładnąć wszystkim, co stało mu na drodze, lecz zaraz rozpływał się, gdy tylko dotarł do rozgorączkowanych ciał. Chłopak nie czuł chłodu. Milczał i cierpliwie czekał. Pozwolił się ukochanej wykrzyczeć. Chciał, aby wypaliły się w niej wszystkie złe emocje. Wiedział, że dziewczyna ma rację. Zasłużył sobie na jej gniew. Należało mu się… Gdyby był na jej miejscu, pewnie zachowałby się tak samo… Nie potrafiłby inaczej. Trudno byłoby mu wybaczyć, komuś takiemu jak on… Rozumiał ją, ale teraz czekał na jej przebaczenie. Liczył na jej wyrozumiałość i uczucie, które miał nadzieję, wciąż się w niej tli.

Młody, dwudziestodwuletni mężczyzna, który do tej pory żył beztrosko, miał nagle podjąć tak ważną decyzję, jak założenie rodziny. Nie potrafił. Potrzebował czasu. Musiał to wszystko przemyśleć, zrozumieć i przekonać się, jak bardzo zależy mu na Irminie i… na dziecku. Tak naprawdę, oboje potrzebowali czasu, który pozwoliłby im oswoić się z tą myślą. Czasu, który teraz miał być ich rozjemcą.

Po niespodziewanej informacji o ciąży, a potem kłótni pełnej wyrzutów i niepotrzebnych łez, Damian zostawił Irminę bez odpowiedzi. Zachował się jak tchórz. Dopiero potem zorientował się, że jest to moment, który stanowi granicę ich „bycia razem”. Przeczuwał, że jeśli nie podejmie żadnych działań mających na celu  przejednanie dziewczyny, ich związek rozpadnie się. Wiedział, że zachował się wobec niej nie fair i teraz miał wyrzuty sumienia. Niepotrzebnie zareagował tak impulsywnie… Zupełnie bez sensu, egoistyczne!

To prawda, że był zaskoczony i zły, gdy dowiedział się
o ci
ąży. Nie planowali przecież dziecka... Wprawdzie kochał Irminę z całego serca, ale jeszcze nie czuł się gotowy na założenie rodziny. „Dziecko to duże zobowiązanie i odpowiedzialność”, tłumaczył sobie. Nie wiedział, czy temu podoła. Musiało upłynąć trochę czasu, żeby to wszystko strawił i poukładał na nowo. Teraz zaczął się bać… Nie chciał ich stracić.

Kiedy po południu zobaczył na ulicy roześmianą parę młodych, tulących się do siebie, ludzi pchających przed sobą wózek, zrobiło mu się wstyd. „Kurczę, przecież i my tak możemy…”, pomyślał. Oczyma wyobraźni zobaczył siebie
z Irmin
ą i z dzieckiem. „Boże, co ja narobiłem… Przecież i ja będę ojcem! Będę ojcem… Boże, jak to brzmi?,” uśmiechnął się mimowolnie. „Muszę iść do Irminy… muszę powiedzieć jej…”, Nie chciał już dłużej zwlekać. „Boże, gdzie ona się podziewa, gdzie ona jest?”, niepokoił się, gdy pomimo podjętego wysiłku, nie mógł jej nigdzie znaleźć.

 

Damian dość długo szukał Irminy. Dopytywał
o ni
ą jej rodziców i wszystkie koleżanki, które udało mu się dopaść. Wreszcie dotarł do jej przyjaciółki. To ona, po długim namyśle i jego błagalnych prośbach, podsunęła mu myśl, gdzie może jej szukać. Szedł najszybciej, jak tylko potrafił, niemal biegł. Co rusz widział jakieś małe dzieci, matki z wózkami
i m
łode rodziny. Jakby na kpinę

Do jego poszukiwań przyłączył się bezpański, rudy kundel, któremu spodobały się wyścigi. Biegł przy nim, poszczekując wesoło i merdając puszystym ogonem. Przypominał lisa na zbyt wysokich nogach. Ponieważ chłopak nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, po drodze zawieruszył się gdzieś. Okrutne słowa, które Damian bezmyślnie rzucił Irminie w twarz, teraz atakowały go niczym upierdliwe komary, od których nie mógł się opędzić... „Byleby nie było za późno…”, myślał rozpaczliwie… Jakoś to będzie…, dodawał sobie otuchy. Jeszcze nie wie, co powie Irminie, ale będzie dobrze, musi być dobrze... Najpierw musi ją znaleźć i przeprosić, uderzyć się w pierś i wybłagać przebaczenie. Przecież ją kocha, tak bardzo ją kocha…

Cierpliwość i pokora Damiana wyciszyły emocje Irminy. Powiedziała mu już wszystko. Wyrzuciła z siebie cały jad, który zatruwał jej serce. Teraz czekała na wyrok. Wiedziała, że nie ustąpi! Urodzi dziecko na przekór wszystkim

i wszystkiemu. Zdążyła je już pokochać. Jest takie bezbronne
i niewinne… Da mu
życie… Nie będzie wyrodną matką. Nie ona!

– Irminko, wybacz mi… Proszę cię, wybacz mi! – Damian chwycił dziewczynę za ramiona, pociągnął lekko ku sobie
i delikatnie przytuli
ł ją. W jej ciele wyczuwał jeszcze wewnętrzny opór. Nie chciał jej popędzać. Delikatnie musnął ustami jej włosy
i odsun
ął się. Trzymając ją za ramiona. Milczał. Pełen wewnętrznego napięcia patrzył jej prosto w oczy.

Nadchodzący zmierzch otaczał ich ze wszystkich stron. Zaskoczony księżyc, który wreszcie rozpromienił swoje oblicze zobaczył dwie stojące nieruchomo postacie. Myślał, że w ich oczach odbija gwiazdy, a to błyszczały łzy. Cisza, która wypełniła przestrzeń nad torowiskiem odbijała się w ich umysłach pustym echem. Wszystkie złe emocje, które do tej pory nakręcały ich, umknęły wrazz ostatnim promieniem słońca.

– Wyjdź za mnie... – szepnął cicho Damian. Proszę cię… Wyjdź za mnie…!

– Ale…

– Ciii… – dotknął palcem jej ust –…Jakie, ale…? Nie ma żadnego ALE, rozumiesz! Będziemy rodziną! Słyszysz?! Prawdziwą rodziną! Zobaczysz! Zrobię wszystko, żeby wam niczego nie brakowało…, żeby NAM niczego nie brakowało… – wyrzucił z siebie przekonywującym tonem i delikatnie dotknął jej płaskiego jeszcze brzucha.

– Kocham cię, Irminko! Naprawdę. Bardzo cię kocham… Ja już wiem… zrozumiałem…

W błogiej ciszy dźwięk jego wyznania wzniósł się ponad drzewa, które z rozrzewnieniem kiwały nastroszonymi grzywami. Irmina uśmiechnęła się przez łzy. Jej opór gdzieś się ulotnił. Położyła głowę na jego ramieniu i przytuliła go do sienie. Nie znalazła słów, którymi mogłaby mu odpowiedzieć. Rozsypane gdzieś po kątach umysłu, dopiero po chwili zaczęły układać się w jednoznaczną, potakującą odpowiedź.

Pieszczotliwy wiatr zaczął łasić się do młodej pary, jak szczenię, które pragnie uwagi. Ocierał się o ich nogi i nosem trącał ich ubrania, ale młodzi nie zauważali go, ignorowali. Skupieni na sobie, z poczuciem ogromnej ulgi zeszli z nasypu na ścieżkę, która wiodła ich ku nowemu.

  

Ilość odsłon: 1120

Komentarze

grudzień 18, 2017 21:44

Miło się czyta
widać, że pisanie przemyślane
opisy przyrody fajne
ale fabuła nie porwała
pozdrawiam ciepło:)

grudzień 18, 2017 18:25

o kurcze:) dość długie
ale przeczytam:)
i wrócę

grudzień 18, 2017 18:17

W częściach!
Jeżeli będzie krócej to jest szansa, że do większości dotrze a zbyt długie teksty raczej zniechęcają, Nie każdemu czas pozwala lub zwyczajnie odstrasza swoją objętością i już na wstępie nie chce się...

grudzień 18, 2017 14:25

Dziękuję za komentarze. Jeśli chodzi o długość tekstu, jest to jeden z krótszych. Zastanawiam się, czy dłuższe opowiadania zamieszczać w częściach, czy w całości? Może mi podpowiecie? Pozdrawiam.

grudzień 17, 2017 20:33

Długie, ładne, ba, bardzo ładne (przyrodnicze) wprowadzenie.
Tory to dosyć częsty wybór samobójców , ale nie, nie tu, tutaj nie ma mowy o odebraniu sobie życia – dobrze, że dziewczyna od początku pokochała w sobie nowe życie, poczęte z prawdziwej miłości – to ważne, bardzo ważne.
Czytałam wczoraj późnym wieczorem i nie mogę przejść obojętnie nad tekstem. Chociaż znamy wiele podobnych przypadków (zdałoby się powiedzieć, to już przegadane) ale nie, bo warto o tym mówić, pisać.
Dobrze, że ten skończył się szczęśliwie.
Młodzi ludzie, a jacy rozsądni, ta miłość wydaje się, że powinna przetrwać długie, długie lata.

Dobrze mi się czytało.

Pozdrawiam

grudzień 17, 2017 18:50

Przeczytałem! piękne opowiadanie z dość długim wstępem w końcu historia z happy endem, gratuluję
Pozdrawiam