Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

Na studiach nieco się męczyłam. Z biologii zawsze miałam problemy, nawet w szkole podstawowej. Uczyłam się długo, przeważnie na pamięć i szybko zapominałam. Dlatego mając do czynienia z takimi przedmiotami jak: anatomia, mikrobiologia, patomorfologia przeżywałam prawdziwe tortury. Szczególnie dużo czasu spędzałam nad anatomią, ale bez oczekiwanych dobrych wyników.

Kiedyś przed kolokwium wypiłam sporo kawy - ostatnią filiżankę tuż przed północą i dostałam napadu hiperwentylacji.

Szybko zadzwoniłam do przyjaciela:

- Miecio, mam drgawki!

- Co się dzieje? - usłyszałam ziewanie.

- Prawa ręka mi sztywnieje. Umieram, Miecio.

- Moja babcia miała to samo, zmarła na wylew - odpowiedział spokojnie.

" To mnie pocieszył, cholera" - pomyślałam i z przerażeniem szybko odłożyłam słuchawkę. Pobiegłam do pokoju koleżanek.

- Słoneczko, posuń się, mam lęki - szepnęłam.

- Co się stało, Agusia?

- Boję się, mam drgawki. Przytul mnie, proszę.

- Oj, chodź, Agula, nie bój.

 Uspokoiłam się nieco i zasnęłam w jej objęciach.

Następnego dnia rano Słoneczko wstała wcześnie, gdyż spieszyła do pracy w "Sabłeju", gdzie robiła duże, podłużne kanapki.

 

ANATOMIA

Jeśli chodzi o ten przedmiot popełniłam wielki błąd. Nie uczyłam się z poważanego, starego "Sylwanowicza", którego cenili studenci medycyny, obok bogatych tomów "Bochenka". Na początek nie zaliczyłam kolokwium z układu nerwowego. Studiowałam anatomię Gołębia i Gołąb mi „wyfrunął” niestety. Dużo błędów w tej książce było, nie wiem dlaczego. "Przecież się uczyłam. To niesprawiedliwe. A może... może po prostu źle się uczę? " - myślałam.

Asystentka była bardzo wymagająca. Ładna, drobna blondynka, ubierała się na sportowo.

- Nie wyobrażam sobie, jak pani zda egzaminy! - powiedziała apodyktycznie, spoglądając pogardliwie po nieudanej mojej próbie z układu nerwowego. - Może zacznie pani coś innego robić niż studiowanie pielęgniarstwa? Może szydełkowanie?

Moja ambicja ucierpiała. Krew napłynęła do policzków. Poczułam przypływ gorącej fali.

Następne kolokwium miało być z układu krwionośnego. Test wielokrotnego wyboru odbył się w obecności samego profesora katedry, ponieważ z układu nerwowego większość ściągała. Z krwionośnego zdały dwie osoby: Monika - najlepsza studentka roku i... ja.

- A teraz zobaczymy, kto ściągał - powiedziała blondynka na następnym seminarium i wbiła we mnie zabójczy wzrok.

Odpowiadałam bardzo dobrze, więc na koniec asystentka otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia, i powiedziała z uśmiechem:

- A jednak można.

Należałam do pierwszej grupy studenckiej. I Słoneczko mieliśmy i Króliczka, czyli mnie (który coś chrupał, przeważnie musli z mlekiem lub jogurt z płatkami), Makówkę mieliśmy, dwie bliźniaczki z Ukrainy, które pod koniec studiów się rozkręciły.

Słoneczko. Ta koleżanka była mi bardzo bliska. Zdawała na architekturę krajobrazu, ale na szczęście wybrała pielęgniarstwo. Kochała ludzi. Jasnowłosa, drobna, zgrabna, przypominała mi bardzo jedną francuską modelkę.

Makówka mieszkała niedaleko Warszawy. Ciężko było jej dostać akademik, gdyż miała zamożnych rodziców. Miała niesamowite poczucie humoru, słuchała rocka i była piękną dziewczyną.

I jeszcze jedną koleżankę mieliśmy w grupie. Nazwałam ją Isabelle". Piękna blondynka. Miała smutne, czarne oczy. Rodzice obdarowywali ją przeważnie dobrami materialnymi, miłość była raczej na odległość. Isabelle miała najpiękniejszy makijaż, najpiękniejsze ubrania, najlepszy samochód. I nieco smutne to wszystko było w połączeniu z tymi przerażonymi oczami... Wyraźnie czułam, że ma jakiś problem. Poza tym nie miała szczęścia w miłości. Ciągle jej nie wychodziło z chłopcami: coś się szybko zaczynało i równie szybko kończyło. Do tego borykała się z bulimią.

Rudowłose bliźniaczki z Ukrainy na początku miały problemy. Bariera językowa była dla nich nie do przebicia, trochę narzekały, ale z czasem się rozkręciły, gdy już lepiej ogarnęły język.

Ewa dołączyła do nas na drugim roku. Lubiła ze mną rywalizować. A ja stawiałam poprzeczki samej sobie. Tylko takie sprawiały największą radość. Ewa była z Poznania. Gdy tylko ją zobaczyłam, podeszłam śmiało ( a byłam dosyć odważna), wyciągnęłam rękę i się przedstawiłam.

Istna piękność. Długie czarne, kręcone włosy i zmysłowe usta świetnie komponowały z dużymi czarnymi oczami.

Zacytowałam fragment mojego ulubionego wówczas filmu "Matrix", uśmiechając się do niej:

"Zapinaj pasy Dorotko, i pożegnaj się z Kansas!"

Wracając do problemów z nauką w czasie studiów: na polu psychologii, neurologii a szczególnie psychiatrii wypadałam bardzo dobrze. Nazywałam te przedmioty „ludzkimi”, chłonęłam jak gąbka wodę i ssałam długo, i namiętnie. Dzięki ciężkiej pracy, szczególnemu zamiłowaniu do wymienionych przedmiotów oraz marzeniom by pomagać ludziom, dobrnęłam prawie do końca studiów. Po pogrzebie mamy miałam zaliczyć jeszcze egzamin z kardiologii, kilka egzaminów praktycznych oraz obronić pracę licencjacką.
Rozmiłowana w psychiatrii, na początku trzeciego roku podjęłam decyzję, że właśnie z niej napiszę końcowe dzieło czyli pracę licencjacką. Tematem miał być jeden z czynników warunkujących zaburzenia psychiczne. Wybór wypływał nie tylko z zamiłowania i zdobytej wiedzy, ale przede wszystkim z własnego doświadczenia. Niektóre z zaburzeń, zwłaszcza odżywiania, depresyjne stany, poznałam na własnej skórze; inne były mi znane z obserwacji ludzi, szczególnie tych najbliższych.
Jednak pisanie, wbrew pozorom, nie było takie łatwe. Długie godziny spędzone w bibliotekach, stosy nieprzeczytanych kartek ksero piętrzyły się na półkach. Na początku pierwszego semestru napisałam zaledwie kilka stron o anoreksji, mimo że moja promotorka pani docent Będzińska doradzała pisać o schizofrenii. Po kilku miesiącach utknęłam na anoreksji i bulimii. Dalej nie szło. Pustka. Nie wiedziałam w którą stronę uderzyć. Z każdej wyrastało jakieś zaburzenie i jak pisklę uderzało piąstkami w skorupkę jajka, domagając się wyjścia. A ja stałam ze ślepymi nabojami i gąszcz martwych pomysłów zaczął mnie pochłaniać. „Jak to napisać?" – myślałam i spoglądałam na ściany. – "Jak?”

Tydzień pierwszy pisania


Po pogrzebie mamy, dokładnie już w akademiku nagłe olśnienie, niesamowity przypływ weny ogarnęły moją duszę. W furii ścisnęłam zapisane wcześniej strony i pomarszczone kulki papieru wyrzuciłam do kosza. Nie zmieniając niczego poza samą treścią, zaczęłam pisać nową pracę licencjacką.

Kumulowane przez lata żal i ból nagle o niespotykanej dotychczas skali wybuchły.


To był krzyk. Krzyk zranionego dziecka.
Jednocześnie w dziedzinie zaburzeń psychicznych poczułam się „prawdziwym” ekspertem. Rozłożyłam na czynniki pierwsze każdą rodzinę, każdego napotkanego na drodze człowieka. Każdy przypadek przeanalizowałam odrębnie i w powiązaniu z innymi przypadkami oraz okolicznościami, każdy czynnik chorobowy, postępowanie, przyczyny, skutki itd. Nie oszczędzałam nikogo, nawet lekarza, gdy szczypał mnie po sutkach, jak w wieku trzynastu lat robił mi usg nerek; nie oszczędziłam ginekologa, który mnie badał, gdy byłam jeszcze dziewicą i drwił, i szydził, że nie wyobraża sobie mnie podczas pierwszego stosunku. Oczywiście mając na uwadze dobro osób, jak i własne oraz stan w jakim się wówczas znalazłam, nie będę przytaczać całości swojego dzieła, tylko kilka fragmentów w formie listów do bardziej lub mniej znanych osób czy instytucji.


Byłam bardzo szczęśliwa. Doszłam bowiem do wniosku, że każdy posiada jakieś zaburzenia psychiczne. Wewnętrzny głos szalał – „Eureka! Eureka!”
Spałam i jadłam niewiele; niemal biegałam w akademiku ze słuchawkami na uszach od pokoju do sali komputerowej i z powrotem. Słuchałam muzyki, jakiej do tej pory unikałam, głównie ciężki rock; słowa same się rymowały. Jedynymi dopalaczami były papierosy i kawa. Byłam w raju.

Ludzie jestem w raju! – wołał wewnętrzny głos.

Wszystko nabrało wyrazistych barw, odcieni, wypiękniało i lepiej smakowało. Czasem siadałam na parapecie w korytarzu akademika i z papierosem w dłoni, uśmiechałam się szeroko do studentów.
– Agnieszka, zostawiłaś „Herolda” w cichaczu, on nie jest tani – wołała wesoła Czeszka Helenka, która cudnie poruszała się w krótkiej minióweczce.
– Dzięki, Helenka.
Pewnego dnia spytała w mnie w łazience przy umywalce:

Nie chciałaś zostać lekarzem, Agniesiu?
– Ja? Coś takiego! Oj, Helenka, nie żartuj sobie ze mnie, ja chcę być pielęgniarką.

Czułam się „wybraną”. Byłam służebnicą naznaczoną piętnem przekazania całemu światu najwyższej prawdy jaką jest miłość, ale też tej prawdy, która siedziała głęboko i bolała. Miłość i nienawiść – dwa różne, jakże odległe bieguny, a jednocześnie bliskie. A może coś innego? Na ulicy zaczepiałam przerażonych zakonników, przeważnie franciszkanów, bo „ Kwiatki św. Franciszka” były mi szczególnie bliskie. Pukałam do drzwi przeważnie zamkniętych kościołów. Czasem jakiś ksiądz otwierał drzwi plebanii, przedstawiałam problem, i wtedy słyszałam, jak mówił z przerażeniem:

Sprawa jest poważna. Niech pani idzie do pani docent.

Sala komputerowa była dosyć mała, ciągle ktoś wchodził, wychodził; brakowało mi nieco intymności, ale mimo to pisałam, i przez tydzień dobrnęłam prawie do stu stron. Na pierwszej stronie napisałam:


PRACA LICENCJACKA STUDENTKI III ROKU PIELĘGNIARSTWA


Brak spisu treści

???

Dochodzicie panie i panowie?

List dziecka do mamy

proszę...

Horror!!!

???

„Kto nigdy nie wszedł w ruiny Getta
Nie zna przeznaczeń własnego ciała
Gdy śmierć je święci i serce gnije
Gdy zamiast niego tworzy się próżnia”


MATRIX AKCJA


W mieście belzebubów ciemność nastała wielka. Mrok i czerwona łuna pokryły zakątki ziemi. Czarne chmury kłębią się nad miastem demona śmierci. Szaleńcy tańczą! Judasze cieszą z perfidną świadomością. Już dokonali szatańskiego dzieła. Wisła zatruta i cuchnie ludzkim gównem. Belzebuby śpiewają na cześć władcy śmierci i zakreślają okrąg piekielny. Z wielką ironią się uśmiechają i szczerzą po cichu zębiska. Diabelskie, czerwone spojrzenia palą niewinne ofiary. Dzieciaki uciekają; matki i ojcowie piją; brat zabija brata. Belzebuby coraz bardziej się cieszą, już są na szczycie, już są na czubie.
– Cii...nie pozwólmy im się rodzić.
– Powysysajmy trochę krwi, towarzyszu.
– Słońce już zaszło bracie, liczmy srebrniki. She was the sun, she was the moon.
– O kim mówisz, bracie?
– Jak to, nie wiesz? O tej wieśniaczce mówię przecież.
– Kim była, w jakim państwie żyła?
– Nie mogę sobie przypomnieć. Hm... zdaje się, że to buntowniczka, jedna z tych, które na krzesła sadzaliśmy.
– Ej... pomyliłeś coś bracie. Tamta aktorką, nie wieśniaczką była.
– Cicho bracie. Stworzyliśmy jej świetne warunki do rozwoju. Niedożywienie, wieloletnie stresy, itd. Kilku naszych do niej wysłaliśmy.
– Myślisz, że to dobry pomysł?
– Pytasz o zabijanie?
– Nie wiem, co mam powiedzieć.
– Nie mów nic towarzyszu, nikt się nie dowie. To pozostanie między nami, nasz folwark najładniejszy, nasza rodzina najważniejsza, nasze dzieci również. Tylko z naszymi pójdziemy do kina, na lody, do cioci na imieniny.
– A co z „Matriksem”?
– Nie martw się. Dam ci szynkę, komórkę, telewizorek i komputerek, wszystko o czym tylko zamarzysz, czego tylko zapragniesz, bracie.
– Ale pod warunkiem, że rano się obudzę i nie będę pamiętał.
– Nie ma sprawy. Dla ciebie wszystko, bracie miły.

***

MATRIX REAKTYWACJA

roseamr2003@wp.pl


Akademio Medyczna, Mamo moja.
Kocham cię, studentka trzeciego roku pielęgniarstwa, klasa „druga”. Niechciane dziecko, ale z miłości pierwszej, prawdziwej.

Mama!

Nie mam siły na zabawę w miłość!

Nie!!!

Krzyk!!!

Wchodzę do akademika, a tam panie sprzątaczki z pięknym uśmiechem na ustach, wołają:
– Medycyna to zboczenie!
Wiwat Dziekanat! Wiwat Akademia Medyczna!
Wiwat panie sprzątaczki! Wiwat zboczenie! Wiwat wszyscy pisarze! Wiwat poeci! – pisałam.

– Wszystko w porządku, Agnieszka? Dziwnie się zachowujesz, kochana – pytały koleżanki z pokoju.
– Are you okej? – pytali koledzy Kanadyjczycy.
– Tak, Yes – odpowiadałam, uśmiechając się od ucha do ucha.
– Wiesz … Agnieszko, martwimy się o ciebie. Chyba powinnaś odwiedzić psychologa...
– Dlaczego? Ja jestem psychologiem! Dziewczyny... nie sądzicie, że powinnam pojechać do mamusi na obiadek?
– Twoja mama nie żyje, Agnieszko – powiedziała ze smutkiem ciemnowłosa Asia o twarzy bladej, z miną podobną do świętej Tereski, której fotografia wisiała nad moim łóżkiem.
– Powinnam sprawdzić, o której mam pociąg – mówiłam dalej, jakby jej nie słysząc. – Pobiegnę do sali komputerowej. Muszę coś natychmiast napisać.
– Idź do psychologa – usłyszałam jeszcze za plecami.
– Mam fazę, nie przeszkadzajcie! – burknęłam.

W sali komputerowej zaczęłam pisać „List do mamy – Hades”:





Ilość odsłon: 3479

Komentarze

kwiecień 21, 2018 10:10

zaczęłam czytać, ale nie wciągnęłaś tym razem

takie pierdoły

nie dla mnie

pozdrawiam

kwiecień 21, 2018 08:48

chyba zmienię te palce w ustach (ktoś zarzucił, że są brzydkie), i wkleję zdjęcie, gdy byłam młodziutka. Tak sobie. By się odmłodzić razem z tym zagubionym tekstem, który ma już swoje lata,a jednak widzę w nim młodzieńczości dużo :) pozdrawiam , Jagódko :)

kwiecień 21, 2018 08:43

dzięki, Jagódko :) tak jest chaos, bo i bohaterka ma taki wewnętrzny chaos, za dużo chyba na raz chciała napisać, i tak będzie akcja się przeplatała z pisaniem bohaterki, początkującej "pisarki" ;)

kwiecień 21, 2018 08:38

No to jest o czym pisać, trochę chaos, ale uzasadniony, trzyma w napięciu, chce się poznać ciąg dalszy. Pozdróweczka.