Zdzisław Brałkowski
Śledzik musi być, cz.4/4
cd.
Po jednej, zrzutkowej kolejce, nastąpiła druga, potem kolejna. Nawet nie zauważyłem, kto podebrał ostatnie dzwonko śledzia. Popijałem tylko mineralną, ale brakowało coś do zakąszenia, brakowało jak cholera! Na szczęście ten stan niezaspokojenia krótko trwał – na stole szybko pojawiły się talerzyki z górą śledzików, na innych kiszone ogóreczki „prosto z beczki”. Pod wódeczkę jak znalazł. Oj, moi koledzy nagle stali się rozrzutni…
Nie zastanawiałem się długo, tylko, podobnie jak pozostali, zacząłem je pałaszować. W przełyku i żołądku przestało mnie palić, ale nogi zaczęły dawać znać – raz pobolewały od stania, za chwilę dziwnie miękkie się robiły; dobrze, że łokcie mogłem podeprzeć o blat stolika. Oj, chyba mam już dość… ale jak tu się wycofać? Angielskim sposobem nie wypadało; przecież to moje wkupne. Taki cichacz byłby jak, nie przymierzając, samotne ulotnienie się pana młodego z własnego wesela. Do tego jeszcze ta cholerna… ik! Cholerna czkawka!
– Na zdrowie! Dajcie mu przepić, to przejdzie. Szefowo! Jeszcze jedną kolejkę! – Żartobliwe głosy podchmielonych kolegów dochodziły do mnie już stłumione, jak przez gęstą mgłę. Mam już naprawdę dosyć! Kiedy wreszcie będzie koniec tego wkupnego?!
Zerknąłem na szefa. Wyglądał na całkiem trzeźwego. No tak, kto go zmoże, przy jego posturze! Prawie mojego wzrostu, ale pewnie dwa razy cięższy. Może weźmie pod uwagę, że jestem niezwyczajny takiego picia i jego masy nie mam?
Zauważył mój prosząco-błagalny wzrok i spojrzał na zegarek. Plasnął lekko w stolik dłonią i tubalnym głosem obwieścił:
– No, chłopaki. Na dzisiaj dosyć. Wkupne wkupnym, popić popiliśmy ale rodziny czekają. Zwłaszcza młode małżonki…
Odpowiedzią był chóralny śmiech. Powoli wszyscy zaczęli się zbierać, dojadając w pośpiechu pozostałe śledzie i ogórki. Szef jednak miał mir; mimo szumiącego w głowach alkoholu nikt nie próbował oponować. Elektryk to niebezpieczny i odpowiedzialny zawód, dyscyplina i wykonywanie poleceń to podstawa. Szeefiee, jaak ja szeefa luubięę…
Pożegnałem się wylewnie z każdym kolegą, na końcu z majstrem. Przytrzymał mnie:
– Jak się czujesz, co? Niezbyt mi wyglądasz. Może ktoś z tobą pójdzie?
Póójdzie?! Odproowadzi, jak przedszkolaka jakiegoś?! Noo, też coś! Coo ja, baaba jestem?!
– Doobrze… ik! Doobrze, szefie. Too tylko czka… awka. Naa dworze mi przeej… ik… dzie.
– Dobra. Tylko ostrożnie. – Poklepał mnie po plecach i nakierował na drzwi.
Gdziee są te drzwi? Tam? Aha. Oo… jaka bezchmurna nooc! Ziimno!
Zapiąłem szczelnie kurtkę. Teraz prosto do domu! Byle iść prosto, byle się nie kolebać… Kurde, co ja jestem taki miękki w nogach? Noga za noogą, za nóżką nóóżka… mozolnie pokonywałem drogę. Wolniutko zbliżałem się do domu, tocząc małe boje z dziwnie wahliwym chodnikiem, który co chwila powodował moje nieoczekiwane wariacje, jakbym znajdował się na statku miotanym sztormem… Szeroki, marynarski krok pozwalał mi, z trudem bo z trudem ale jednak zbliżać do upragnionego celu. Dom i łóżko! Wypić mnóstwo wody, legnąć i zasnąć – to była jedna z dwóch myśli, które jeszcze kołatały pod kopułką. Druga próbowała utrzymać na powierzchni resztki mojej świadomości i wprawiała w ruch dość zamglone patrzałki – obym nie wpadł w oczy komuś ze starszych znajomych! Niby jestem już doroosły, aale po co maają… ik! Noo, po co?!
Wreszcie, dom! Teraz po cichutku… ik! Po cichutku po schodach. Kluczykiem otworzyć drzwi, też delikatnie… co on tak chrzęści?! Zamek nienaoliwiony, czy co? No dobrze, teraz tylko uchylić drzwi i na paluszkach. Lepiej… ik! Zdejmiemy lepiej buty. No, w domu. Zamkniemy drzwi i po ścianie… lepiej po ścianie, nie zapalajmy światła. Pobudzą się jeszcze domownicy…
Aj! Niespodziewana jasność zaatakowała me oczy. Odruchowo je zmrużyłem i przysłoniłem dłonią.
– Mamaa?! Mamaa niee śpi?!
Szeroko się uśmiechnęła.
– Wszystko w porządku?
– Taa – wyszeptałem i położyłem palec na ustach.
– Oj, niezbyt… Zrobię ci gorącej herbaty z miodem. – Nie czekała na odpowiedź, odwróciła się i już z kuchni dopowiedziała: – Widzę, że dobrze się wkupiłeś.
– Mamoo, nie trzeba…
– Nie mów mi, co trzeba, a co nie – odpowiedziała wesoło. – Za młodyś. Rozbierz się i siadaj.
Sikuu! Uff… Teraz do pokoju muszę, wpierw pościelić wyrko. Już pościelone?! Kochana mamusia. Ciuchy z siebie, głowa pod zimny prysznic… ochh, od razu lżej. Ciut, ciut lepiej.
Już mniej zamroczony, usiadłem w kuchni i zacząłem popijać gorącą herbatę z miodem. Miód lubię, ale akurat nie w herbacie; jednak mama wie, co robi. Ratuje mi życie! Ta herbata… czułem, jak miód łagodzi pieczenie w żołądku. Uu… a teraz do łóżeczka! Zerknąłem na rodzicielkę – nic już nie mówiła, tylko podparła ręką głowę i lekko się uśmiechała. Kochana mama, wie, że nie zawsze należy mówić, nieraz trzeba właśnie zmilczeć!
– Dzięękuję, mamusiu – wystękałem i podniosłem ociężale swoje fizyczne jestestwo. Spaać!
Doszedłem do łóżka i od razu ufnie wtuliłem się w usypiające ręce Morfeuszki. Zamglonym wzrokiem dojrzałem jeszcze miskę na podłodze i stojącą obok butelkę z wodą. Kochana mamu… hrrr…
cdnb. (ciągu dalszego nie będzie)
Komentarze
Zdzisław Brałkowski
kwiecień 25, 2018 19:46
Cóż, nie lubię sztucznie dramatyzować. Wielu ludzi prawdziwe wspomnienia, jeżeli nawet nie leje się krew ;) Pozdrawiam.
Leszek.J
kwiecień 24, 2018 21:27
Popijawa była, ale za grzecznie to poszło ja w takich sytuacjach miałem większe przygody, baaardzo nieprzyjemne.
Pozdrawiam