Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

Wziął go wicher i uniósł na ognistym wozie. 
Leciał rozzuchwalony w powietrzu i w grozie, 
Płaszcz swój zrzucił na ziemię, by z wyżyn rozstania 
Płaszczem ziemi dosięgnąć na znak pożegnania.

I odtąd już go nigdy na ziemi nie było. 

Wszechświat stał mu się błędną wokół bezmogiłą. 
Ledwo skrzyć się nadążył rozbłyskaniec boży,
By światłem zmuskać stada zdziczałych bezdroży. 
W twarz go biły obłoków wzburzone jaśminy,
Wóz miotał w byle wieczność ognia rozprószyny, 
A on patrzył w to tylko, co w dal się rozwidnia, 
I górując - dołując, mknął, jak śród białydnia! 
Jęczała Nieskończoność, kół miażdżona złością, 
A gwiazdy rozpaczały nad Nieskończonością!

Zezem spojrzał na Wenus, w jej śmigłe zaświaty, 
Gdzie się gęstwił do lotu ptak żywcem liściaty, 
Co zaledwo się różnił od dębów i sosen
I tą właśnie różnicą leciał w sen-pierwosen. 
Prażywicznych wybroczyn leśne ustoiny
Wywiały czad istnienia w pobliża męt siny, 
I mroki, woń ożywczą węsząc bezrozumnie, 
Zaroiły się wokół wroniście i tłumnie.
A prorok przetarł oczy i przynaglił biegu. 

Rozpędzony na zawsze w tę noc bez noclegu
Saturn, niebem zdyszany, dniał w nurtach ciemnoty 
I biegł ścieżką domyślną - niepochwycień złoty.
I Jowisz jak tęczowa przewinął się plucha,
I Neptun jak cienista przemknął zawierucha -
A wóz boży, płomienie rozchyżywszy czujne,
Minął słońca podwójne i słońca potrójne
I brnął w gąszcz, gdzie z nicością zmieszane na poły, 
Włóczą się niedowcieleń pełzliwe męcioły.

Tu właśnie samo z siebie wyłonione Śnisko, 
Mgłami się ocierając o wieczność pobliską, 
Lęgło w chorym przezroczu jadowitą chatę
Z oknami rozwartymi na śmierci poświatę, 
A niczyje i nikim nie będące ciało
Do jej progów omylnym łbem się przyśniwało, 
By wygoić ich kurzem od dołu do góry
Rozjątrzoną bezdomność chciwej szczęścia skóry. 

Tu tkwiły włóczyzmory, w swym konaniu zwinne, 
Pstrocinami złych ślepi migotliwie czynne, 
Strawione zaraźliwym liszajem niebytu,
A łase na ułonmą podobiznę świtu... 
Tu mgławice dłużyły rąk wyłudę białą
W schłon próżni, gdzie się dotąd nic jeszcze nie stało -
Strzęp świata, zdruzganego na prochy w przestworzu, 
Bławatkował zadumą o świetlącym zbożu...

Ale prorok, w tęsknoty zapodziany trudzie,
Nie zważał na to rojne w niebiosach bezludzie 
Upojony tchem mgławic, zwycięsko rozpędny, 
Wsparty o krawędź wozu, a sam - nadkrawędny 
Ścigał bezkres i piersią czuł radość pościgu.
A gwiazdy, drobniejące za nim w okamigu, 
I światy, co we wprawnym kołują obłędzie,
I to życie, co pragnie trwać zawsze i wszędzie, 
I ziemskiego pobytu krzątliwa śródzielność,
Świat i zaświat i dusza - śmierć i nieśmiertelność -
Wszystko zbladło, zmarniało w wyżynnym wspomnieniu. 
Jak sen, co śnić się nie chce, a śni się wbrew chceniu. 

A właśnie uwikłany w czepliwym obłoku
Trup anioła, przelatał z bielmem śmierci w oku. 
Dziwny zdał się w pobliżu ogrom tego ciała
I małość pustej śmierci, co w nim wciąż malała. 
Skrzydłami się w pozgonny żal nad sobą śnieżył, 
Coraz wyżej ulatał coraz wyżej nie żył!

Stąd już blisko do Boga! Już Eliasz zobaczył,
Jak Bóg Smugą świetlistą w chmurze się zaznaczył. 
Oczom była dostępna tej Smugi połowa,
Resztę, blednąc, zgadywał, a Bóg rzekł te słowa 
- "Chcę ci wyznać to, czego nie wyznam nikomu. 
Świat mój mija się ze mną! Źle mi w moim domu! 
Mogłem niegdyś przymusić nicość jeszcze młodą
Do uśmiechu w mrok inny! Mrok nie był przeszkodą... 
Gdybym dał inny rozkaz, innych snów narzędzie,
Czy byłoby inaczej, niż jest i niż będzie ?. . ."

- "Śniłem o tym - rzekł prorok. I posłuszny słowu -
Śniłem`` - powtórzył ciszej, a Bóg mówił znowu 
- "Życiem tworzył! ,Tak, właśnie! Nieodparte życie !
Na gwiazdach, na dnie jezior, na pagórów szczycie,
W lwich paszczękach, w kłach wężów i w snu pozawzroczach, 
W jamach krecich, w łzach ludzkich, i w wargach i w oczach, 
Nawet w miazgach padliny, w tumanach bez treści
Jeszcze coś się mocuje, krząta i szeleści!
Cóżem jeszcze mógł czynić ? Jaką wybrać drogę ?
To - wszystko. Twór skończony. Nic nad to nie mogę!" 

I głos rozległ się echem i zamilkł niebawem.
Eliasz głosu Bożego słuchał mimopławem,
Ale biegu nie zwalniał. - "Smugo! - szepnął - Smugo! 
Niech Cię z chmur tym imieniem wygarniam niedługo, 
Nim zgaśniesz! .. . A gdy zgaśniesz, znowu powiem: Boże! 
Nie wiem, gdzie Twoje brzegi, a gdzie znoje morze ?
Lecz wiem, żem policzony pomiędzy Twe ptaki 
Chcę lecieć w Twoją przyszłość! O, daj mi lot taki!" 
Zaiskrzyła się Smuga - i mrok bez oporu
Przyjął skrę... Coś błysnęło w pamięciach przestworu, 
Lecz nastała ta cisza, co nic nie pamięta.
Słychać było, jak czas się po gwiazdach wałęta...

I rzekł Bóg: - "Chciałbym ciebie zachować zazdrośnie
Mym niebiosom. - Spójrz! Wszechświat ma się już ku wiośnie !"

Eliasz z wozu wynurzył swą pierś i urwiście
Zwisł nad głębią i dłonie w przód rozwiał, jak liście, 
I tak trwał, niby nagła mroków uroślina,
Co pnączem swego ciała w bezmiary się wspina,
I wargami zmacawszy chłód gwiezdnych przezroczy, 
Do Boga wzwyż i na wprost mówił w cztery oczy: 
"Tak, mogło być inaczej ! Słowa śmiesznie złote
Dla zbłagania ciemności! Chcę iść w tę Innotę,
Chcę być tam, gdzieś nie bywał! Chcę walczyć sam na sam! 
Niech czuję, że zwyciężam, lub wiem, że wygasam!
Chcę wzburzoną swobodą przekroczyć mą dolę!
Puść mię tam - w bezbożyznę! Puść - na wolną wolę! 
Postroń wszystko, co było! Nie poskąp mi lotu!
Już - z Tobą! . . . Już - bez Ciebie! . . . Nie żądaj powrotu!" 
Smuga zgasła, i Eliasz wziął jej Zmrok za zgodę.
Wiatr pobruździł głąb nieba, jak jeziorną wodę, 
A on pędził naoślep i Zgasłą ominął.
Wolny, Bogu zbyteczny - sam teraz popłynął 
Wyżej i niebezpieczniej w ten zmierzch ponadniebny!
Gdzie już nie ma stworzenia i Bóg - niepotrzebny!

Wszechświat skończył się... w oczach, niby gwiazd utrata, 
Utkwiła mu ta nagła skończoność wszechświata.
Zmógł się z lotem ostatnią swych pragnień bezsiłą.

I odtąd już go nigdy w wszechświecie nie było.

Wóz się zachwiał. Skry jego, niby ślepie wilcze, 
Lśniły, przejrzawszy na wskroś zamysły tubylcze. 
I spełniło się:.. Eliasz czuł przez jedną chwilę,
Ze spełniło się właśnie... I czuł tylko tyle... 
Pochłonęła go drętwa i pilna Ciszyzna.
Wiedział, że Bóg - daleko - że nic mu nie wyzna. 
Dreszcz lęku w nim zanikał raz jeszcze - raz jeszcze -
I wstrząsnęły nim obce ciału przeciwdreszcze.
Czekał, do jakich mroków pierś chętną dołoni?
Dłoń wyciągnął w niewiedzę... Lecz minął czas dłoni! 
Rozwarł oczy... Czas oczu minął niepochwytnie!
Już nie było błękitu, więc trwał bezbłękitnie. 
Dróg, nie było, więc drogi na pewno nie zmylił, 
I z wozu gasnącego w bezświat się wychylił,
By stwierdzić jasnowidztwem ostatniego tchnienia 
Możliwość innej jawy, niż jawa Istnienia!
Ilość odsłon: 1151

Komentarze

Nie znaleziono żadnych komentarzy.