Bruno Schwarz
Cudowny obraz pierwszego sekretarza
Zaraz będzie po wszystkim
O tym, że w mieście jest cudowny obraz
pierwszego sekretarza dowiedziano się przypadkiem. Ktoś coś chlapnął pod budką
z kwasem chlebowym, że niby już nic nigdy nie będzie takie jak dawniej, a
zabrzmiało to na tyle wiarygodnie i złowieszczo, że trafiło do magistratu, na
biurko naczelnika ds. informacji i propagandy. Naczelnik - przez wszystkich
nazywany „Strugaczką” z powodu małego ołóweczka, który miał między zębami -
zapoznał się z notatką, siorbnął spory łyk zimnej kawy zbożowej i
znieruchomiał, utkwiwszy wzrok w zasuszonej paprotce.
- Daliśmy się omamić wizją przewidywalnego świata – wycedził naczelnik i
nacisnąwszy pożółkły przycisk interkomu, wrzasnął. – Wszyscy do mnie!
Miasto zasypiało z oporami, nakarmione
kryminałem o dziesięciu Murzynkach z cyklu telewizyjnych przedstawień
teatralnych „Kobra” i kubańskimi pomarańczami, które nie wiedzieć czemu,
trafiły do sprzedaży akurat teraz. Wiatr bawił się płachtą wczorajszej gazety,
przyklejając ją do spiżowych twarzy bohaterów ruchu robotniczego, opartych
nonszalancko o zdobyczną broń i nic nie zapowiadało nadchodzącego końca tego,
do czego wszyscy zdołali już przywyknąć.
Tymczasem, w pokoju naczelnika trwała
narada z udziałem wszystkich wyższych urzędników wydziału ds. informacji i
propagandy. Wydział zajmował całą piwnicę gmachu przy ulicy Manifestu Lipcowego
10. Niestety nic nie uradzono, bo ludzie zaczęli ziewać jak mopsy i poirytowany
tym naczelnik stwierdził, że idzie do domu poradzić się żony, a nazajutrz
zbiorą się ponownie, żeby zrobić z jej rad jakiś użytek.
Pobieda naczelnika Strugaczki przetoczyła
się przez uśpione miasto, podskakując na wybojach i z piskiem opon wchodząc w
zakręty. Strugaczka myślał o tym wszystkim, co się wydarzyło i co może się
wkrótce wydarzyć, jeśli nie podejmie odpowiednich kroków urzędowych.
Żona naczelnika już spała w swoim
ulubionym fotelu. Na jej kolanach spoczywał spory kawałek wydzierganego na
drutach szalika dla kogoś z samej centrali. Naczelnik uśmiechnął się na ten
widok i najpierw wyłączył śnieżący telewizor, a potem dotknął jej ramienia, a
ona aż podskoczyła wyrwana z koszmarnego snu i chwytając zsuwającą się z kolan
robótkę, wyrecytowała:
- Jedno małe Murzyniątko
Poszło teraz w cichy kątek,
Gdzie się z żalu powiesiło –
Ot, i koniec Murzyniątek!
***
Następnego ranka nic nie zapowiadało, że dzień będzie obfitował w jakieś nagłe
zwroty akcji, więc należało ustalić aktualne położenie, żeby wiedzieć jaki
obrać azymut. Czasem można wyczuć chłodny powiew zmian i człowiek nabiera
podejrzeń, że coś się wydarzy, że nadejdzie coś nieuchronnego, ale tym razem
powietrze jakby zamarło, stężało. Naczelnik Strugaczka na próżno wypatrywał
znaków na niebie i ziemi, a nawet w szklance z fusami po kawie Ince, ale
niczego nie wypatrzył.
- No cóż, mleko się rozlało i trzeba je wychłeptać! – stwierdził naczelnik
Strugaczka, bujając się na ulubionym krześle bez jednej nogi.
- I w dodatku trzeba w kółko zapierniczać, z krótką przerwą na papierosa.
Nikt nie dba o miejską zieleń, bo ludzie mają inne kolorystyczne preferencje! –
dodał kierownik do spraw strategii i planowania.
- A najgorsze jest to, że musimy zabić w sobie dziecko i potem udawać, że
jesteśmy dorośli! – dodał Strugaczka.
- Bo żyjemy w świecie, dla którego jedyną świętością jest spokój! – podsumował
kierownik.
Naczelnik spojrzał na kierownika jakoś tak
szczególnie i zaproponował, że mu przeczyta jeden ze swoich wczesnych wierszy,
ponieważ nagle poczuł w nim bratnią duszę, a w sobie potrzebę wypowiedzi
lirycznej. Kierownik kiwnął głową z aprobatą, aż mu coś zaskrzypiało w odcinku
szyjnym i sięgnął do wewnętrznej kieszeni fartucha po paczkę Klubowych.
Strugaczka chrząknął, kaszlnął i wyjąwszy
z szuflady biurka gruby brulion, poślinił palec wskazujący i począł pospiesznie
przewracać kartki.
- O jest! – zawołał naczelnik radośnie, jeszcze raz chrząknął i zaczął
czytać:
Nie psujmy tego święta
czy to nie cudowne że neurotycy
ze skłonnościami do samookaleczeń
piszą wiersze miłosne
nasycone liryzmem jak gąbka płynem
do mycia płyt nagrobnych?
bo w taki dzień jak dzisiaj
trzeba zapomnieć
o niedoskonałościach konstrukcji
psychicznej
dopóki bije serduszko
koślawo wycięte z gazety
w którą ktoś kiedyś zapakował
trupa makreli
- Rewelacyjny – zachwycił się kierownik, puszczając dymne kółeczko – bo
pozbawiony językowej ekwilibrystyki: mlaskania, chłeptania i zwijania w trąbkę!
A tymczasem do miasteczka zawitała trupa
teatralno-cyrkowa „Grupa fantastyczna” i wszystko stało się jeszcze bardziej
niezrozumiałe, a momentami nawet metafizyczne.
***
Kiedy naczelnik Strugaczka czytał
kierownikowi do spraw strategii i planowania jeden ze swoich wczesnych wierszy,
na głównym placu przed ratuszem zebrał się spory tłum ludzi i począł skandować:
- My chcemy nieprzeintelektualizowanej rozrywki! Domagamy się zabawy, a nie
edukacji aksjologicznej i wychowania ku wartościom!
- No i mamy znak, że jednak coś się dzisiaj wydarzy! – zawołał Strugaczka
podchodząc do okna. - Czy pańskim zdaniem, może mieć to jakiś związek z
pojawieniem się cudownego obrazu pierwszego sekretarza?
- Ale co takiego? – zareagował półprzytomnie kierownik.
- No… to wszystko, co się dzieje za oknem. Ogólnospołeczne ożywienie!
- Eee tam zaraz ożywienie – kierownik machnął ręką, w której też mu coś
skrzypnęło. - Ludzie myślą schematycznie. Nie wyłapują drobiazgów albo im one
umykają, bo nie są uważni. Nie są w stanie odgadnąć ukrytych między wierszami
intencji i mają sekwencyjny tok myślenia, w którym potrzebują linearnie
połączonych ze sobą wątków, które metodycznie rozsupłują, żeby na koniec
odkryć, że coś było straszne albo coś było śmieszne. Gubią się przy byle
dygresji, a wielowątkowość ich drażni i męczy. Dlatego chcą prostej rozrywki.
- A co pan tak skrzypi, panie kolego? – przerwał ten wywód Strugaczka.
- Bo…ja – zachichotał kierownik – zawsze chciałem zostać skrzypkiem!
***
Po spotkaniu z kierownikiem do spraw
strategii i planowania, naczelnik Strugaczka udał się do referatu imprez
masowych i polecił ustawić wokół placu, na którym zebrali się mieszkańcy miasta
w liczbie około pięciu tysięcy (nie licząc tych, którzy przyszli w charakterze
biernych obserwatorów, niezaangażowanych i znudzonych życiem) agregaty
dymotwórcze - fumatory, do wytwarzania zasłony dymnej. Na umówiony znak
uruchomiono fumatory i po chwili cały plac przed magistratem spowiły gęste
kłęby dymu i kiedy ludzie przestali już widzieć czubki własnych butów, rozległ
się donośny głos Naczelnika Strugaczki:
- Towarzysze i towarzyszki, mieszkańcy i przyjezdni, zameldowani i bez
meldunku, ludu pracujący i bumelanci! Zebraliście się tutaj w słusznej sprawie
i my rozumiemy wasze postulaty. Jak widzicie, dołożyliśmy wszelkich starań,
abyście mogli szczerze i bez żadnych obaw, wypowiedzieć się na temat waszych
oczekiwań względem rozrywki. Korzystając z okazji, powiem wam otwarcie, że dla
mnie największą rozrywką jest sen, a dokładniej marzenia senne. Pozwólcie, że
opowiem wam sen, który śniłem ubiegłej nocy, a który może mieć jakiś związek z
ostatnimi wydarzeniami i waszą tutaj obecnością.
Strugaczka odczekał chwilę dla wywołania odpowiedniego efektu oraz dla zbadania
nastrojów, wyłapania ewentualnych pomrukiwań, chrząknięć i westchnień, ale nie
usłyszawszy niczego co by świadczyło, że ludzie nie chcą go słuchać,
kontynuował.
Proroczy sen naczelnika Strugaczki
Ze sklepowego zaplecza wyskoczył lew.
Myślałem, że umrę od samego patrzenia na ogromną bestię, która ledwo zmieściła
się w wąskim przejściu przy kontuarze. Na szczęście zwierzę tylko mnie
powąchało i wróciło tam, skąd przyszło. Po chwili pojawił się też i sprzedawca.
Mały, łysawy człowieczek w drelichowym fartuchu.
- Czego dusza potrzebuje? – zapytał obojętnie.
- Chciałbym kupić armię Niemców spod Stalingradu. Tych najmniejszych.
Sprzedawca odwrócił się do sklepowego
regału i zaczął nerwowo podskakiwać, bo nie mógł dosięgnąć do półki z Niemcami.
- Niech pan mi zrobi nóżkę! – rozkazał poirytowany faktem, że jest takim
wyjątkowo niskim sprzedawcą.
Podszedłem usłużnie i już chciałem mu
zrobić nóżkę, kiedy z zaplecza wyjrzał kudłaty łeb lwa, więc cofnąłem się
przezornie za kontuar. Wtedy sprzedawca wrzasnął donośnie.
- Filuś, bierz go!
Kocur nabrawszy rozpędu przeskoczył
kontuar i wylądował mi na plecach, powalając mnie na sklepowe linoleum.
Sprzedawca nic sobie z tego nie robił, tylko zniknął na zapleczu, żeby po
chwili wrócić z aluminiową drabiną bez kilku szczebelków, całą obesraną przez
ptaki. Tymczasem lew przymierzał moją głowę do swojej obślinionej paszczy jak
gumową piłeczkę i mruczał przy tym przyjaźnie.
- Ale pana nastraszyłem – zaśmiał się sprzedawca pakując do papierowej
torebki garść Niemców spod Stalingradu i dodał. – Dorzucę panu kilku rannych
Rusków znad Wieprza i jednego pijanego Włocha. Za to, że się pan tak ładnie
bawi z moim Filutkiem.
Przebudzenie z powodu ucisku na pęcherz, ale po chwili ciąg dalszy tego snu
- Wsiadłem do autobusu, a ludzie gapili się na mnie, że mam na głowie i
twarzy poodciskane lwie zęby. Kierowca zapomniał swojej trasy i kluczyliśmy
wąskimi uliczkami, aż wgłębienia na mojej głowie i twarzy zupełnie ustąpiły,
więc już nikt się mną nie interesował z wyjątkiem jednego starca. Wyjąłem z
papierowej torebki przypadkowego Niemca i w akcie zemsty zacząłem przygryzać mu
główkę, jak wiśniową pestkę.
- Co pan robi? – zapytał starzec w kolejarskim mundurze z małą dziurką na
wysokości serca.
- Mszczę się za to, co mnie dzisiaj spotkało – odpowiedziałem sucho i
beznamiętnie.
- To niech pan zajrzy do tej dziurki, którą mam na piersi, a wtedy pan
zrozumie, że tak się nie robi.
Zakryłem sobie jedno oko, a drugie
przytknąłem do kolejarskiego munduru, żeby zajrzeć przez dziurką na piersi
starca i zobaczyłem jego bijące serce, w którym grzechotała ołowiana główka
Szweda spod Jarosławia.
***
Naczelnik skończył opowiadać i zapadła niezręczna cisza, bo trzeba było ten sen
jakoś zgrabnie zinterpretować, żeby wyciągnąć wnioski i zaplanować dalsze
działania, mające na celu rozwiązanie zagadki cudownego obrazu pierwszego
sekretarza i jego tajemniczego pojawienia się w mieście. Cudowny obraz stał się
kwestią priorytetową, wymagającą podjęcia wspólnego wysiłku i patriotycznego
zaangażowania.
- Ten lew - odezwał się znajomy, kobiecy głos - może nam coś uświadomić
albo przed czymś przestrzec. Strach przed lwem może być przestrogą przed
obrażeniem jakiejś ważnej osoby z komitetu wojewódzkiego, a nawet z samej
centrali!
Naczelnik Strugaczka słysząc te słowa,
oblał się cały zimnym potem, a znajomy, kobiecy głos interpretował dalej:
- Ale ucieczka i próba obrony przed jego atakiem świadczy o rozsądku i
uważności. I należy pamiętać też o tym, że jego atak był tylko zabawą.
W tym momencie, jakby wielki głaz
narzutowy spadł z serca naczelnika i potoczył się z hukiem po kocich łbach
miejskiego bruku. Przyszłość wciąż niepewna i zamglona, zaczęła jawić się jak
zadanie z wieloma niewiadomymi, które naczelnik Strugaczka musi rozwiązać swoim
małym ołóweczkiem, tkwiącym między zębami jak żądło. Jak cierniowy kolec, na
który malutka, skrzydlata dzierzba nadziewa upolowane owady, żeby je później
zjeść. Metodycznie, kawałek po kawałku.
Całe
miasto ogarnęła prawdziwa euforia i gdy tylko opadły kłęby dymu z agregatów
dymotwórczych, rozpoczęła się taka robotniczo-socjalistyczna fiesta, że
właściciele saturatorów nie nadążali ze studzeniem rozpalonych, rewolucyjnych
głów.
***
Na wieczorne świętowanie pierwszego kroku
w kierunku rozwiązania zagadki pojawienia się w mieście cudownego obrazu
pierwszego sekretarza, naczelnik Strugaczka wybrał się wraz z małżonką do
swojego przyjaciela jeszcze z czasów walki o równość i braterstwo.
Wołano na niego „Bananowy Król”, bo miał
wielkiego na pół pokoju bananowca, którego sadzonkę przywiózł kiedyś za pazuchą
z hiszpańskiej wojny. Zrobił na roślinie niemały interes, bo ludzie lgnęli do
tej namiastki egzotyki, jak muchy do miodu. Nowożeńcy robili sobie pod nią
zdjęcia, Instytut Botaniki organizował prelekcje i pogadanki naukowe, a
polityczni notable urządzali wieczorki dekadenckie, na których słuchali jazzu,
pili domową whisky z polo-cocktą i zagryzali plasterkami bananów. Bananowy Król
zdobył sobie szacunek i wysoką pozycję, a lokalna społeczność wybrała go
jednogłośnie na przewodniczącego Miejskiego Komitetu Kontroli Partyjnej.
Ale czasy bananowego prosperity ktoś nagle
i niespodziewanie zakończył. Ktoś wyjątkowo złośliwy albo zwyczajny idiota
wykorzystał nieuwagę gospodarza i wysikał się do doniczki podczas jednej z
partyjnych libacji. Roślina uschła. Od tamtego czasu Bananowy Król stracił
radość z życia i stał się cieniem samego siebie. W Komitecie Miejskim zaczęto
plotkować, że jak tak dalej pójdzie, to straci też etat. Ludzie na ulicy mijali
go obojętnie, jakby stał się przezroczysty.
Jedyną osobą, która wyciągnęła do niego
wtedy rękę był naczelnik Strugaczka. Podarował Królowi sweter zrobiony na
drutach przez naczelnikową. Bardzo wyjątkowy sweter, bo miał na piersiach
uśmiechniętego banana i dziurkę wypaloną papierosem na wysokości serca.
Bananowy Król zarzekał się potem, że to dziura od frankistowskiej kuli, ale
nikt mu nie wierzył, bo nie miał drugiej takiej na plecach. Ale ludzie przypomnieli
sobie o istnieniu Bananowego Króla. Wrócił. Zmartwychwstał. Potem okazało się,
że ma cały strych i pół piwnicy bananów: suszonych, wędzonych i w zalewie
octowej. Wróciły wieczorki dekadenckie dla politycznego establishmentu. Wrócił
splendor i prestiż.
- Każdego ranka, każdej nocy
Dla męki ktoś na świat przychodzi.
Jedni się rodzą dla radości,
Inni dla nocy i ciemności – nucił sobie czasem pod nosem Bananowy Król.
***
Siedzieli dookoła rozchybotanego jamnika,
wbijając naostrzone zapałki w cienkie plasterki wędzonych bananów, ułożonych na
porcelanowym półmisku z wyszczerbionym brzeżkiem, które niespiesznie wkładali
sobie do ust. Z gramofonowej tuby sączył się nostalgiczny jazz, a w
szklankach wesoło podskakiwały bąbelki polo-cockty. I już nic nie było dla nich
ważne. Nawet cudowny obraz pierwszego sekretarza przestał na tę krótką chwilę
być taki nieunikniony.
- Czy to bimber? - słabym głosem zapytała naczelnikowa, wskazując na swoją
szklaneczkę.
- Na litość boską, królowo – zachrypiał Bananowy Król – czy ośmieliłbym się
nalać damie bimbru? To czysty spirytus z nutą polo-cockty, idealnie
rozgrzewający zmysły!
- Ale ja po spirytusie wieszczę! - żachnęła się naczelnikowa.
- Duszko, nie po spirytusie, a po eterze i po anodynce - poprawił ją
naczelnik Strugaczka.
- A po spirytusie? Co się że mną dzieje po spirytusu? - dopytywała
naczelnikowa.
- Po spirytusie mówisz zagadkami - wyjaśnił Bananowy Król, mrużąc przy tym
oczy jak archangielski kocur.
Jedna z zagadek naczelnikowej:
zmierzwił włosy
i zaraz potem
podniósł spódnicę
a przy okazji
przewrócił wazon
gdy trzasnął drzwiami
już go nie było
niespodziewany
wiatr czy kochanek?
***
Z uwagi na zaistniałą sytuację i
uwzględniając opinię eksperta od integralności ideologicznej, postanowiono
skorzystać z okazji, że w mieście pojawiła się trupa teatralno-cyrkowej „Grupa
Fantastyczna”, wyznaczając im niezwykle karkołomne zadanie: przenieść uwagę
społeczeństwa ze spraw metafizycznych, na niezwykle popularne, ale
wytłumaczalne i poznawalne empirycznie kuglarstwo.
Choć Grupa Fantastyczna składała się z
osobników nierokujących ideowo, dwulicowych i dysfunkcyjnych społecznie, to w
myśl przysłowia, że w sytuacjach wyjątkowych trzeba chwytać się metod
dwuznacznych etycznych, postanowiono wykorzystać ich popularność i umiejętność
tworzenia iluzji.
Naczelnik „Strugaczka” wziął na siebie organizację i ewentualne
konsekwencje, wynikające z potencjalnego ryzyka.
Korzystając z uprzejmości znajomego
dyrektora szkoły elementarnej nr. 10, im. Rewolucji Oświatowej, cyrkowcom
udostępniono dużą salę gimnastyczną, z całym zapleczem sanitarno-socjalnym.
Ekipa z referatu imprez masowych
wybudowała scenę, nad którą zawieszono koślawy napis, wykonany w czynie
społecznym przez nauczycielki plastyki i robótek ręcznych: „Wspólnie dbamy o
higienę umysłową naszego wewnętrznego dziecka!”.
Gwoździem programu, który mógł się również
okazać gwoździem do trumny dla całego przedsięwzięcia, miał być występ
brunatnego niedźwiedzia.
Na środku sceny ustawiono brzozowy
pieniek, na którym posadzono zwierzę, dając mu do łapy pędzel, umoczony w
farbie. Niedźwiedź miał nim namalować na kawałku płyty pilśniowej scenę walki klasowej.
Przygaszono światła i poproszono zebranych
mieszkańców o kompletną ciszę. I wtedy wydarzyło się coś nieoczekiwanego, co w
literaturze nazywają nagłym zwrotem akcji. Niedźwiedź zamiast walki klasowej,
namalował pejzaż górski.
Rozległ się głośny śmiech i gwizdy, a z
kanciapy dla wuefistów, która pełniła funkcję tymczasowej garderoby, wypadł
purpurowy ze złości dyrektor Grupy Fantastycznej. Chwycił zdolne, ale
niestabilne ideowo zwierzę za kark i wyprowadził za kulisy, żeby po chwili
wrócić i wrzasnąć w stronę rechoczącej widowni:
- A teraz kochane dzieci, pocałujcie misia w dupę!
***
Czajnik zagwizdał głośno i przeciągle, ale
naczelnik Strugaczka nie był typem człowieka, który natychmiast się podrywa i
pędzi do kuchni, jak to inni mają w zwyczaju. Nigdy też wcześniej nie
przygotowywał kubka z zasypaną herbatą i odmierzonym cukrem. Podnosił się
dopiero po dłuższej chwili i to głównie ze względu na małżonkę, dla której
każda kolejna sekunda to była wyparowana bezcenna kropla wody albo wypalony
centymetr sześcienny drogocennego gazu. Ale małżonka spała jak zabita, śniąc
swoje prorocze koszmary i miał ją obudzić dopiero na „Samolot do Londynu”,
spektakl Teatru Telewizji z cyklu Teatru Sensacji "Kobra".
Dla niego to była kwestia zasad. Nie
będzie mu jakiś czajnikowy gwizdek rozkazywał i go poganiał. Podobnie było z
budzikiem, telefonem, a nawet z pęcherzem. Już miał to we krwi, że się
buntował, kiedy ktoś lub coś wymuszał na nim natychmiastowe reakcje w stylu:
padnij, powstań.
Zostało mu to z dzieciństwa i było wynikiem
surowego wychowania przez osobę autokratyczną, a do takich właśnie osób
zaliczała się jego babka nieboszczka. Babka nie znosiła sprzeciwu i każdą próbę
buntu dusiła w zarodku, a przynajmniej do czasu, kiedy miała nad małym
Strugaczką fizyczną przewagę. Sama była wychowywana według przedwojennych,
burżuazyjnych metod wychowawczych, obowiązujących w wyższych sferach. Wtedy do
rodziców nie zwracano się inaczej, niż tylko w trzeciej osobie i na każde
polecenie należało regulaminowo dygnąć lub ukłonić się i odmaszerować do swoich
obowiązków. Nie był to raczej ustrój demokratyczny, jak ten, który nastał po
wojnie.
Naczelnik podniósł się wreszcie z wersalki
i niespiesznym krokiem poczłapał do kuchni. A żeby jeszcze przez chwilę
podroczyć się z gwizdkiem, najpierw uchylił kuchenne okno, którego szyba
zrobiła się matowa od pary. W ostatniej chwili zmienił zdanie i zamiast
herbaty, wsypał do ulubionego naczynia z napisem „kubek prawdziwego
proletariusza” czubatą łyżeczkę kawy zbożowej i dwie płaskie łyżeczki cukru.
I kiedy wreszcie zdecydował, że nadszedł
odpowiedni moment na zakręcenie kurka z gazem, rozległ się dzwonek do drzwi.
Odczekał trzydzieści sekund i zalał kawę wrzątkiem, zostawiając trochę miejsca
na mleko, a następnie poszedł sprawdzić, kto się do nich dobija o tak późnej
porze. Wyczuwał, że ma to związek z ostatnimi wydarzeniami, a ściślej z
pojawieniem się cudownego obrazu pierwszego sekretarza.
Nad
miastem zaczęły gromadzić się czarne chmury. Zanosiło się na deszcz.
***
Naczelnik Strugaczka ledwo zdążył założyć na piżamę swój stary prochowiec i w
towarzystwie dwóch posępnych typów wsiadł do różowego Moskwicza, który zawiózł
ich wąskimi uliczkami pod główną bramę olbrzymiego gmachu Komitetu
Wojewódzkiego.
Przewodniczący Wojewódzkiej Komisji Kontrolno-Rewizyjnej siedział przed swoim
masywnym biurkiem i patrzył mu prosto w oczy tak, jakby chciał pożreć go
wzrokiem.
- Nie będę tolerował takich postaw! Takiej postawy! - zapiał jak kogut
przewodniczący i opadł na fotel, teatralnym gestem zasłaniając sobie twarz. -
Tutaj się liczy kolektyw. Jeśli chcecie błyszczeć, to nie na tym niebie. My
gramy zespołowo i najbardziej nie tolerujemy nadgorliwości, bo nadgorliwość
jest gorsza od faszyzmu. Co? Spieszy się wam, żeby mnie wygryźć ze stołka?
Zachciało się wam awansu?! - wycedził przewodniczący.
- Nie - odpowiedział cichutko Strugaczka, jak skazaniec na chwile przed
egzekucją.
- No to spierdalajcie do swojej roboty! I żebym więcej nie słyszał, że
wychodzicie przed szereg, nie konsultując swoich działań ze mną. Z nami. Czy wy
zdajecie sobie sprawę, że incydent z całowaniem misia w dupę będą powtarzać
swoim wnukom, przekręcając wszystko na milion różnych sposobów?!
Po tych słowach, otworzył jakąś tekturową
teczkę i zaczął w niej nerwowo grzebać, jakby chciał dać naczelnikowi do
zrozumienia, że to już koniec audiencji.
Kiedy naczelnik wychodził z pokoju
przewodniczącego Wojewódzkiej Komisji Kontrolno-Rewizyjnej, ten jakby od
niechcenia dodał:
- A może wyjedziecie,
zdystansujcie się, ostudźcie zapał?! Do cudownego obrazu pierwszego sekretarza
trzeba podejść na chłodno. A poza tym, lud prowincjonalny zna się trochę
bardziej od miastowych na tych wszystkich cudownościowych sprawach. Może
was czegoś nauczą, zainspirują?
Strugaczka jeszcze raz spojrzał na jego
purpurową twarz, na której teraz rysował się dziwny grymas. Coś, jakby
ironiczny uśmieszek, a może mu się tylko zdawało.
Postanowił, że pójdzie do domu piechotą,
żeby to wszystko sobie jakoś poukładać w głowie. Nigdy nie miał pretensji, że
już od piętnastu lat pracuje na tym samym stanowisku, że nie dostaje podwyżek,
a o urlop musi skomleć jak pies o miskę kaszy ze skwarkami. Czuł się teraz
rzeczywiście, jak jakiś kundel przywiązany do drzewa i skopany przez swojego
właściciela. I gdyby ktoś podał mu odbezpieczonego Makarowa albo przez środek
miasta puścił kolej transsyberyjską, to nie wiadomo jakby się to wszystko
skończyło. Całe szczęście myśl o żonie i o cudownym obrazie pierwszego sekretarza,
powstrzymała go przed zrobieniem czegoś złego i jakoś dowlókł się do domu, w
którym naczelnikowa dogotowywała nóżki wieprzowe, bo nic jej tak nie
uspokajało, jak nocne gotowanie i robótki na drutach.
***
Każde mieszkanie ma swój specyficzny
zapach. Czasem ostry i nieprzyjemny, a czasem ledwo wyczuwalny i trzeba wejść
do środka, żeby go poczuć. Inne czuć już na korytarzu, wystarczy przejść obok
drzwi wejściowych. Naczelnik Strugaczka potrafił z zawiązanymi oczami
rozpoznać, kto i gdzie mieszka. Oczywiście, ograniczało się to tylko do jego
klatki. Cztery piętra po cztery mieszkania, co daje szesnaście mieszkań, plus
stróżówka dozorcy, a każde pachniało inaczej. Niektóre zapachy lubił, nawet te
ostre. Inne go odrzucały i wtedy zbiegał po dwa stopnie, a z ostatnich czterech
zeskakiwał na półpiętro. Zdolność rozpoznawania mieszkań za pomocą węchu była
bardzo pomocna, kiedy nie było światła. Jeśli się pogubił w liczeniu pięter
począwszy od parteru, a skończywszy na czwartym, uruchamiał zmysł węchu. Były
też inne sposoby, ale żaden z nich nie był aż tak niezawodny. Sąsiadka na jego
piętrze w kółko śpiewała jakieś arie, ale czasem wychodziła do sklepu albo do
kościoła. Sąsiedzi z drugiego piętra wciąż się kłócili, nie szczędząc sobie
wulgaryzmów. Na trzecim można było spotkać starszą panią, którą syn wyganiał z
mieszkania na korytarz. Tak się do tego przyzwyczaiła, że kiedy się zapił na
śmierć, to ona nadal wychodziła na klatkę, siadała na malutkim stołeczku i
trwała bez ruchu. Warto było się zatrzymać na półpiętrze między drugim, a
trzecim, żeby zobaczyć przez zakurzone okienko pewną młodą sąsiadkę, paradującą
po mieszkaniu w półprzezroczystej koszuli nocnej. Młody Strugaczka spędził na
swojej klatce schodowej wiele godzin, szczególnie wtedy, kiedy zapominał klucza.
Babka nieboszczka była nieco przygłucha i nie słyszała dzwonka. Czuł się wtedy
jak pies albo sąsiad alkoholik, którego wyrzuciła żona. Nie miał gdzie spać, to
kładł się na wycieraczkach, a do szafki z licznikami chował swoje rzeczy.
Naczelnik Strugaczka żałował, że już nie
ma takich zmysłów jak dawniej, bo może by mu było wtedy łatwiej rozwikłać
zagadkę pojawienia się w mieście cudownego obrazu pierwszego sekretarza i nie
naraziłby się na tyle nieprzyjemności.
***
Gdy naczelnik Strugaczka znalazł się przed
swoją kamienicą wciąż myślał o tym, co go dzisiaj spotkało.
Zadarł głowę, żeby sprawdzić, czy atlanci
podtrzymujący wykusz nie stroją głupich min na jego widok. Ostatnio miał
wrażenie, że jeden pokazał mu język i od tego czasu zawsze wolał się upewnić.
Idąc przez podwórze potknął się o
wystający z ziemi stalowy pręt. Pręt był wkopany tam celowo, żeby ludzie nie
byli zbyt pewni siebie, bo życie szykuje różne niespodzianki i trzeba być
gotowym na wszystko.
Na klatce, zamiast zwykłej żarówki ktoś
wkręcił żarówkę do wiecznej lampki. Nie tylko dlatego, że zwykłe wszyscy
kradli, ale głównie po to, żeby ludziom zrekompensować ten wystający z ziemi
pręt. Roztańczone ogniki i melodyjne skrzypnięcia drewnianych schodów tworzyły
niepowtarzalny klimat i pozwalały zapomnieć o wszelkich życiowych
przykrościach.
I przy okazji, nad skrzynką na listy
pojawił się humorystyczny tekst, napisany przez kogoś życzliwego czarnym
flamastrem:
Gdy na klatce gaśnie światło albo mroczna
ballada
miasto zasypia z oporami
karmiąc się wcześniej horrorami
po ciemku ktoś pomylił dzwonki
wciąż miewam euforyczne stany
po których chodzę jak pijany
a przy okazji mieszam wątki
jak Boga kocham mówię szczerze
i oprócz tego w Polskę wierzę
że ja niczego nie widziałem
ojciec wyrabiał kapelusze
matka się modli za jego duszę
i za coś jeszcze zapomniałem
gdy czarny kot przebiega drogę
może przez chwilę czuję trwogę
ale dosłownie tak przez moment
kiedy na klatce gaśnie światło
na dzwonek trafić jest niełatwo
więc czasem sypiam poza domem
„Bardzo dobra obywatelska inicjatywa” –
pomyślał Strugaczka, mocując się z górnym zamkiem.
***
W diademie z kropelek potu na czole,
mieniących się w zimnym świetle śnieżącego telewizora, stał nieruchomo i
patrzył na ekran, jakby próbował odczytać z miliona roztańczonych punkcików, co
jeszcze szykuje dla niego przyszłość. Jakie nowe upokorzenia albo nowe nadzieje
przyniesie jutro. Po chwili przeniósł wzrok na śpiącą w fotelu naczelnikową i poczuł
nagły przypływ miłość do tego miasta. Miasta z watą wciśniętą pomiędzy
dubeltowe okna i z bezwstydnie rozsuniętymi zasłonami. Z gołą żarówką na klatce
schodowej, którą ktoś kiedyś zastąpi płomykiem z wiecznej lampki albo z
rozwaloną na oścież bramą podwórka, co kusi przechodniów zapachem czarnego bzu
i pleśni. Do tych wszystkich nocnych koszul falujących na sznurach, unoszonych
przez byle podmuch frywolnego wiatru i do rozebranych rusztowań, które mogą
sobie leżeć w nieskończoność między trzepakiem, a podwórzowym kiblem.
- Ugotowałam ci nóżki -
wymamrotała naczelnikowa.
- Dziękuję! - szepnął jej
do ucha naczelnik i spróbował dowiedzieć się jeszcze czegoś więcej. - Kto
zabił? - Zapytał.
- Stewardessa -
odpowiedziała mu półprzytomnie naczelnikowa.
- Wiedziałem – westchnął
naczelnik.
***
– Wiesz – powiedziała rano matka. – Przyszedł Mesjasz! Jest już w Samborze.
Strugaczka przetarł oczy i rozejrzał się
nieprzytomnie po pokoju. Wszystko w nim było takie, jak zawsze. Słońce wpadało
przez płócienne story i rozlewało się na podłodze podejrzanie zwyczajnie. Meble
stały na swoich miejscach, a na ścianach wisiały obrazy świętych cadyków w
niezmienionej kolejności.
– Nie tak to sobie wyobrażałem! – odpowiedział Strugaczka, zaniepokojony
zwyczajnością tego poranka i zamiast wyskoczyć z łóżka, żeby gnać ile sił w nogach
aż na rogatki, siedział i czekał na jakiś znak. Ale nie było nic więcej, oprócz
słów matki i nieznośnego zapachu przypalonego mleka, który dolatywał z kuchni.
Pokręcił z niedowierzaniem głową i sięgnął
po odświętne ubranko, które matka powiesiła na oparciu krzesła. Wiążąc
marynarski kołnierz, zapytał:
– A może nas ominie i pójdzie do Lwowa?
Ale matka nie odpowiedziała i Strugaczka
nie pamiętał co było dalej i czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy może
to był tylko taki sen, mara albo jakaś wizja, a może zapowiedź czegoś
niewytłumaczalnego, na co trzeba być zawsze przygotowanym. Niewykluczone, że
była to zapowiedź wydarzeń, związanych z pojawieniem się w mieście cudownego
obrazu pierwszego sekretarza. Naczelnik wiedział, że jeśli nic z tym teraz nie
zrobi, to będzie jak z tamtym pytaniem, pozostawionym już na zawsze bez
odpowiedzi.
***
- Dzień dobry, jak się pan dzisiaj czuje? – zapytała z troską sąsiadka,
która całymi dniami przesiadywała na klatce, na małym stołeczku.
- Dzień dobry, w ogóle się nie czuję proszę pani – odpowiedział naczelnik
Strugaczka, przystając na półpiętrze.
- W ogóle się pan nie czuje? – zdziwiła się kobieta.
- Nie – pokręcił głową.
- To może i lepiej?
- Dla kogo lepiej, proszę pani? – żachnął się naczelnik.
- No, dla pana lepiej! – odparła tama prędko.
- Dla mnie lepiej? – Zdziwił się Strugaczka. - Zdecydowanie wolę coś tam
odczuwać. Wtedy wiem, że żyję. Wczoraj, na ten przykład, czułem się koszmarnie.
Ból fizyczny, wymieszany z bólem egzystencjalnym. Odczuwałem każdy centymetr
swojego ciała i ducha.
- I tak od wczoraj panu przeszło? – uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
- Zupełnie! Jakbym stał obok i obserwował kogoś podobnego do mnie, a w
dodatku nie odczuwał żadnych emocji względem tej osoby - powiedział rozkładając
ręce.
- A może pan umarł, panie sąsiedzie?
- Umarłem?!
- Takie rzeczy się zdarzają. - wstała i zrobiła krok w jego stronę - Czy
mogę pana uszczypnąć?
- Uszczypnąć? A po co? – zdziwił się i cofnął.
- Chcę się przekonać, czy nie mam do czynienia z jakimś ciałem astralnym, a
pan będzie miał możliwość cokolwiek dzisiaj odczuć - zapewniła dobrotliwie.
- Hmmm…sam nie wiem – podrapał się po głowie - Jestem naprawdę wykończony
tym wszystkim, co wczoraj przeżywałem.
- Jak pan chce. Mogę pana uszczypnąć innym razem – odpowiedziała, obracając
się przy tym, jakby chciała usiąść na swoim stołeczku.
- No dobrze, zróbmy to, żebym miał pewność, czy jeszcze żyję.
Naczelnik Strugaczka wyciągnął rękę, a sąsiadka uszczypnęła go przez
ubranie.
- I co? Poczuł pan coś? – zapytała zaciekawiona.
- Nic a nic! Może za lekko mnie pani uszczypnęła, a ja mam grubą skórę –
odpowiedział.
- No to jeszcze raz, ale tym razem w policzek – zaproponowała i nie
czekając na odpowiedź, uszczypnęła naczelnika w policzek.
- Już? – zapytał.
- Tak! Poczuł pan coś?
- Niestety… A może to pani umarła i dlatego nie czuję żadnych uszczypnięć?
– zapytał poirytowany.
- Co? Że niby ja umarłam? – zaśmiała się kobieta. - Chyba pan oszalał,
panie sąsiedzie. Przecież to pan od wczoraj nic nie czuje.
- No to może poszukajmy kogoś trzeciego, tak dla całkowitej pewności?! Może
zawołał żonę? – zaproponował.
- Tylko wie pan, jest pewne prawdopodobieństwo, że żona też może być duchem
albo nie daj Bóg, my wszyscy jesteśmy zbłąkanymi duszami i co wtedy?
- O tym nie pomyślałem – westchnął naczelnik.
***
- Ja tam staram się nie myśleć – odezwał się starszy mężczyzna w wymiętej
marynarce i wysypał sobie na dłoń trochę oranżadki w proszku. - Zwyczajnie
robię swoje.
- Ale pytania same przychodzą do głowy – odpowiedział młodszy, grzebiąc w
skórzanej aktówce, z której wyjął tekturę, linijkę i kawałek szkolnej kredy.
- No tak - odpowiedział ten pierwszy, dokładnie oblizując dłoń. -
Obleciałem wszystkie sklepy, bo nie mogę sobie wyobrazić życia bez oranżadki.
Młodszy mężczyzna położył tekturę na chodniku i uklęknąwszy na niej, zaczął
coś odmierzać plastikową linijką. Starszy wysypał sobie kolejną porcję
oranżadki i już miał ją zlizać, kiedy z bramy wyłonił się naczelnik Strugaczka.
- Żywy czy zmarły? – Zapytał starszy mężczyzna, spoglądając badawczo na
naczelnika.
- A dlaczego pan pyta?! – zirytował się Strugaczka.
- Bo właśnie wyznaczamy granicę – odpowiedział młodszy, rysując linię. –
Koniec świata.
- A moja kamienica będzie na tym, czy na tamtym świecie?
- Na tamtym. - Odpowiedział starszy mężczyzna i głośno mlasnął - Niech pan
się nie martwi, to dotyczy tylko zmarłych mieszkańców. Robimy z tym porządek,
ale żywi mogą sobie przechodzić do woli.
- Czasem sam nie wiem naczelnik Strugaczka podrapał się po głowie.
- Jest pan za bardzo przywiązany do tego, co odeszło bezpowrotnie – odparł
starszy mężczyzna chowając saszetkę z oranżadką do wewnętrznej kieszeni
marynarki.
- A jeśli oddam prawnie nieużywany syfon z pudełkiem nabojów? To jest
pamiątka po rodzicach i ma dla mnie ogromną wartość sentymentalną!
- A oranżadki w proszku pan nie ma? - zapytał facet w wymiętej
marynarce.
- Nie mam.
- Możecie spojrzeć, czy równo? – odezwał się młodszy, chowając przybory.
***
Do drzwi mieszkania naczelnikostwa zapukał
dozorca, aby dowiedzieć się czegoś na temat nocnej wizyty posępnych typów z
różowego Moskwicza, bo cała kamienica aż huczała od plotek, że to już koniec
naczelnika Strugaczki i że ma to związek z pojawieniem się w mieście cudownego
obrazu pierwszego sekretarza.
- Rozpieszcza mnie pani! – zaśmiał się dozorca i uniósł filiżankę na
wysokość sumiastych wąsów, żeby poczuć zapach oszałamiających dni letnich. -
Czy to z tej przy śmietniku?
- Przecież sam pan powiedział, że ta co rośnie za podwórkowym wychodkiem,
absolutnie się do tego nie nadaje – przypomniała żona naczelnika Strugaczki,
odstawiając dzbanuszek.
- W tej za kiblem jest krzeszyna, którą wyczuwam na kilometr – odpowiedział
głośno siorbiąc. - Ja po niej jestem jeszcze bardziej zgorzkniały i
nieufny.
- Nie możemy tak się wszystkim przejmować. Świat nigdy nie będzie idealny.
- Wiem – westchnął dozorca. – A czy pani wie, co jest najlepszym lekarstwem
na ból istnienia?
- Dla mnie najlepszym lekarstwem są robótki na drutach – zaśmiała się
naczelnikowa.
- A dla mnie pokazy tańca drobinek kurzu i pyłków na półpiętrze, kiedy przez
ciemną klatkę kamienicy przechodzi na wskroś świetlisty poranek.
- To musimy kiedyś urządzić taki pokaz dla mieszkańców, połączony z
degustacją mojego naparu z żegawki!
- Myśli pani, że to pomoże?
- Już sama nie wiem, co jeszcze możemy zrobić, ale mój mąż ma już pewnie w
głowie jakiś plan. Został oddelegowany na prowincję, żeby sobie to wszystko
poukładać!
***
W poczekalni na małej stacyjce kolejowej z jedną ławką i jednym,
zakratowanym okienkiem kasy biletowej można było poczuć się jak ci wszyscy,
którzy wychodzą po papierosy albo po chleb, żeby już nigdy nie wrócić. Nad
okienkiem kasy wisiał głośniczek, a nad głośniczkiem widniał napis: PODRÓŻ
POCIĄGIEM UMILI CI STRACONY CZAS! Na jednym krańcu ławki siedziała kobiecina w
kraciastej chustce i z małą torebką na kolanach, a na drugim tęgi jegomość w
stroju iluzjonisty, z termosem pod jedną pachą i zrolowaną gazetą pod drugą.
Obok nich stał kudłaty chłopak z wojskowym plecakiem i coś tam sprawdzał na
rozkładzie jazdy, który ktoś przekreślił czerwonym flamastrem z dopiskiem: I
TAK KRĘCIMY SIĘ W KÓŁKO.
Kobiecina w kraciastej
chustce zwróciła się do tęgiego jegomościa:
- Wróciła w poniedziałek i
śpi bez przerwy już trzecią dobę. Zwyzywała mnie od najgorszych, że aż grzech
powtarzać i położyła się tak jak stała, w ubraniu na kanapie. Dzisiaj
rano wstała, zjadła budyń z konfiturą, ale zaraz wszystko zwymiotowała i dalej
poszła spać. Zdjęła tylko spodnie. Najświętsza Panienka mnie wysłuchała! Już
tak się denerwowałam. W niedzielę po sumie pobiegałam do księdza proboszcza,
żeby poradził co mam robić i dać na gregoriankę za starego. Kazał się uspokoić,
odmówić Koronkę do Miłosierdzia Bożego w jej intencji i czekać. Za starego nic
nie chciał. Mówił, że to za te piwonie, co to je latem przynosiłam do
dekorowania ołtarza. Wielkie mi co, a co ja z nimi zrobię? Mój stary nie lubi
piwonii. Ten nasz ksiądz to taki zacny człowiek. Nigdy o pieniądzach nie mówi.
W kościele jest zawsze czysto i ciepło, że aż płaszcz trzeba rozpinać. A
jeszcze znajdzie grosz, żeby wesprzeć inne, budujące się parafie. Długo nie
porozmawialiśmy, bo wlazły jakieś baby z chóru parafialnego i podsłuchiwały, o
czym mówimy. Podziękowałam i wyszłam. Moje modlitwy zostały wysłuchane. Bóg
przede mną krzyże stawia, ale jeśli o coś poproszę, to się zawsze tak dzieje.
Kobiecina wyjęła z
torebki zdjęcie i pokazała je mężczyznom.
- O jak się uśmiecha przez
sen! Pewnie stary coś tam jej do ucha tłumaczy. Dzisiaj już do niego nie
pojadę. Wczoraj mi się udało wyskoczyć na chwilę. Piękne chryzantemy, złociste
mu wstawiłam. Kobieta sprzedawała z samochodu pod cmentarzem. Umówiłyśmy
się, że będzie mi zostawiała.
Na chwilę zapanowała cisza, a kobieta pospiesznie wytarła oczy rękawem i kontynuowała swoją
historię:
- Stary, to było
najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Chlał na początku, nie powiem. I
awanturnik po wódce był straszny, ale stopniowo, pomalutku wyprowadziłam go na
ludzi.
Tęgi jegomość popatrzył
na fotografię mrużąc oczy krótkowidza, a kobiecina mówiła dalej:
- Córcia mnie wyzywa od
zrytych beretów, od starych wariatek, ale się pytam, co ja mam robić? Ciągnie
mnie do ludzi. Z paniami z kółka różańcowego, to można sobie porozmawiać,
herbatę wypić. Nie będę cały dzień robić w ogródku. Nie mam już siły. Tyle, co
na cmentarz pojadę do starego. Telewizora też nie załączam, bo tam same małpy
skaczące na sznurkach pokazują. Nic wartościowego. Ale "Casablancę"
widziałam. Córka mnie zawołała. Płakałyśmy obie jak bobry. Akurat w
najważniejszym momencie zadzwonił do córki jakiś kolega. Powiedziała do niego,
żeby spierdalał. I dobrze! Ludzie dzisiaj za grosz nie mają wyczucia. W takiej
chwili do kogoś dzwonić? A ten Rick wydaje się bardzo porządny i taki skromny.
Modlę się i za tego drugiego, bo mi go też bardzo szkoda. Panie z kółka śmieją
się, że dla takiej babki, jak ta Ilsa, to nawet dwóch na raz nie wystarczy.
Kobiecina schowała
fotografię do torebki.
- Ona ma takie oczy jak
jej ojciec. Czasem jak na mnie spojrzy, to aż mi się kolana trzęsą. Jakbym
starego widziała! - dodała i utkwiwszy wzrok w liszaju na ścianie,
znieruchomiała.
Tłusty jegomość
odchrząknął i zaczął swoją opowieść:
- W poprzednim życiu byłem
iluzjonistą. Ale żona miała już dosyć tych wszystkich potrawek z królika,
pieniążków w wannie, wypranych asów w rękawach służbowych koszul…
Kobiecina wyjęła z
torebki bukowego orzeszka, ale przypomniawszy sobie, że nie wzięła sztucznej
szczęki, wrzuciła go z powrotem.
- I co pan zrobił? -
zapytała kobieta.
- Musiałem zmienić
profesję na coś bardziej magicznego, do czego nie potrzeba rekwizytów.
Kudłaty chłopak przerwał
studiowanie nieaktualnego rozkładu i spojrzał na mężczyznę z niedowierzaniem w
oczach.
- A co jest jeszcze
bardziej magicznego, od bycia sztukmistrzem?!
Tęgi jegomość wzruszył
ramionami i odpowiedział z tajemniczą miną:
- Można być z pozoru
zwyczajnym przechodniem i jak inni chodzić na spacery do parku, kupować od
ulicznego sprzedawcy bukiew, dokarmiać wiewiórki albo łabędzie...
Mężczyzna odchrząknął,
po czym mówił dalej.
- A gdzieś tam w środku
być prawdziwym cudotwórcą.
Znów odchrząknął.
- Przez całe życie byłem w
drodze. I nie chodzi o jakąś główną, wielopasmową, z całym zapleczem
gastronomiczno-hotelowym, ale najczęściej o boczne drogi, niejednokrotnie
szutrówki, ze stukającymi kamykami w podwozie furgonetki.
Tłusty jegomość wyjął
termos i zrolowaną gazetę spod pach i położył obok siebie na ławce, bo mu
przeszkadzały w gestykulowaniu.
- Mój samochód to był
prawdziwy relikt z poprzedniej epoki, który wymagał czasem niemałych
iluzjonistycznych umiejętności, żeby go odpalić. W podróży towarzyszyła mi moja
asystentka, którą publicznie rżnąłem piłką ręczną, a prywatnie była moją
kochanką. Jeździliśmy od powiatu do powiatu z występami, robiąc sobie dłuższą
przerwę w okresie świąteczno - zimowym, podczas której odgrywałem rolę dobrego
męża, ojca i dziadka, oraz obmyślałem nowe sztuczki, a asystentka grała starą,
aseksualną pannę. I żyliśmy tak sobie długo i szczęśliwie, dając ludziom wiarę
w nadprzyrodzone siły i zdolności, aż razu pewnego poczułem się zwyczajnie i po
ludzku – źle. Okazało się, że jestem ciężko chory i zostało mi niewiele czasu.
Leżałem na łożu śmierci, otoczony przez rodzinę, przyjaciół, znajomych i tych
wszystkich, którzy liczyli, że na koniec zrobię jeszcze dla nich jakąś
sztuczkę. Coś spektakularnego. Zaświeciła się niejedna para oczu, kiedy
poprosiłem moją asystentkę o podanie najważniejszego rekwizytu - magicznego
cylindra. Chciałem jeszcze drżącą ręką z niego wydobyć ukrytego w specjalnym
schowku małego króliczka, ale już nie dałem rady. Został wspomniany kapelusz i
ukryty w nim króliczek. Po pewnym czasie zwierzak zdechł z powodu braku ruchu,
marchewki, słońca i wody.
Tłusty jegomość czule
pogładził rondo swojego magicznego cylindra.
- I stała się rzecz
przedziwna. Kapelusz, troszkę już przykurzony, zaczął śmierdzieć trupem.
Spowodowało to wielkie poruszenie, a nawet podziw. Ludzie stwierdzili
jednogłośnie, że ten oto prowincjonalny iluzjonista był prawdziwym mistrzem,
największym w całym województwie. Co ja gadam, w całym kraju!
Kiedy tłusty jegomość
jeszcze mówił, otworzyło się okienko kasowe. Podszedł do niego kudłaty
chłopak.
- Poproszę bilet w jedną
stronę.
- Dokąd? - zachrypiał
głośniczek.
Kudłaty Chłopak wzruszył
ramionami.
- Byle dalej od tego
wszystkiego!
- Życie polega na kręceniu
się w kółko. Jak w miniaturowym świecie kolejek Piko - stwierdził głośniczek.
Kudłaty chłopak wyjął z
plecaka portfel.
- Ale niektórzy odchodzą
bezpowrotnie.
- Tylko im się tak wydaje
- zatrzeszczał głośniczek. - Będą wracać w marzeniach sennych albo po śmierci.
Kudłaty chłopak zaśmiał
się sztucznie.
- Wolę się skupić na
poszukiwaniu nowych doznań!
Głośniczek zachrypiał
cicho.
- A te zdjęcia ukryte w
portfelu... malutkie i pożółkłe... ułożone chronologicznie, główka przy główce?
- Co z nimi? - zdziwił się
chłopak.
- To są właśnie bilety
powrotne!
***
Kiedy wreszcie wjechał na stację pociąg, troje podróżnych
wgramoliło się pospiesznie do pierwszego lepszego przedziału, aby móc
kontynuować zaczętą w poczekalni rozmowę. Przy samych drzwiach usiadła
kobiecina w kraciastej chustce na głowie, żeby mieć bliżej do ubikacji, a przy
oknie tęgi jegomość w stroju iluzjonisty. Naprzeciwko nich, tyłem do
kierunku jazdy usiadł kudłaty chłopak.
- Czy słyszeliście, że
koniec świata już dawno nastąpił? - zagadnęła Kobiecina. - Ale media o tym
milczą, żeby nie wywoływać paniki.
Tęgi jegomość nalewając
herbatę z termosu do aluminiowego kubka pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Ja tam nie wierzę w
żadne końce, ani początki.
Kudłaty Chłopak uniósł
jedną brew.
- A na moim bilecie jest
napisane, że kiedyś nadejdzie taki moment i trzeba będzie wszystko zostawić.
I pokazał swój bilet
towarzyszem podróży.
- Podobno dziś rano ktoś
się powiesił na trakcyjnym słupie, a ktoś inny wyskoczył, bo nie wytrzymał
pędu! - westchnęła kobiecina.
- Nie na trakcyjnym, a na
transformatorowym - poprawił ją kudłaty chłopak. - I ostatecznie tego nie
zrobił, bo zjawił się jego stryj, który mu poradził, żeby tego nie robił, bo on
sam się powiesił i wcale nie widzi różnicy.
- Dlatego nigdy nie czytam
nekrologów - stwierdził Tęgi Jegomość i odstawił termos na stolik.
Kobiecina wzruszyła
ramionami.
- A ja robię wszystko,
żeby tylko nie zdechnąć od tego stukotu w mojej głowie, który próbuje rozłupać
mi czaszkę od środka i wylać wszystko na podłogę!
Westchnęła i wyjęła z
torebki tabletkę z krzyżykiem.
Kudłaty Chłopak popatrzy
na świat za oknem.
- Wciąż mam wrażenie, że
to wszystko już kiedyś widziałem...
- Ja staram się nie myśleć
- westchnął Tęgi Jegomość.
Kobiecina pokiwała
głową.
- Ale pytania same
przychodzą do głowy?!
Tęgi jegomość cały się
zaczerwienił.
- No, tak…
A po chwili, żeby
przerwać niezręczną ciszę, zwrócił się do kudłatego chłopaka, który jeszcze nic
o sobie nie powiedział:
Żywy czy zmarły?
Kudłaty Chłopak
popatrzył na niego zdziwiony.
- A dlaczego pan pyta?
- Łeb mi pęka - jęknęła
kobiecina.
Tęgi Jegomość
spojrzał na chłopaka podejrzliwie.
- A może pan umarł?
Kobiecina poklepała
chłopaka po kolanie.
- Takie rzeczy się
zdarzają i nie ma w tym nic wstydliwego.
I zmieniając temat
zawołała:
- A czy wiecie Państwo, że
aż huczy od plotek, że jeszcze będzie przepięknie lub cudownie?!
- Wszystko jest kwestią
czasu - odparł jegomość i zwracając się do chłopaka poprosił potulnym głosem. -
No niech pan coś opowie o sobie, żeby już nie snuć domysłów.
- Nie lubię o sobie
opowiadać, tym bardziej, że jestem tutaj incognito i moim zadaniem jest słuchać
i obserwować otaczającą rzeczywistość, ale pozwolą państwo, że umilę państwu
podróż? Mam w plecaku akordeon!
I nie czekając na
odpowiedź zerwał się z miejsca i sięgnął do wojskowego plecaka, z którego wyjął
mały, ośmiobasowy akordeon.
Tęgi jegomość aż
podskoczył z radości.
- Graj pan!
- Byle nie za głośno, bo
głowa mi pęka! - poprosiła kobiecina.
- Ma się rozumieć. Jakby
co, to tekst i muzykę sam ułożyłem! - pochwalił się kudłaty chłopak
Z martwych
wszystko co było
tak nagle odeszło
zgasło skończone
zamknięte na amen
jak tamto lato
albo puste krzesło
słowo z piosenki
prawie zapomnianej
gdy ciężkie wieko
przed wzrokiem zakryło
bez pożegnania
że z martwych powstanie
jak tamto lato
albo puste krzesło
słowo z piosenki
prawie zapomnianej
Rozległ się przeraźliwy świst lokomotywy po którym wszystko zniknęło, jakby
to był tylko taki sen, który miał pokazać naczelnikowi Strugaczce właściwy
kierunek.
***
Kiedy tylko naczelnik Strugaczka dotarł do
magistratu, to natychmiast zarządził grupowe wyjście w teren. Wszyscy podlegli
mu pracownicy mieli dobrać się w pary na zasadzie przeciwieństw: liryczna i
toporny, racjonalista z nostalgikiem, histeryk ze zrównoważoną, itp. Dzięki
temu będą się wzajemnie uzupełniać i podejdą do tematu kompleksowo.
Sparowanym rozdano czerwone chusty do założenia na szyję, żeby w oczach
mieszkańców jawili się jako pionierzy, przemierzający ślepe zaułki, trawniki i
skwery w poszukiwaniu odpowiedzi na fundamentalne pytania. Polecono im również,
aby przemieszczali się boso, prawie nie dotykając ziemi, bo tylko tak mogą
zbliżyć się do prawd niedostępnych dla ludzi butnych i przyziemnych.
- Zbierzcie wszelkie
informacje na temat cudownego obrazu tak, jak w niedzielę zbieramy stonkę
ziemniaczaną, zrzucają przez imperialistów na nasze pola - dokładnie i z pełnym
zaangażowaniem! Sięgajcie tam, gdzie wzrok nie sięga i łamcie, czego rozum nie
złamie! - Krzyczał Strugaczka z prowizorycznego podium, zrobionego ze skrzynki
po wodzie sodowej, a ludzie kołysali się miarowo jak łany złocistego zboża na
wietrze, wierząc w to, że za chwile staną się częścią czegoś naprawdę
wielkiego, bez czego dalsze istnienie traci sens.
Również naczelnik Strugaczka, chcąc dać
wszystkim dobry przykład i wyznaczyć odpowiedni kierunek działań, dobrał się w
parę z kierownikiem do spraw strategii i planowania. Nie dlatego, że jakoś
bardzo się różnili w kwestiach fundamentalnych, gdyż kierownik był jednym z
niewielu, którzy rozumieli wypowiedź liryczną naczelnika, ale kierownik był z
innego wydziału i właśnie dzięki temu mógł zachować pewien dystans do tego
wszystkiego.
- Pan pozwoli, panie
kolego, że na początek wyrecytuję panu mój najnowszy wiersz, aby wytworzyć
odpowiedni klimat dla naszych poszukiwań - zaproponował naczelnik, kiedy już
opuścili budynek magistratu.
- Z przyjemnością
posłucham. Pańskie wiersze mają w sobie tyle metafor i niedopowiedzeń, a
właśnie teraz potrzebujemy, jak kania dżdżu głębokich przemyśleń i umiejętności
wyciągania wniosków - odpowiedział kierownik, szczerząc żółte od nikotyny zęby.
Naczelnik chrząknął i zaczął recytować:
Dzień dobry, wróciłem
witaj trupioblady świcie
w rozkopanej pościeli
nogi odkryte aż do kości
jeszcze ręce oplecione
pajęczą nicią która łączy
świat żywych z tamtym światem
przyjemnego chłodu nocy
krzyż na ścianie
jakby się przesuwał
to tu to tam niezdecydowany
aż po policzku wylizanym
przez muchy spłynie
ostatnia kropelka rosy
i rozleje się żar
- Dobry, przejmujący! -
Zawołał kierownik. - Według mnie temat został bardzo ładnie ujęty.
Chwilę szli w milczeniu, a gdy kierownik
upewnił się, że nikt ich nie podsłuchuje, dodał:
- Ale ludzie nie
zasługują na to, żeby się dla nich wysilać - powiedział przyciszonym głosem,
rozglądając się przezornie. - Chcą, żeby ich autor w dupę całował tylko za to,
że raczyli się pochylić nad jego dziełem! Że niby to oni są w całym tym
procesie twórczym najważniejsi. Niech pan, Panie kolego wyobrazi sobie
widownię, która zdominowała przedstawienie i domaga się od reżysera, żeby to na
nią były zwrócone reflektory.
***
Sparowani pracownicy magistratu, początkowo entuzjastycznie nastawieni do
swojej pracy w charakterze odkrywców nieznanych faktów nt. pojawienia się w
mieście cudownego obrazu pierwszego sekretarza, wkrótce przekonali się jak
trudna jest to misja. Dzień był gorący i stąpanie boso po rozżarzonych
kamieniach miejskiego bruku obudziło w nich wątpliwości, a u niektórych nawet
niedowiarstwo. W konsekwencji wszyscy, z wyjątkiem Strugaczki i kierownika,
wylądowali w miejskiej fontannie, żeby znaleźć tam odrobinę ochłody i
zapomnienia. Brodząc w zielonkawej wodzie doszukiwali się w całej tej sytuacji
absurdu, satyry, groteski oraz drobnych monet, srebrzących się na dnie
zbiornika.
A tymczasem naczelnik Strugaczka i
kierownik do spraw strategii i planowania - jak przystało na prawdziwych
ideowców - szli dalej, gładząc bosymi stopami gorące jak żagwie kocie łby, aż w
końcu kierownik nie wytrzymał i zapytał:
- A skąd u pana, panie
kolego taka miłość do kultury i sztuki, a w szczególności do poezji lirycznej?
Strugaczka popatrzył na
niego tak, jakby zobaczył mamidło górskie albo jakieś nadnaturalne zjawisko.
- To pan nic nie wie na
temat moich powojennych losów?
- Coś tam słyszałem, ale
sam pan rozumie, że w takich opowieściach rzeczywistość miesza się z mitem. -
odpowiedział kierownik i zaczerwienił aż po czubki uszu.
- Kiedy zaraz po wojnie
pokonywałem poniemieckim Oplem Blitz niezmierzone drogi równin nadwołżańskich,
na świecie właśnie kończyła się wiosenna Rasputica. Ziemia mokra od uwięzionej
w niej wody parowała tak intensywnie, że widać było nie dalej, jak może na dwie
albo trzy sążnie. Ja, syn bohaterskiego krasnoarmiejca, który poległ w
Wielkiej Wojnie, broniąc pułkowego samowara i kołchoźnej bibliotekarki,
jeździłem po wioskach i przysiółkach, żeby zwykłym ludziom pokazać
nieporadność, głupotę i komizm zachodniego imperializmu.
- W jaki sposób pan to
robił?
- Robiłem to przy
uprzejmej pomocy amerykańskiego kina niemego, z muzyką graną na żywo. Tzn.
grałem do filmów patriotyczne melodie na harmoszce albo na bałałajce, żeby
zadziałać na ludzi bliską sercu muzyką i w ten sposób zapanować nad ich
duszami. Projekcje były też zawsze poprzedzone propagandowym wstępem, o
wyższości Słowian nad Anglosasami. Charlie Chaplin, bracia Marx, Buster Keaton,
Flip i Flap oraz nieśmiały Harold Lloyd, wszyscy spakowani razem z przenośnym
projektorem do skrzynek po Pancerschreckach. Prezent od jakiegoś pijanego
majora z Ohio, którego spotkałem w Berlinie.
- I co? Lubił pan tę
robotę?
- Nigdy nie narzekałem na
swój żywot komiwojażera, na trudno przejezdne nadwołżańskie drogi. Nie
narzekałem na ludzi, którzy żałowali amerykańskich bohaterów, czasem nawet
utożsamiali się z nimi, zamiast psioczyć na imperialistyczny styl życia. Nie
narzekałem na ciepły samogon, czy na źle sprasowaną słoninę. Nigdy nie zdarzyło
mi się wyjąć zza pazuchy służbowego Makarowa, żeby nim pogrozić otaczającej
rzeczywistości. Rzeczywistości, która była małostkowa, pretensjonalna,
śmierdząca cebulą i przemokniętymi walonkami. Rzeczywistość, która umiała śmiać
się tak pięknie, że śmiałem się razem z nią, a miłość do kultury, sztuki we
mnie rosła, nabrzmiewała, aż wreszcie kiedyś wybuchła i rozlała się na pożółkłe
kartki brulionu.
I kiedy tak rozmawiali o narodzinach
poezji z wojennych popiołów, wyrosła przed nimi jak spod ziemi trzypiętrowa
kamienica.
***
Trzypiętrowa kamienica wyglądała jak trup.
Odkąd jej poprzednich lokatorów przenieśli do getta, nikt nie miał serca, żeby
o nią zadbać. Duże, widne mieszkania zamieniono na kwaterunkowe klity i
upchnięto w nich bandę pijaków i złodziei, którzy w czasie wojny robili jakieś
ciemne interesy z okupantem.
Po dawnych
mieszkańcach pozostały jaśniejsze plamy na ścianach spod obrazów świętych
cadyków i zardzewiały szyld nad dawnym sklepem kolonialnym.
A ten sklep kolonialny miał kiedyś dwa
wejścia. Nad głównym, tym od ulicy, wisiał ogromny szyld z napisem:
"Towary korzenne i inne delikatesy".
Duża witryna z wystawą była zaaranżowana w
taki sposób, że nie można było oderwać wzroku, od tych wszystkich zamorskich
specjałów i człowiek nie myślał już o niczym innym, tylko o zakupach u grubego
Baumanna.
Wejście od podwórza służyło poprzednim
mieszkańcom kamienicy głównie do tego, żeby się dostać na ulicę, mogąc przy
okazji nacieszyć oczy cudownością barw i kształtów zamorskich specjałów, a
nozdrza feerią orientalnych zapachów. Kiedy sprzedawca był w złym humorze, to
krzyczał na ludzi, że zrobili sobie z jego sklepu deptak i zacznie pobierać
opłaty za przejście przez sklep, jak dozorca.
Wreszcie wyrostki wymyśliły zabawę, która
polegała na tym, żeby przebiec przez sklep i nie wpaść w pulchne łapy
sprzedawcy. Ten rzucał w dzieciaki landrynkami, które miały lekko kwaskowy
smak, a jak któregoś nicponia złapał, to ciągnął za ucho i straszył, że teraz
rodzice będą musieli go wykupić. Wszyscy się go bali.
Kiedy się okazało, że okupanci rekwirują
żydowskie majątki, sprzedawca postradał zmysły i rozdał ludziom cały
asortyment, a sam na oczach Niemców rozgryzł cyjanek, jak landrynkę z
okrzykiem, że mu jeszcze za wszystko zapłacą. Po wojnie sklep kolonialny
zamieniono na pralnię chemiczną.
Z otwartego kibla na podwórku unosił się
straszliwy fetor, na który odporni byli mieszkańcy kamienicy i
metaliczno-szaro-niebieska chmura much. Gromadka wyrostków bawiła się pod
śmietnikiem w poszukiwaczy skarbów. Dziewczynki siedziały na trzepaku i z
obrzydzeniem obserwowały, jak ich koledzy i bracia grzebią w przepełnionych
pojemnikach. Jedna z dziewczynek zwisała z trzepaka głową w dół. Chyba
zapomniała majtek, ale nikt nie zwracał na to uwagi.
Pijany dozorca
wytoczył się z bramy i był w nastroju do śpiewu i tańca. Wpadł między dzieci, a
te rozbiegły się na wszystkie strony piszcząc wniebogłosy. Ich krzyki odbijały
się od ścian kamienicy, żeby wraz z łuszczącym się tynkiem upaść na zdezelowany
chodnik i roztrzaskać.
Z okna na trzecim piętrze wypadła
wiązanka przekleństw i bluzgów, jak stado spłoszonych gołębi i zmieszała się z
piskiem dzieciaków. Stara kamienica charczała i świszczała w przedagonalnym
pobudzeniu.
***
Naczelnik Strugaczka i kierownik do spraw
strategii i planowania znaleźli się w miejscu w których przeszłość wymieszana
jest z teraźniejszością jak świąteczne rodzynki z utartym makiem.
- “To chyba tutaj!”
- pomyślał Strugaczka, ale nic nie powiedział, bo ze stróżówki wyskoczył
starzec na pałąkowatych nogach.
- Manipulują nami, jak
zegarmistrz w starej omedze – krzyknął staruszek, a jego głos odbił się echem
od ścian kamienicy i wyleciał ze studni podwórza, jak z armaty.
- Kto taki? – zapytał
naczelnik Strugaczka.
- Jak to kto? – obruszył
się starzec. – Podwórkowa kapela! Myślą, że będziemy tańczyć, jak nam zagra!
- Przecież oni od tego są,
żeby grać do tańca – zdziwił się kierownik.
- Tak, ale powinni się
liczyć z naszym zdaniem - mężczyzna powiedział już spokojniej, ocierając sobie
pot z czoła. - A oni grają tylko to, co sami uważają za słuszne. I jeszcze nam
wmawiają, że to wszystko jest dla naszego dobra.
- Przecież możecie się
zbuntować i nie tańczyć - zasugerował Strugaczka.
- Kiedy nogi same się
ruszają, do tej ich muzyki - odpowiedział mężczyzna, demonstrując kilka
podstawowych kroków do jakiegoś latynoskiego tańca.
- Co to jest, bo ja się
nie znam tak do końca? - zapytał kierownik, czerwieniąc się przy tym jak
pomidor.
- Manipulacja! -
odpowiedział starszy pan, odchodząc tanecznym krokiem do swoich spraw.
I nagle wszystko zamarło, stanęło w
miejscu, jakby w oczekiwaniu na cud.
Strugaczka zdał sobie sprawę z tego, że
może to być jedyna okazja, aby przez krótką chwilę było jak dawniej. Przebiegł
przez podwórze prawie nie dotykając bruku i znalazł się przed wysokimi drzwiami
na klatkę schodową. Wpadł do środka i zanim wybrzmiały ostatnie słowa odbite
echem od ścian kamiennicy, on już był na półpiętrze. Przeskakując po trzy
stopnie, wbiegł na piętro. Zatrzymał się przed drzwiami z łuszczącą się farbą.
Nacisnął na klamkę. Szeroki korytarz przedzielała kotara zawieszona na drucie,
spod której wystawało stare pianino. Po odchyleniu zasłony, stanął przed
kolejnymi drzwiami. Otworzył je i znalazł się w kuchni. W kuchennej wnęce stało
drewniane łóżko. Nad łóżkiem wisiał obraz, a właściwie pożółkła makatka z
wyhaftowanym obrazkiem. Na obrazku był pierwszy sekretarz zanurzający dłonie w
misce z mydlinami, a nad nim widniał napis: „Świat się kończy, ale ja umywam
ręce”.
- Mam! – wyszeptał Strugaczka.
- Oddam za dwie bułki – wymamrotała
wysuszona główka, wynurzając się ze świeżo wykrochmalonej pościeli.
- Pewnie jedną dla pani, a drugą dla
gołębi? - zapytał naczelnik.
- Dla moich gołąbków w pierwszej
kolejności - zaznaczyła główka i chciała coś jeszcze dodać, ale opadła na górę
poduszek.
- Ma się rozumieć! - odpowiedział
Strugaczka i zniknął za zasłonką.
***
- Musimy zrobić wszystko, aby rozweselić to miasteczko - powiedział
pierwszy sekretarz, siorbiąc herbatę ze szklanki z metalowym uchwytem. - Trzeba
opracować strategię, jakiś plan, znaleźć w budżecie wolne środki. Pan się tym zajmie,
panie kolego.
- Rozumiem, że traktujemy tę sprawę priorytetowo? - zapytał przewodniczący,
huśtając się na krześle.
- Jak najbardziej - odpowiedział pierwszy sekretarz. - W pierwszej
kolejności proszę wyeliminować: żal, rozpacz, melancholię i nostalgię.
- Za dużo jest wspomnień, towarzyszu pierwszy sekretarzu. Tutaj każdy
kamień jest ciężki od wspomnień.
- To proszę zakazać rozpamiętywania przeszłości! – wysyczał pierwszy
sekretarz, bo akurat poparzył sobie język.
- Może zbudujmy wesołe miasteczko, jako przeciwwagę?! Między mauzoleum a
cmentarzem jest takie miejsce, które się na to nada!
- Ale mi się na karuzeli zawsze chce rzygać. - odparł pierwszy sekretarz -
A tutaj trzeba dawać przykład.
- To może niech naczelnik Strugaczka da przykład? - Zaproponował
przewodniczący, łapiąc się gwałtownie za krawędź biurka.
- A co pan mi tu nagle wyskoczył z tym Strugaczką? Strugaczka to,
Strugaczka tamto... - zdziwił się pierwszy sekretarz. - On nie pasuje do mojej
koncepcji! To jest ktoś, kto balansuje na krawędzi dwóch światów.
- I właśnie o to chodzi towarzyszu pierwszy sekretarzu. Wszak to on
odnalazł tę przecudną makatkę z waszą podobizną! Potrzebujemy kogoś takiego jak
on! A ludzie do muru cmentarnego niech się smucą, a dalej ma być radośnie.
Wyznaczymy linię, a Strugaczka wszystko zorganizuje.
- Szkoda, że nie ma cytryny. Bez cytryny to jednak nie to samo – westchnął
pierwszy sekretarz.
Komentarze
Bruno Schwarz
październik 13, 2021 17:59
Dopisałem sporo nowych rzeczy. Zapraszam do lektury!
Bruno Schwarz
wrzesień 18, 2021 16:49
Troszkę pozmieniałem i coś tam dopisałem :) Przyjemnej lektury!
Bruno Schwarz
sierpień 05, 2021 21:17
Troszkę dopisałem. Wiem, że trzeba jeszcze sformatować :)
Bruno Schwarz
lipiec 29, 2021 22:18
Czytałem. Trochę się nawet zainspirowałem, choć nie tylko Bułhakowem :) Cieszę się, że to wyłapałeś. Dzięki za przeczytanie!
x l a x
lipiec 27, 2021 20:41
Przebrnąłem. I nie żałuję. Czytałeś Bułhakowa. Formatowanie pod koniec ci się posypało. "różowy Moskwicz" - masz pomysły...
Bruno Schwarz
lipiec 21, 2021 18:53
Scenografia jest socrealistyczna, ale mamy tutaj też trochę metafizyki :)
Konto usunięte
lipiec 21, 2021 18:42
Żeby przez to przebrnąć trzeba być koneserem specyfiki tematu.
Bruno Schwarz
lipiec 21, 2021 15:42
Cziekawe, czy komuś z Państwa udało się przez to przebrnąć :)
Bruno Schwarz
lipiec 18, 2021 21:48
Troszkę to rozdłubałem :) Pozdrawiam!
Leszek.J
lipiec 18, 2021 19:44
Cudowny obraz pierwszego sekretarza i naczelnik Strugaczka już tu byli, ale nie w takich rozmiarach.
Teraz to już wyszła powieść którą przeczytam w wolnym czasie, a tymczasem:
Pozdrawiam serdecznie