Mister D.
Ballada o czołgu babci Wandy
Babcia Wanda z krwi kości była pańszczyźnianych,
jej Chrystus tak jak ona kark do ziemi zginał,
z błękitnie urodzonym proboszcz trzymał sztamę
jabłonie miał w ogrodzie i na klucz zamykał.
Czasem mówił Bóg zapłać, gdy się ukłuł w palec -
za tę kropelkę słowem Panu się odwdzięczał,
zwykła była kropelka, nie błękitna wcale.
Zza runa obłocznego Pasterz się uśmiechał.
Że takie szczury były, dosłownie o takie
za każdym były razem, plus czołg z celulozy
i tuszu był rosyjski – mama mu nie kłamie,
to kupa siana z lufą, wcale niepodobny -
skrytykował ją ojciec. Tato, i co z tego,
takim chciałem go widzieć, ten czołg babci Wandy,
zanim szczury go zjadły do blatu gołego,
po trzykroć i dosłownie, o takie go zjadły.
Babcia Wanda w hospicjum umarła na raka,
jeszcze w ostatniej chwili do niej zdążyliśmy
jej cień zanikający do archiwum zabrać,
jej stopy opuchnięte, w których rany były,
że mógłby od nich zemdleć nawet święty Tomasz.
I oczy babci Wandy, żywe resztką woli,
spod uniesionych powiek, mówiły mi - zobacz.
A ksiądz w okno spoglądał, gdy mówił znudzony,
bo doczesne odprawiał kolejne na przemiał,
z kaplicy przycmentarnej na Wólkę Węglową,
szatkowaną w aleje, alejki i miejsca
wieczystego spoczynku po widnokrąg dążą,
gdzie człowiek jest wciąż żywy, na długo po śmierci,
w żywej gotówce, czynszu za kwaterę -
Komentarze
Mister D.
kwiecień 09, 2023 19:41
Po poprawkach i szlifach, jeśli ktoś chce przeczytać.