Atylda
Kobieta o kasztanowych włosach
Janek resztkami sił wyczołgał się na kamienisty brzeg rzeki. Łapczywie łapiąc powietrze przewrócił się na plecy i spojrzał w niebo. Było błękitne i bezchmurne. Dziwne, pomyślał.
- Wariat!
Usłyszał kobiecy głos z oddali. Odwrócił głowę i zobaczył szczupłą, kobiecą postać biegnącą w jego kierunku. Wymęczony walką z rwącymi falami rzeki, nie był w stanie dłużej zachować przytomności. Powieki zamknęły się.
- Obudź się królewiczu.
Tym razem głos wyraźnie dochodził znad jego głowy. Był aksamitny i spokojny. Poczuł, że jego bezwładne ciało przesuwa się po podłożu. Nie był w stanie otworzyć oczu. Tracił świadomość i odzyskiwał.
- Już drugi w tym miesiącu. Ten przynajmniej jest przystojny. Pytanie tylko czy się ocknie.
Kolejny kobiecy głos był znacznie głębszy i naznaczony obcym akcentem. Niemieckim?
- Zejdź mi z drogi Lucyno. Ja go znalazłam. Wracaj na swoją stronę rzeki bo nie ręczę za siebie.
- Co mi zrobisz Mery? Zabijesz?
- Wrzucę do rzeki. Chcesz?
- A weź go sobie. I tak widać, że już jest zlazły.
Głosy ucichły. Kobieta o imieniu Mery zatrzymała się. Czuł jak pochyla się nad nim i bierze jego twarz w swoje niewielkie, zimne dłonie.
- Naprawdę jesteś zlazły?
- Nie.
Z trudem wychrypił to jedno słowo i uniósł nienaturalnie ciężkie powieki.
Kobieta uśmiechnała się. Jej twarz była bardzo przyjemna. Okrągłą buzię okalały kasztanowe loki, a oczy miała błyszczące i ciemne jak sadza. Klęcząc obok niego wydawała mu się bardzo drobna.
- Dziękuję, że mnie uratowałaś.
Roześmiała się. Śmiech miała donośny i perlisty. Ten rodzaj, który ludzie zwą zaraźliwym. Pewnie zacząłby się śmiać razem z nią, gdyby nie to, że nie wiedział gdzie jest i co się właściwie stało.
- Głupiec. Ty nic nie rozumiesz.
Rozejrzał się wokół. Byli obok wejścia do jaskini. Mery pomogła mu się podnieść i oprzeć o zimną, kamienistą ścianę. Powoli odzyskiwał siły.
- To może mi powiesz, czego nie rozumiem?
- Jaką mamy porę roku?
- Powinna być jesień.
- A na jaką Ci to wygląda?
- Wygląda na lato.
- Przeleżałeś tam całą zimę i całą wiosnę. Długo.
- Tam?
- W rzece.
Janek starał się przypomnieć sobie ostatni dzień jaki pamięta. Październik. Dwudziesty trzeci. Wracał z pracy. Było późno. Wtedy zobaczył ją na moście. Płaczącą kobietę, trzymającą się metalowej barierki. Z burzą kasztanowych włosów. Mery.
- Wariat. Nie powinieneś był za mną skakać.
- Chciałem Cię uratować.
- Utonęliśmy. Razem. Moje ciało wyłowiono dwa tygodnie później. Twojego nie znaleźli. Aż do dzisiaj.
- Nie żyje.
- Nie żyjesz. Czekałam na Ciebie. Wyławiam wszystkich po kolei. Wszystkich, których ciała znaleziono. Wyławiałam i patrzyłam jak odchodzili w stronę światła. Jedni od razu, inni po jakimś czasie.
- A czy my teraz możemy odejść?
- Nie wiem. Trzeba zaczekać czy coś się stanie. Jakiś rozbłysk.
- Opowiesz mi w tym czasie dlaczego?
- Opowiem.
- A co to znaczy zlazły?
- Zlazły to taki, który odszedł od razu. Bo na ziemi miał dokończone sprawy. Nic go tu nie trzymało. Nie czekał nawet na swoje ciało.
Siedzieli razem kilka dni, opowiadali sobie o życiu, o dzieciństwie, o pracy, hobby. Zaprzyjaźnili się. I odeszli trzymając się za ręce. W stronę światła.
Komentarze
Mister D.
kwiecień 24, 2023 19:46
Zatem ich niedokończoną sprawą było to, że mieli się poznać i zakochać, za życia czy po śmierci.
Welles horse eats eggs
kwiecień 24, 2023 14:54
Gratuluję pomysłu z wielkością czcionki wzorowaną na elementarzu. Powróciły wspomnienia, nie tylko pod wpływem treści, ale głównie - jej formy.