Sąsiadka Mościckiego
Dziewczyna bez fartuszka 1.
DZIEWCZYNA BEZ FARTUSZKA
może po prostu wystarczy że będę śnić o zmarłych
bo w snach można zrobić zmarłym herbatę
wkroić plasterek cytryny i nic się nie zmieni
cytryny nie ubędzie
nawet nożem przy jej krojeniu
się nie skaleczę
i będę śnić o rozmowie przy szklanym stole
sama ze sobą z tymi którzy odeszli
milczą albo wyjechali za granicę
a może ukryli się za metaforyczną linią
a tam
po tamtej stronie
będą ci z którymi rozmawiałam
których kochałam
i tam w chłodzie
będę mieć ciepłe dłonie
*
BABA JAGA
"Była sobie Baba Jaga,
miała chatkę z masła,
a w tej chatce same dziwy (...)"
W nocy znowu śniłam, że mam sześć lat i wracam z koleżankami ze szkoły. Gdy majaczyły już pierwsze domy naszej wioski, dziewczyny zaczynały wołać:
– Jagusia, uciekaj! Baba Jaga idzie! Zobacz, tam z prawej strony! Ona zaraz cię pożre!
Nawet się nie rozglądałam. Zaraz ogarniał mnie potworny lęk i nie odwracając głowy, biegłam z powrotem do szkoły. Tam siostra Ala miała jeszcze lekcje. Wracałam z ulgą do szkolnych murów.
Przez lata ciągle ten sam koszmar. Już nie w tym czasie i w tym samym miejscu, ale nadal nie schodził z powiek. Wracał jak bumerang, odbijał się i znowu powracał w późniejszym czasie, czasem w snach.
Myślę o ofiarach holocaustu. Różnych ludziach upodlonych, odartych z godności, potraktowanych jak przedmioty i śmieci, a nawet gorzej.
"Czy ja też jestem numerem, jednym z wielu".
Przypominam sobie wiersz Różewicza pt.: „Czarny autobus”.
Mijałam autobusy w różnych odcieniach i wymiarach. Mój autobus też był w kolorze czarnym. Bez kierowcy. Na zaparowanych oddechami szybach, widać było dziwne ślady: czasem pojawił się rozmazany odcisk dłoni albo mała rączka, która próbowała narysować kółko, kwiatek, serduszko, czy kilka wyrazów typu: mama, tata, i z błędem słowo, przez samo "h"- koham.
Nie wiedziałam dokąd zmierzał autobus, kiedy i gdzie się zatrzyma, ale czułam, że wzbudza przerażenie wśród przechodniów.
Jak się w nim znalazłam? Nie mam pojęcia. Może bardzo wcześnie, w obrębie czasu, do którego pamięć już nie dociera, tylko wysiadłam gdzieś po drodze, a potem znowu wsiadłam. Może znacznie później, a w niedalekiej przeszłości, wtedy, gdy drzwi nagle się otworzyły, a na schodkach stanął młody, niemodnie ubrany mężczyzna i powiedział dziecinnym głosem:
- Jestem numerem 100258. Rodzice już nie piją, zapraszamy.
Wciąż mam przed oczami siebie - dziewczynkę w niebieskiej kurteczce i grubych, kremowych spodenkach. Ile mogłam mieć lat? Cztery, pięć? Na pewno nie więcej niż sześć. Była zima. Mocna zima. Na podwórku maszyny rolnicze pochowały się pod grubą warstwą śnieżnej bieli.
Stałam na podwórku i spoglądałam na strych. W ustach trzymałam kciuk. Niemal płakałam, czułam nieokreślony ból, rozpierający gdzieś wewnątrz i ucisk w gardle.
Kiedy wszystko się zaczęło?
Starsza siostra Ala musiała iść do biblioteki, bo mamie wody odeszły. Babcia Maria ją tam wysłała. Szła w zaspach z niezadowoloną miną.
Gdy przywieźli mnie w grudniu ze szpitala do domu, sporo kobiet pochylało się nad łóżeczkiem, w którym spałam. Nad zaróżowioną, pomarszczoną i w krostach twarzą, sasiadki robiły dzióbki z ust i szczebiotały:
” Ojojoj, jaka śliczna”, „Cudna”, "Słodka". Siostra była zdumiona, wręcz oburzona tym wszechobecnym zainteresowaniem. Na jej twarzy malowały się wstręt i obrzydzenie.
Mama bardzo chciała, żebym miała na imię Magdalena, ale babcia wkroczyła szybko do akcji i zaczęła szeptać do wszystkich domowników:
- Mówcie na nią Jagusia, niech będzie Agnieszka. Mówcie Jagusia.
Zasypiałam w cieple matczynej piersi. Z każdym dniem coraz bardziej rosłam, aż przyszła wiosna, a wraz z nią krowie mleko z butelki albo kasza manna na mleku. Mama musiała zająć się ciężką robotą w obejściu i w polu.
*
Byłam bardzo wyczekiwanym dzieckiem. Mama pragnęła ciąży. We wsi, w tym samym roku, w którym przyszłam na świat, urodziły się jeszcze trzy dziewczynki.
Mama chciała żebym miała towarzystwo do zabawy.
Nie stroniłam od innych dzieci. Lubiłam się z nimi bawić, śmiać się, psocić. Czasem dochodziło do kłótni, wtedy biegłam do swojej kochanej babci ze skargą, a ta groziła laską rozbrykanym, ale też lekko przestraszonym urwisom.
Czasem rodzice wyjeżdżali do rodziny ze strony mamy na kurpie. Odbywały się tam pogrzeby i stypy, a wcześniej okraszone wspaniałym sutym jedzeniem tzw." puste noce" - modlitwy i żałobne pieśni okolicznych mieszkańców i bliskich przy trumnie zmarłego.
Miały też miejsca huczne wesela w porządnie wyczyszczonych, drewnianych stodołach albo po prostu na podwórkach pod gołym niebem przy akordeonie i skrzypkach.
Pewnego dnia rodzice mieli jechać tam na wesele. Płakałam w korytarzu - tak bardzo chciałam zabrać się z nimi. Kleiłam się do matczynych ud. Obejmowałam, ściskałam i dziecięcym głosikiem prosiłam, żeby mnie zabrali.
Mama, widząc przypływ tak silnych uczuć i przywiązania, była bardzo zadowolona i dumna.
Jednak po chwili powiedziała, nie przestając się uśmiechać:
- Jagusiu, nie możesz z nami jechać na to wesele. Następnym razem kochanie. Teraz nie możesz.
Dalej zanosiłam się płaczem, jeszcze mocniej objęłam nogi mamy, ale to nic nie pomogło. Musiałam pogodzić się z decyzją rodziców, co do łatwych zadań nie należało.
Lubiłam wesela. W ogóle uwielbiałam tańczyć. Wszelkie szkolne dyskoteki były dla mnie rajem.
Babcia Maria została uznana za wiejską "pielęgniarkę " niczym F. Nightingale - o której nikt wtedy nie słyszał, choć z pewnością i dzisiaj to nazwisko niejednej osobie nic nie mówi.
Maria robiła miejscowym zastrzyki, opatrywała rany, stawiała tzw. "bańki".
Gdy miałam iść na szkolną dyskotekę, wpadła do pokoju rodziców z wielką, metalową strzykawką. Byłam wtedy pięknie ubrana w białą sukienkę w kwiatki i białe rajstopy.
Gdy tylko zobaczyłam babciną "strzykawę", zaczęłam biegać w kółko - szybko, zwinnie, jak sarenka przeskakiwać z łóżka na łóżko na cienkich nóżkach - i wołać":
- Babcia nie! Nie!
Aż w końcu babcia mnie złapała, powiedziała:
- Tak!
Po czym wbiła igłę w niewinne, małe pośladki.
Z wielkim bólem pojechałam mimo wszystko na szkolną dyskotekę i tak pięknie tańczyłam, tak wywijałam, że szybko zapomniałam o strzykawie, "niedobrej" babci, która jak kłusownik polowała - na dziecięce pośladki.
Gdy jeden z muzyków poprosił mnie do tańca, byłam w siódmym niebie. Dopełniła się czara szczęścia.
W domu też tańczyłam - z długimi wstążkami, które robiłam z bibuły. Obracałam je wysoko, kręciłam, jakbym chciała w powietrzu narysować nimi niebagatelne wzory, różne esy floresy.
- Babciu, ładnie kręcę? - pytałam.
Bardzo się kochałyśmy. Byłam oczkiem w głowie babci Marii. Wiedziałam, że zawsze mogę znaleźć w niej oparcie. Babcia dawała poczucie bezpieczeństwa, karmiła, czytała bajki, uczyła pierwszych liter, w groźnych sytuacjach była ochronnym parasolem.
Gdy zjadłam niedojrzałe jabłko biegłam do niej z pytaniem:
- Babcia nie umrę?
Gdy z przejrzałych łodyg łopianu wyskubywałam białą piankę, którą następnie zjadałam, też pytałam babcię, czy nie umrę.
Ta zapewniała że nie i dodawała zaraz, bym więcej tego nie robiła.
Kiedyś poraził mnie prąd z małej lampki nocnej. Biegłam znowu do babci z tym samym pytaniem o śmierć.
Dotykałam lampkę wielokrotnie i gdy za każdym razem porażał mnie prąd, znowu zadawałam niekończące się pytania odnośnie ziemskiego bytowania. Maria w końcu straciła cierpliwość, ale też z pewnością z obawy o wnuczkę, odstawiła lampkę na wysoką szafę. Była poza zasięgiem mojego wzroku, chociaż raz po raz zadzierałam wysoko głowę.
Później przyszły gorsze czasy, mniej beztroskie. Zaczęła się szkoła. Mojej mamy, jedynej ze wszystkich mam, nie było na rozpoczęciu roku szkolnego. Pierwszy rok nauki, pierwsze kroki na szkolnych korytarzach. To było bardzo dla mnie ważne. Nie znałam zbyt dobrze zgromadzonych tam osób, czułam się bardzo samotna, przerażona wręcz, ogarnął mnie paniczny lęk, który znalazł upust w spazmie.
Podeszła jedna mama i podała mi zabawkę, jednak nie mogłam się uspokoić.
W domu było coraz gorzej. Babcia Maria podupadała na zdrowiu, czasem wyjeżdżała na dłużej do szpitala, albo jeździła do Płocka do córki Agnieszki.
W chwilach samotności odwiedzałam strych, kładłam się na gnijących dziecięcych ubraniach, i z palcem wskazującym w ustach, płakałam.
Ale jeszcze były prześwity i momenty blasku. Gdy dostałam od Mikołaja różowe mebelki dla lalek, klaskałam ze szczęścia i cieszyłam się całym sercem. Wierzyłam długo w Mikołaja. Wyglądał bardzo prawdziwie, w długim kożuchu z brodą i z wielkim worem na plecach. Wierzyłam długo w jasne barwy. Może pod różem ukrywałam się przed wnykami rzeczywistości.
W wigilię lubiłam tańczyć wokół okrągłego stołu, spoglądając na rozświetloną choinkę.
"Choineczka w chacie, dzieci jak się macie? Na jednej gałązce mam złocistą gąskę (...)" - śpiewałam.
Czasem podchodziłam bliżej do drzewka, szczerzyłam zęby i mówiłam, patrząc na większe bombki:
- Jesteś Baba Jaga? Chcesz mnie zjeść? Nie uda ci się, bo to ja tam jestem. Jestem w tobie. W tobie jest baba. Hahahaha...
Ilość odsłon: 100
Komentarze
Sąsiadka Mościckiego
luty 05, 2025 18:27
Daje sobie miesiąc wytchnienia z prozą. To ostatnie pisanie z Jagusią jest naiwne dziecinne nic nowego mało świeżości :) brak zaskoczenia napięcia. To moje? Niestety tak. Konopnicka była jedna pisała i wiersze i opowiadania. Z tą prozą u mnie to porywanie się z motyką na słońce.
Czy o to chodzi? A o co chodzi? Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie co lubię czytać i to czytać. Jeśli zasmakowałam w biografiach to je czytać. Jeśli lubię Woydyłło to tez ją czytać i studiować, podpatrywać. Jeśli wytchnienie daje klasyczna poezja, a nie durna drapieżna wspołczesna, to czytać klasyków.
Czytać tych, co afirmują życie. Co mi daje ukojenie? Muszę sobie odpowiedzieć na to pytanie. Co uszczęśliwia? Jeśli nie pokocham faceta albo stracę uczucia, to co to za dupny seks będzie?
Przepraszam za tę moją dotychczasową prozatorską produkcję. Przepraszam.
Sąsiadka Mościckiego
luty 03, 2025 16:37
Ostatnio jedna kobieta zapytala mnie: "Dlaczego u ciebie zawsze tak mroczno?".
Odparłam:
- Jak u Konopnickiej. Niektórzy mają swoją bidę grzyb i swoja szkapę.
Sąsiadka Mościckiego
luty 03, 2025 16:32
Ogladałam brutalny film "Dziewczyna z igłą". Mi się podobał, choć przyznam, że przymknęłam oczy w pewnym momencie, gdy bohaterka dźgała siebie jakimś prętem czy coś w rodzaju"igły". Cokolwiek to było, musiało być bolesne :(
Ostatnio próbuję sił w prozie. Z różnym powodzeniem. Nie pytajcie ile pomiętych kartek papieru wylądowało już w koszu: Podejście, rezygnacja, potem znowu nadzieja, podejście, prześwit i znowu kosz, i tak w kółko. U mnie będzie inna nieco dziewczyna. Tytuł: "Dziewczyna bez fartuszka". Do bohaterki przykleiła się inność. Czy zdołam tę inność opisać? Potrafię? Bo każdy z nas jest inny.
Całe życie się ogołacam. Czy lepiej jest się całować, czy rozbierać? Psycholożka Ewa Woydyłło powiedziała, że woli całowanie.
Moja bohaterka nie ma, jak inne dzieci fartuszka z falbankami i białym kołnierzykiem. Czy warto być sobą? Przyjmować ataki ze strony rzeczywistości bez fartuszka, bez ubrania? Ubrania w sensie nie tylko ekonomicznym, ale też moralnym, duchowym. Czy ekshibicjonizm, podawanie serca "na dłoni" czy poczucie inności, które gryzie bohaterkę w dzieciństwie i poprzez wczesną młodość warte są rozprawienia? Czy opłaca się z tym zmierzyć?
Czy zawinił system szkoła czy może brak wsparcia ze strony mikroświata, którym jest dom rodzinny?
Jak dziecko, a potem dorosły człowiek wychowywany na zgliszczach, pogorzelisku może poradzić sobie z tym dymem; w dodatku z dymem, który poddaje się podmuchowi wiatru i uderza w twarz?
Czy brak, inność będzie przekleństwem? Czy może dziewczyna bez fartuszka wyniesie to wszystko na piedestał i powie: Umiem już dobrze pluć.
Zobaczymy...