Portal Poemax jest prowadzony we współpracy ze stowarzyszeniem Salon Literacki

Moja historia o ojcu jest jak porwane wersy w chaotycznym wierszu. Tak jak mój życiorys, który nawlekam na igłę i „dziergam” na sztywnym materiale raz lepiej raz gorzej. Przerwy w ściegu tak jak w moim chaotycznym życiu są czasem bardziej lub mniej wyraziste. Innym razem wyglądają jak „gwiazdy” poety. Poeta pisał o gwiazdach rozpuszczonych w łzach. Nie rozumiałam tych gwiazd, tak jak nie rozumiałam czasem własnego ojca. Nie rozumiałam, ale kochałam i czułam, że on też kocha mimo choroby.

- Twój tata, mimo że skończył siedem klas był bardzo inteligentnym, mądrym człowiekiem – usłyszałam od sąsiadki.

Był też przystojny. We wsi mówili na niego Kloss albo szlachcic.

- Idź do Klossa – mówili miejscowi. - On ci pożyczy, on pomoże.

Nienawidził systemu. Kiedy wypił za dużo zawsze przeklinał Lenina, Stalina i różnych kacyków.

Zazwyczaj przeklinał głośno, leżąc na łóżku. Kiedy zasypiał, podchodziłam do niego po cichu, niemal na palcach i nadsłuchiwałam, czy jeszcze oddycha, czy jeszcze żyje.

To od niego dowiedziałam się o Katyniu. W szkole o tym nic nie mówili. Było jedne wielkie cii...

Mama czasem broniła ustroju – wciąż widziała cukierki lecące z nieba od dobrego wujka Stalina – i też mówiła: cii...

Tata wtedy krzyczał zdenerwowany:

- Co, kurwa, cii?! Co?!

Czasem zadawał nam znienacka pytania, gdy widział, jak siedzę nad podręcznikiem w kuchni.

- A kto był ostatnim królem Polski?

- Car Mikołaj Pierwszy – odpowiadała dużo starsza siostra.

- Ja nie wytrzymam z wami! - krzyczał i wychodził, trzaskając drzwiami.

Pierogi ruskie na obiad oznaczały wojnę domową. Ojciec ich nienawidził. W kuchni rządziła babcia. Mama była od „czarnej” roboty w polu i w gospodarstwie. Babcia niestety nigdy nie zaakceptowała mojej mamy. Uważała, że związek moich rodziców to czysty mezalians. Nigdy nie pogodziła się z faktem, że ukochany syn zakochał się w aczkolwiek pięknej, ale biednej kobiecie. Pewnego dnia, gdy ojciec wrócił z pola, krzyknął:

- Znowu ruskie?!

- Cicho, Tadziu, cicho – uspokajała biedna babcia.

- Przecież obiecywałaś, że już nie będzie ruskich! - krzyczał

- Mała lubi – odpowiadała babcia, zerkając nieśmiało na mnie.

Pamiętam też taką scenę. Babcia już wtedy nie żyła. Mama ugotowała czarninę, za którą tata bardzo przepadał. Właśnie miałam zmywać i część fusów po herbacie wlałam do garnka z zupą. Gdy mama to zobaczyła, wzięła wazową łyżkę i zaczęła nią okładać moją nieszczęsną głowę. Bolało.

- Co ja teraz dam ojcu na obiad?! - wołała. - Ty mamejo jedna, ty niezdaro!

Tymczasem, gdy tata wrócił z pola, zjadł czarninę, oblizał się, wytarł usta rękawem od swetra i uśmiechnięty, powiedział:

- Pyszna.

Uwielbiałam ten uśmiech. Mama też się do mnie uśmiechnęła, jakby nigdy nic, ale łyżki wazowej nie zapomniałam. Pierwszy raz mnie wtedy uderzyła. Na szczęście ostatni.

To tata pokazał nam zdjęcia zamordowanego księdza J. Popiełuszki:

Pewnego dnia wpadł do pokoju i rzucił drastyczne czarno-białe fotografie na stół.

- Zobaczcie, co teraz skurwysyny zrobili! - krzyknął roztrzęsiony do babci i mamy. - Popiełuszkę zabili. Zbyszek przemycił te zdjęcia.

Nie rozumiałam jeszcze wtedy, o co w tym wszystkim chodzi, kto to był Popiełuszko, byłam zbyt mała, ale gdy zobaczyłam zmasakrowaną twarz człowieka w czarnej sutannie, poczułam jakby ktoś rzucił czarną rękawiczką w moją jasną, dziecięcą twarz.

- Tatusiu, dlaczego ten ksiądz nie żyje? – spytałam wystraszona. Bałam się tego zdjęcia.

- Zbóje go zabili, zbóje – odpowiedział przygnębiony. - To był dobry ksiądz, to był dobry ksiądz – powtarzał jak mantrę.

Gdy zaspy stały się tak duże, że można było lepić igloo, przyszły wełniane kapy, którymi zasłaniano w moim domu drzwi i szczeliny w oknach. Wtedy tata pokazał inne zdjęcie, tym razem zrobione przez wujka Zbyszka. Na dziedzińcu kościoła św. Stanisława Kostki na Żoliborzu stał duży fiat: w bagażniku na sianku leżała figurka małego Jezusa otoczona girlandą z choinkowych świeczek. Wszystko błyszczało, tylko wokół stały trzy słupy, a na nich długie, czarne kapy. Dopiero po latach zrozumiałam symbolikę tego czarno-białego zdjęcia zrobionego przez wujka Zbyszka.

Wujek Zbyszek był fotografem i mężem siostry ciotecznej ojca – Heleny. Tata bardzo lubił Zbyszka. Gdy Zbyszek w latach osiemdziesiątych został internowany za zdjęcia i siedział w „internacie” w Białołęce, Helena przyjeżdżała do nas ze swoimi małymi dziećmi. Helena i Zbyszek bardzo się kochali. We wsi ludzie śmiali się z Heleny. Była inna, nie rozumieli jej. Włosy spinała w kucyk frotką zrobioną ze skarpetki. Nosiła przeważnie dżinsy lub zakładała rozciągnięte dresy, a to się nie podobało. Babcia nie raz wysłuchiwała skarg ze strony miejscowych, że Helena warszawianka, a ubrać się nie umie. Bardzo lubiłam Helenę. Fajna z niej była kobietka na luzie, nie na pokaz.

Pewnego dnia tata powiedział do mnie, gdy wracaliśmy z pola:

- Wujek Zbyszek z ciocią Heleną wyjeżdżają do Niemiec.

- Jak to? - spytałam i zrobiło mi się smutno. - Na długo?

- Na zawsze. Nie będą mogli wrócić, przynajmniej teraz, chyba że coś się zmieni.

- Twój tata był zdolny tylko leniwy, wolał grać w piłkę z chłopakami, niż się uczyć- mówiła ciocia Jadzia, starsza siostra ojca, ta która przywoziła mi gumy Donald. - To dlatego nie poszedł na studia. Ach, zmarnował się na tej wsi. Z jego inteligencją mógłby zająć jakieś kierownicze stanowisko.

- Ale miał głowę do gospodarstwa, dobrze je prowadził, gdy nie pił. Kochał ziemię – starałam się go bronić.

Pewnego dnia ziemia go przebiła, a dokładnie brony, które w nią „wrosły”. Nie dostrzegł pod wyrośniętą trawą tego sprzętu, który zostawił na polu rok temu. Gdy zeskoczył z wozu, ostrza przebiły gumofilce i uszkodziły stopy. Na szczęście obrażenia nie okazały się zbyt duże i głębokie, i szybko doszedł do siebie.

Ciocia Jadzia opowiadała mi, że tata kochał i szanował swojego ojca. Kiedyś stał na podwórku z kolegami.

- Ej, chłopak! - zawołał dziadek – Chodź no tutaj i sprzątnij tę kupę po koniu.

Tata poczerwieniał, ale wykonał posłusznie rozkaz.

Jadzia opowiadała też, że dziadek był bardzo dobrym człowiekiem. W 1920 roku walczył z bolszewikami. Ciężko pracował, by pozostałe dzieci skończyły studia. Jadzia bardzo przepadała za swoim ojcem, a moim dziadkiem. Tata był synkiem mamusi. Babcia nie raz walczyła ze swoimi siostrami o ziemię po swoim ojcu, a moim pradziadku. Walczyła o ziemię, o sprzęty. Wszystko dla syna Tadeusza. Walczyła dla ukochanego, najmłodszego Tadzia – mojego ojca.

Nadopiekuńcza to była miłość.

Jadzia uczyła się na SGPiS, a Bronek starszy brat ojca studiował medycynę w Warszawie.

Jadzia została dyrektorem do spraw ekonomicznych w pewnym szpitalu, wyszła za pediatrę (późniejszego doktora nauk medycznych i ordynatora oddziału dziecięcego). Mówiła, że za darmo przyjmował biedniejszych pacjentów. Urodziła mężowi córkę.

Ojciec nie przepadał za ciocią Jadzią. Babcia często ją odwiedzała. Gdy wracała od jedynej córki, przywoziła torby pełne płatków płatków kukurydzianych dla mnie, które jadłam na śniadanie z mlekiem. Byłam niejadkiem, ale płatki bardzo lubiłam i jadłam zachłannie. W komunie takie płatki to był rarytas.

- Jebana komunistka! – mówił o cioci Jadzi do babci. - Znowu płatki dała?

Wtedy pokarm stawał mi jak ość w gardle i nie wiedziałam, czy dalej jeść, czy nie.

Gdy zmarła babcia, Jadzia zaraz po pogrzebie zdjęła ze ściany rodzinne portrety i fotografie.

- Zabieram! Jeszcze sprzedasz! - krzyknęła do ojca.

Rozpłakał się jak mały chłopiec. Po raz pierwszy zobaczyłam wtedy jego łzy.

Bronek – starszy brat taty ożenił się z lekarką, córką żołnierza AK zamordowanego przez hitlerowców. Zrobił docenturę z neurologii. Wstydził się, że jest ze wsi. Miał też żal do babci i mojego ojca, że nie został spłacony. Przyjeżdżał często do nas po tzw. „wałówki” na które składały się mięso, jaja, pączki, ciasta. Jego zagraniczny samochód robił wrażenie we wsi w tamtych czasach. Nie pamiętam, by przyjeżdżał dużym fiatem czy polonezem, zawsze miał coś lepszego. Po śmierci babci też czasem przyjeżdżał. Mówił, że najlepsze kotlety robi Krysia, czyli moja mama. Starał się też załatwić szpital ojcu, w którym ten bezpiecznie zniósłby terapię antyalkoholową.

Tata opowiedział mi kiedyś pewną historię związaną z Bronkiem.

Była tęga zima. Bronek wracał do domu ze studiów. Dziadek nakazał ojcu wyjechać po brata saniami do przystanku autobusowego. Bronek już miał wysiadać, już przystanek był blisko, tuż tuż, ale w ogóle nie ruszył się z miejsca. Podeszła do niego jedna z sąsiadek i powiedziała:

- Czemu pan nie wysiada? Brat chyba wyjechał...

- Nie, ja nie tutaj – odparł i pojechał dalej do pobliskiego miasteczka.

Bronek tak się wstydził swojego pochodzenia, że nie zaprosił nawet matki na ślub swojego jedynego syna chirurga, który potem zmarł w młodym wieku na zawał. Wstydził się nadal. Przecież na weselu syna śpiewała znana piosenkarka, więc jak mogłaby się jeszcze wieś pojawić?! Przyjechał po weselu, pokazał zdjęcie ślubne chirurga, a babcia rozpłakała się głośno. Ojciec też miał niewesołą minę, w końcu chirurg był jego chrześniakiem.

- O nie, kurwa! - krzyknął. - Już od nas nie dostanie nawet kawałka mięsa! Chore to wszystko! Chore. Żeby wstydzić się rodziny?!... Własnej matki?!

Zawsze byłam zdziwiona, dlaczego rodzeństwo ojca dostało się na studia, bo w szkole podstawowej mieli przeciętne oceny. Nie, to nie to, że chcę pomniejszać ich zdolności. Przypuszczałam, że zostali przyjęci dlatego, bo dziadek długo nie siedział w więzieniu w okresie stalinowskim, a babcia nie musiała do końca jego życia prać poplamionych krwią koszul.

Dziadek został aresztowany za partyzantów „bandytów”, których ukrywał i pomagał jak mógł. Ojciec mówił, że wspierał tych, którzy nie zabijali cywilów, tylko walczyli z okupantem.

Dziadek też siedział za ziemię – miał jej sporo, a to władzom się nie podobało.

Ciągle, ciągle mi brakowało ojca. Nie było go, bo dużo pracował albo za dużo pił.

Kiedy miał kaca, często przychodził do mojego łóżka.

- Jagusia, boję się – mówił i kładł się obok mnie. Ale zaraz wstawał i szybko odchodził.

Ja też czasem kładłam się obok niego. Kiedyś – miałam kilkanaście lat - leżąc przy nim, oglądałam horror. Wystraszyłam się, chwyciłam go mocno za dłoń. Zrzucił mnie z łóżka.

Lepszy mój ból, niż jego wstyd.

Potem już nigdy obok niego nie leżałam.

Uczył mnie jak mógł. W pamięci utkwił mi taki obraz: stoję przed furtką z paczką herbatników w dłoni i rozmawiam z najlepszą koleżanką, Izą. Ojciec właśnie wchodzi z ulicy. Częstuję koleżankę:” Iza, masz ciacho”, a on poprawia mnie, akcentując ostatnie słowo:

- Jagusia, nie mówi się „masz”, należy powiedzieć proszę.

Klacz sprzedał, kiedy miałam dziewięć lat. Za pieniądze kupił sobie nowy traktor, Ursusa. Bardzo wtedy płakałam. Gdzie ta klacz nas woziła...

A to wjechała w krzaki, to ze stawu wody się napiła, to w doły wpadła. Teraz się zastanawiam, czy klacz nie miała czasem „ADHD”... Szalona, kochana klacz.

Pamiętam jak w tych przypadkach bardzo się bałam i kurczowo trzymałam ojcowskiej koszuli.

Pewnego dnia, ojciec przejeżdżał obok szkoły wozem zaprzęgniętym do klaczy. Płakałam bardzo. Ksiądz mnie wtedy wyrzucił z religii, bo zapomniałam zeszytu z domu na katechezę. Znęcał się nade mną potwornie ten ksiądz. Ojciec, gdy tylko mnie zobaczył, zatrzymał się i spytał:

- Czemu Jagusia płaczesz? Co się stało? - spytał z troską.

- Ksiądz mnie wyrzucił z religii, bo zeszytu zapomniałam – odpowiedziałam, wsiadając na wóz.

- Ja porozmawiam z księdzem. Nie płacz. No... już dobrze.

Ojciec był bogobojny: gdy nie pił, chodził do kościoła, ale za naszym księdzem nie przepadał.

To ja właściwie rozmawiałam z księdzem w dość specyficzny sposób: na lekcjach religii musiałam czasem klęczeć w kącie z rękoma w górze, za to, że rodzice do kościoła nie chodzili. Ale jak mieli chodzić, skoro pili?!

O księdzu napisałam po latach opowiadanie pod tytułem „Ręce do góry”.

Gdy minął tydzień od sprzedaży klaczy, szkapa kochana pojawiła się pod naszą bramą. Ucieszyłam się.

- Mama, patrz, klacz wróciła, wróciła – krzyczałam ze szczęścia, obserwując ją przez okno.

Niestety umowa była umową – musiała wrócić do nowego właściciela.

Każdego roku ojciec kupował żywą choinkę. Razem ją ubieraliśmy i cieszyliśmy się jak małe dzieci. To były najcenniejsze i najdroższe chwile w moim życiu.

Dbał o mnie. Nie mieliśmy sadu, drzewek owocowych, ale ojciec co roku kupował kilka skrzynek jabłek. To też było ważne. Jabłka uwielbiałam.

Po osiemdziesiątym dziewiątym roku nie miał z kim konkretnym walczyć. Brat stryjeczny przestał być ormowcem, a jego córka ormówką. Jakby czegoś zabrakło. Nagle stał się Don Kichotem. Nie umiał się odnaleźć w nowym. Tylko czasem do jego oczu napływały łzy, gdy widział uginające się półki od towarów, a wśród nich nasączone babeczki z wbitymi w nie małymi amerykańskimi flagami. Przerwy w piciu stawały się coraz rzadsze. Załamał się totalnie. Moja piękna matka zaczęła coraz częściej wyjeżdżać do sanatorium. Gdy znalazł zdjęcie jej kochanka pod prysznicem, pogrążył się totalnie. Prawie nic go nie obchodziło, pił niemal codziennie.

- Rozwiedź się z nią – powtarzałam mu. - Weź rozwód, bo się wykończysz. Przecież ona zawsze cię zdradzała.

- Boję się spłaty – odpowiedział.

Zapadło milczenie.

Miałam niespełna szesnaście lat, gdy zmarł. Umierał, kiedy tańczyłam na dyskotece ze swoją pierwszą, platoniczną miłością.

Tydzień przed śmiercią ojciec po raz pierwszy nie dał mi kieszonkowego. Miałam jechać do internatu i poprosiłam o pieniądze na bilet. Zawsze dawał. Tym razem nie dał.

Byłam zdenerwowana, czułam silną złość. A on siedział w kuchni, opierając łokieć o stół z tym swoim uroczym uśmiechem na pociągłej, szczupłej twarzy.

- Daj mi buzi – powiedział.

- Dam ci, jak będziesz trzeźwy – burknęłam.

Przez wiele lat obwiniałam się o to „buzi”. Nie pocałowałam ojca żywego, nie zdążyłam. Później chciałam dać buzi każdemu mężczyźnie, w którym się kochałam.

Kierownik internatu i wychowawcy wiedzieli o jego śmierci, ale nie powiadomili mnie, o niczym nie wiedziałam tamtego wieczoru. W nocy śniłam trzy kobiety ubrane na czarno. To byłam ja, siostra i mama. Stałyśmy na ołtarzu, między nami ksiądz. Matka miała na twarzy czarną woalkę.

Rano, zaraz po obudzeniu, do pokoju weszła siostra z mężem i przekazała bolesną prawdę. Byłam w szoku, nie wiedziałam, o czym mówiłam, nie pamiętałam. Dopiero później siostra powiedziała mi, że powiedziałam:

- To teraz już zostanę sama.

W dniu pogrzebu umierał też pies Azor – nieodłączny towarzysz ojcowskich wypadów na pole. Pamiętam jego zaropiałe oczy. Smutny obraz. Jednocześnie odchodził pan i pies.

- Weźcie z podwórka tego psa! - ktoś krzyknął z tłumu.

Na pogrzebie byli Jadzia z Bronkiem. Jadzia okropnie płakała i drżącymi dłońmi próbowała zawiązać wstążkę na wieńcu dla ukochanego brata.

- Pomóż mi, kochana – powiedziała do mnie wtedy. Zrobiło mi się jej okropnie żal.

Po latach, Jadzia powiedziała:

- Wiesz, Jagusiu, kochałam twojego tatę. Bardzo kochałam, bardziej, niż Bronka. Widzisz... twój tata się mylił. Posądzał mnie, że trzymam z systemem. Ja chodziłam do kościoła. To nie tak, jak on myślał, ja po prostu bałam się dyrektora szpitala. Bałam się go. Nawet nie wiesz, co przeżywałam w pracy, kochana.

Bronek na cmentarzu wygłosił piękną przemowę. Był na stypie, trochę żartował, ale niewiele z tego do mnie docierało. Wtedy widziałam go po raz ostatni.

Po pogrzebie nie siedziałam długo w domu. Ciocia Jadzia powiedziała, żebym jak najszybciej pojechała do internatu. Odrabiałam lekcje w pokoju, gdy usłyszałam dziwny hałas dobiegający z kuchni, jakby pękło szkło. Podeszłam do suszarki. W zlewie leżał ulubiony talerz ojca. Wiedziałam, że leżał tam od dłuższego czasu. Teraz był pęknięty. Sam pękł. Poczułam obecność ojca. Dziwne uczucie, trudne do opisania. Wyraźnie go poczułam. Coś mi mówiło:

„W piekle nie można zbyt długo siedzieć”.

Później w latach młodości szukałam ojca. Ciągle szukałam w twarzach sporo starszych partnerów, w ich swobodnych pozach, wesołych i smutnych twarzach. Ciągle szukałam mojej wielkiej, najdroższej miłości.

Nie znalazłam.

Zawsze odstawałam, a byłam przecież tylko zwyczajną dziewczyną.

Bardzo płakałam podczas pierwszej wigilijnej wieczerzy bez ojca, bardzo. Mój starszy brat powiedział wtedy:

- Czego się mazgaisz?! Ja nie żałuję, że go nie ma!

Jego słowa były jak cios w serce. Nie mogłam oddychać; czułam, jak wzbiera we mnie silny spazm. Pobiegłam do łazienki, usiadłam na podłodze, i oparłam się o wannę. Płakałam. Potem położyłam się na łóżku ojca i przykryłam jego zimową kurtką. Kurtkę i wiele rzeczy po ojcu, w tym część ziemi, sprzedali – brat z matką.

Nie sprzedali mojej pamięci o nim.


https://www.youtube.com/watch?v=ytjibiiObQ4&list=PLGQOubnSlVUB2rbr51JP8MxWiWw92X713&index=9

Ilość odsłon: 1094

Komentarze

maj 04, 2018 09:32

Dziękuję wszystkim za komentarze :)
Pozdrawiam

maj 03, 2018 20:23

Tekst bardzo dobry chociaż momentami chaotyczny. Chyba taki miał być.

maj 03, 2018 20:21

Tekst jest bardzo osobisty,
na komentarz raczej brak miejsca.
Napiszę tylko, że przeczytałam
z zainteresowaniem.
Pozdrawiam

maj 03, 2018 11:17

Tu nie ma fikcji, Tomku. Czysta prawda. Tak. Tekst bardzo osobisty.

maj 03, 2018 11:08

Trochę mi ten opis przypomina Edwarda Stachurę. Sporo dobrych wierszy, dla rodziny zwyrodnialec. Był trudny. Płakali za nim ci, którzy tak naprawdę go nie znali.
A samo opowiadanie nieco "blogowe". - Osobiste?
Wplotłaś tu trochę fikcji? To pytanie, nie pejoratyw.
Pozdrawiam.